Zasłużyć na uśmiech morderców

Znajdujemy się w ruinach budynku przemysłowego, od lat czekającego na decyzję w sprawie rozbiórki. Bramę dziesięciolecia temu zatrzaśnięto i przewiązano łańcuchem, jednak od tego czasu przeróżne dzieciaki, złomiarze, bezdomni i wszelkiej maści włóczędzy bywali tutaj, czasem coś zabierając, najczęściej jednak zostawiając i demolując. Kilka lat temu cały teren kupił po cichu, przez wielu pośredników, pan Frankovic - z uwagi na charakter budynku, jego położenie i izolację od jakiejkolwiek cywilizacji. Nawet droga, wykładana typowymi dla przemysłu lat czterdziestych, wyłożona była zarastającymi wszelakim chaszczem ażurowymi płytami z żelbetu.

W tej chwili jednak brama była przymknięta, a za bramą stał potężny, czarny Cadillac Calais. Obok niego stał poważnie wyglądający, czujny i nad wyraz spostrzegawczy facet, pan Mint. Pan Mint nie urodził się jako pan Mint, nie był też urodzonym kierowcą. Była to, można powiedzieć, ścieżka kariery. Pan Mint nie mówił dużo, nie jadł dużo, nie strzelał dużo. Nie będzie nietaktem, jeśli powie się o nim, że najlepiej karmicznie dla ludzkości, jeśli pan Mint nie będzie też dużo pracował. W tym konkretnie momencie pan Mint miał w ręce włoskiej produkcji pistolet maszynowy Beretta M12, z czterdziestonabojowym magazynkiem. Jak wrócą pan Flint i pan Clint, będzie mógł schować automat do bagażnika i spokojnie zapalić papierosa. Jednak teraz musiał pilnować, żeby nikt się tu nie napatoczył.

Wewnątrz budynku byli panowie Clint i Flint, którzy zajmowali się bezpośrednim zdobywaniem wszelakiej potrzebnej im do prawidlowego wykonywania swoich obowiązków, wiedzy. Dokładnie teraz, jak popatrzymy, stoją przy krześle, na którym siedzi pan Herberts, dawny współpracownik pana Frankovica. Panowie współpracowali przez wiele, wiele lat, aż pan Herberts uznał, że współpraca już mu się nie opłaca, więc wszedł do spółki z panem Hendricksem, nie wspominając o tym panu Frankovicowi. Pan Frankovic się o tym dowiedział - i rozkazał panom Flintowi, Clintowi, Mintowi i pani Pint, rozprawić się z sytuacją jak najlepiej i zgodnie z ich kompetencjami.

Stali więc panowie Clint i Flint z marynarkami zawieszonymi na hakach wystających ze ściany, obok których wisiały też ich kapelusze. Bardzo przykładali wagę do swojej odzieży - byli bowiem ludźmi pana Frankovica, a pan Frankovic nie mógł być reprezentowany przez obdartusów i brudasów. Dlatego pan Clint miał na sobie podkoszulek, a pan Flint podwinął rękawy swojej koszuli. Obaj mieli w rękach narzędzia przymusu bezpośredniego, to jest kije, tradycyjnie używane w sportach. Pan Flint miał kij do krokieta, a pan Clint do baseballa. Żaden z nich nie był fanem sportu, jednak takie narzędzia były stosunkowo łatwo dostępne i można było je bez żalu wyrzucić po pracy. Poza tym, jeśli bije się osobę kijem - lepiej, żeby nie wiedziała, jak wiele zębów nim wybito i kości połamano. Wtedy mogła zdobyć nadzieję i szybko ją utracić, co preferował pan Flint. Pan Clint natomiast preferował, gdy osoba bita wyjawiała wszystkie sekrety szybko, ponieważ męczyło go torturowanie innych ludzi.

Po drugiej stronie szerokiej hali stała pani Pint z półautomatycznym karabinkiem M1A1 ze składaną kolbą i obserwowała okolicę, stojąc ukosem do najbliższego okna. Pani Pint nigdy nic nie mówiła, więc w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia najpierw strzelała, potem pytała. Było to niewygodne podejście, ale najczęściej wszelkie zagrożenie zamieniało się w durszlak, zanim panowie Clint i Flint musieli interweniować, więc pani Pint wiele rzeczy uchodziło płazem. Panowie Clint, Flint i Mint żywili do pani Pint wielki szacunek. Choć byli wszyscy na równym poziomie w firmie, nawet pan Frankovic otwierał drzwi przed panią Pint.

Teraz pani Pint zerkała przez okno i paliła papierosa. Po jej prawej stronie leżał pan Hendricks, z głową owiniętą plastikowym workiem na śmieci, zupełnie bez życia. Pan Clint owinął mu głowę folią, odcinając dostęp do tlenu i powodując śmierć. Pan Hendricks był biznesmenem, tak jak pan Frankovic i nie można było po prostu go zatłuc na śmierć, jak pospolitego alfonsa czy byle frajera. Poza tym, to było dużo lepiej widziane przez pana Frankovica. W przypadku zatłuczenia na śmierć, wszędzie robił się bałagan od całej tej krwi, zębów i czego jeszcze. Uduszenie było stosunkowo czystą śmiercią. Oczywiście nie zawsze dało się załatwić sprawy na czysto... Ale o tym się dopiero przekonamy, nie uprzedzajmy faktów.

W tym momencie, właśnie teraz, pan Clint przygotowywał pana Herbertsa do pogodzenia się ze śmiercią poprzez sufokację, czyli uduszenie. Prezentował mu worek na śmieci, który założy mu się na głowę i owinie dół taśmą, ciasno, żeby się pan Herberts czysto i ładnie udusił na śmierć, nie przysparzając nikomu kłopotów ze sprzątaniem bałaganu. Pan Herberts wielokrotnie wcześniej sam wykonywał podobne wyroki, jednak zbyt kurczowo trzymał się życia, by móc odpuścić tak od razu i pozwolić się obwiązać. Spoczywał na LCL (Last Chair in Life) "ostatnim krześle w życiu" i miał bardzo, bardzo niewielkie szanse na uniknięcie śmierci. Ale walczył. Nie poddał się nawet wtedy, gdy pan Flint połamał mu kijem do krokieta palce u nóg i wybił dwa zęby. Pan Flint był profesjonalistą i pan Herberts szanował to.

-Czy mogę mieć do was prośbę? - zapytał Clinta i Flinta. Obaj nie mieli poczucia humoru w pracy, więc żaden z nich nie rzucił głupim żartem o seksie oralnym z Raquel Welch, uściśnięciu ręki Eisenhowera czy innym, podobnym głupim żartem z cyklu "ostatnie życzenia skazanego na śmierć". Clint i Flint wymienili spojrzenia.

-Mów. -Powiedział Flint.

-Czy moglibyście nie odbierać mi życia przy pomocy pierdolonego worka na śmieci? Ja wiem, że nie jestem już potrzebny i moje szczątki trafią do jebanego nieoznakowanego grobu, prawdopodobnie polane benzyną i niemożliwe do rozpoznania, wiem, rozumiem biznes i szanuję to. Ale proszę was, czy możecie nie zabijać mnie przy użyciu worka na śmieci? Proszę! - miał wstrząs mózgu, więc widział świat trochę krzywo, aczkolwiek usiłował patrzeć im obu w oczy.

Clint i Flint milczeli. Obaj wiedzieli, że skazaniec ma prawo do ostatniego papierosa i jak komuś przyszło to do głowy przed śmiercią, to dostawał. Nigdy nikt jednak nie poprosił o inny typ worka, którym mieliby go uśmiercić.

-Niestety, nie mamy innego - powiedział Clint, rozszerzając wylot worka, by założyć go Hendricksowi na głowę. Herberts zaczął krzyczeć.

-Niee! Panowie, mam prawo do ostatniego życzenia! Nie mordujcie mnie tym workiem, proszę! Niee! - Zaczął się szarpać w więzach i telepać krzesłem, robiąc nie lada hałas w pustej hali. -Domagam się natychmiast innego worka! Domagam! Nie możecie mnie zabić pierdolonym wo-

Zagrzmiał strzał. W całym tym chwilowym harmidrze pani Pint opuściła swój posterunek, zaszła panów Clinta i Flinta od tyłu, wymierzyła i pociągnęła za spust. Mózg pana Herbertsa rozprysnął się kropelkami po całej hali, trafiony studziesięciogranowym, pełnopłaszczowym pociskiem kalibru 0.3 cala, który przeszedł przez kość czołową. Pan Herberts rozstał się z życiem od razu i bez dalszych awantur. Pani Pint przykucnęła, by podnieść łuskę, a panowie Clint i Flint postawieni przed faktem dokonanym uznali, że czas zacząć sprzątanie. Schowali do sportowej torby sportowe kije i pan Flint odłożył je pod "wieszak" z ubraniami.

Na środku hali widniał spory otwór, przykryty deskami osadzonymi w szynie. Piętro niżej utylizowano wszelkie zwłoki. Po prostu je tam wrzucano - było to zamurowane z każdej strony pomieszczenie, do którego nie docierało słońce - a w którym, lekką ręką licząc, spoczywały już szczątki kilkudziesięciu osób. Pan Frankovic osobiście wymyślił to pomieszczenie. Pan Clint udał się do innego pomieszczenia po worek z wapnem i wiadro z piaskiem, a pan Flint wyciągał wszystko z kieszeni obu niedawno zmarłych panów. Gdy już wszystko było przygotowane, pan Flint zaciągnął za nogi najpierw Hendricksa, potem Herbertsa i wrzucił ich obu do dołu, pomagając sobie stopą. Pan Clint sypał piasek na wszelkie plamy krwi, które tylko był w stanie dostrzec. Potem rozdarli worek z wapnem i wsypali jego zawartość do dziury, rozsypując wewnątrz jak najszerzej. Od czasu do czasu, średnio co pięć, sześć trupów wlewali tam trochę benzyny i podpalali, żeby nikomu nie przyszło do głowy tam schodzić i szukać szczęścia - smród był w stanie powalić każdego... No, poza pracownikami pana Frankovica, którzy byli na krzywienie się zbyt profesjonalni.

Po chwili, gdy panowie Clint i Flint wszystko już zamietli do dziury, założyli deski, kopnęli krzesło, miotłę i wiadra pod stertę gruzu nieopodal zawalonego w jednym miejscu dachu, ubrali się, włożyli kapelusze i wyszli na zewnątrz, ubezpieczani przez panią Pint. Na dole pan Mint otworzył drzwi pani Pint, po czym zamknął jak wsiadła. Clint i Flint już mieli wsiadać, jak przypomnieli sobie, że nie schowali torby do bagażnika. Pan Clint otworzył bagażnik, podniósł wyściółkę bagażnika i wsunął pod nią torbę z kijami. Dołączył do niego pan Mint, ze swoją automatyczną Berettą. Flint poszedł otworzyć bramę i zamknąć na łańcuch, jak już przejechali. Wsiadł do środka, trzasnęły drzwiczki i pan Mint wyjechał na drogę.

Wszyscy odpalili papierosy, odsunęli szyby w oknach. Pan Mint prowadził bocznymi dróżkami - bądź co bądź, byli gangsterami, mordercami, utylizatorami zwłok zanim jeszcze staną się zwłokami, jak i krótko po tym. Jechali chwilę w milczeniu.

Nagle na drodze, nie wiedzieć skąd, wyprzedził ich na drodze czarny samochód, identyczny model jak ich, w którym siedziało kilku facetów o ponurych wyrazach twarzy. Pan Mint dostrzegł w ich rękach broń, jednak było już za późno. Rozbrzmiało kilkanaście wystrzałów, rozprysnęły się szyby, pociekła krew. Cadillac Calais wpadł do rowu. Rozbrzmiało kolejnych kilkanaście wystrzałów, trzaski różnych drzwiczek i jeszcze więcej wystrzałów, tym razem już w zupełności z broni automatycznej. Opróżniono magazynki, przeładowano i schowano broń. Rzucono na odchodnym zapałkę.

-Ale ze mnie gapa, zapomniałam schować karabinka - powiedziała pani Pint gdy odjechali, po czym pierwszy raz tego dnia, panowie Flint, Clint i Mint unieśli kąciki ust w pracy. Problem współpracowników panów Hendricksa i Herbertsa rozwiązał się sam wraz z ich błyskawiczną śmiercią przy drodze. Czworo morderców miało powody do uśmiechu, więc na króciuteńką chwilę skorzystali z okazji i unieśli kąciki ust jeszcze raz. Ale nie więcej. Praca to nie czas na śmichy-chichy.

W lusterku wstecznym płonął czarny Cadillac.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Ritha 13.07.2016
    Jest rozpierducha i trup ściele się gęsto, a z tymi nazwiskami można ześwirować xD
  • Okropny 13.07.2016
    Zapomniałem w ogóle o tym tekście.
  • Ritha 13.07.2016
    Okropny no widzisz
  • Okropny 13.07.2016
    Ritha no widzę
  • maciekzolnowski 14.07.2019
    Tekst mnie uwiódł. Zakochałem się w nim. Na śmierć!
  • Okropny 14.07.2019
    A wiesz, że akurat ostatnio myślałem o tym tekście? I bach, nagle Twój komentarz. Wow!
    Dzięki, żeś wpadł i nawet przeczytał :-) najbardziej dzięki za odgrzanie i zostawienie dobrego słowa. Rzadkość dzisiejsza, doceniam bardzo.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania