Zegarmistrz 2 - Czas Drugi - Część 1

Zegarmistrz

Czas Drugi

 

Ludzie uważają, że czas jest ważny, ponieważ sami go wymyślili.

Terry Pratchett

 

Preter

 

Liczydło nie odmierzało godzin, minut ani sekund. Liczydło odmierzało koniec.

Rozpostarte na ścianie mechanizmy przywodziły na myśl wybebeszony zegar. Zębatki, wypustki i ciężarki przesuwały się nieustannie, odliczając i odrywając od prądów losu kolejne fragmenty wydarzeń, które dopiero nastąpią. Gdyby ktoś stanął pośrodku pokoju i zamknął oczy, najpierw słyszałby jedynie cichy szum upływających żyć. Ledwie kilka sekund — lub całą wieczność — później do uszu dotarłoby cykanie mechanizmów i tykanie zębatek o siebie. Mechanizmy, chociaż działały wolno i miarowo, mieliły w każdym momencie nieskończoną liczbę istnień. Z czasem każdy dźwięk stałby się głuchym dudnieniem w głowie, dzikimi uderzeniami przeznaczenia o czaszkę, a wszystko to odbiłoby się echem, kiedy karta z przepowiednią spłynęła na skraj wielkiej maszynerii.

Oto na horyzoncie zdarzeń pojawił się nowy punkt. Kobieta siedząca na bujanym krześle poderwała się i chwyciła przepowiednię.

Przyszłość przemówiła.

 

Nun

 

W oczach kobiety siedzącej za biurkiem z wiśniowego drzewa błysnęło pożądanie. Nie była jednak ani trochę zainteresowana siedzącym przed nią mężczyzną, lecz tym, co trzymał w dłoniach.

Był to unikatowy okaz kieszonkowego zegarka. Obrotowa tarcza została wyposażona w dwa klasyczne chronometry, ale złączone ze sobą w jednym punkcie niczym wąski trapez. Właściciel przejechał palcem po powierzchni urządzenia, a cały mechanizm zaczął wirować jak bączek, wprawiając w ruch miniaturowe zegarki, które teraz zdawały się krążyć dookoła wspólnego punktu grawitacyjnego.

Schował urządzenie do butonierki, dając jej dziwne poczucie, że jest o nie zazdrosny. Przygładził nerwowo siwe włosy.

— Ile? — rzuciła tylko, uśmiechając się do niego w sposób, który mógł określić jako zaczepny.

Rzucił jej pytające spojrzenie.

— Ile za zegarek?

— Jest bezcenny — odparł Edebard, obruszony. — To urządzenie tylko dla Zegarmistrzów.

— W tych stronach nazywają was czasownikami.

— W każdych stronach nazywają nas czasownikami — sprostował.

— Zabawne — zignorowała jego uwagę. — Dostaliście nazwę od części mowy. Zupełnie tak, jakby samo wasze istnienie było akcją. Albo zmianą stanu. — Posłała mu znaczące spojrzenie, po czym dramatycznie chwyciła ołówek z biurka i upuściła go na ziemię. Wylądował z głuchym trzaskiem.

Ale w głowie Edebarda brzmiało to bardziej jak gong rozpoczynający walkę na ringu. Był stworzeniem złożonym z przyzwyczajeń i umiłowania do rutyny, a wszystko, co inne i spontaniczne przyprawiało go o głęboki dyskomfort. Dlatego nie mógł pozbyć się wrażenia, że był atakowany już od momentu, kiedy płatowiec odstawił go na lotnisko za miastem. Wszystko w okolicy wydawało się wrogie — betonowe wieżowce, zgiełk na ulicy, przeżarte postępującą industrializacją powietrze, robotnicy mieszający się na chodniku z przechodniami. Kulminacja starcia z nową rzeczywistością nastąpiła jednak dopiero w biurze Amanty Gonasson. Jej biuro było koroną najwyższego biurowca w okolicy, a większość ścian gigantycznego pokoju stanowiły przysłonięte żaluzjami szyby. Najczęstszym elementem dekoracji była przytłaczająca pustka — nic w tym pomieszczeniu nie odwracało uwagi od biurka pani Gonasson i jej osoby.

Pustka i cisza napierały ze wszystkich stron na każdego, kto wchodził do tego pokoju, dlatego Edebarda nie dziwiło, że kiedy tylko zobaczył kobietę za biurkiem, potraktował ją jako uosobienie całej wrogości, którą emanował rozwijający się Boston.

Jak jednak na Zegarmistrza przystało, starał się nie emanować swoimi uprzedzeniami bardziej niż to uznał za konieczne, chociaż fakt przebywania w byłej kolonii wystawiał jego dobre maniery na próbę. Jako Zegarmistrz nie powinien żywić jakichkolwiek uczuć do miejsca, w którym się znajduje. Jako człowiek — nie mógł się powstrzymać.

— To ile za zegarek? — przerwała ciszę Amanta, próbując jeszcze raz zdobyć to, co jej się podobało. — Naprawdę chcę go mieć.

— Bezcenny — odpowiedział z naciskiem Edebard. — Nie wszystko można kupić.

— Bezcenny — wydęła wargi pogardliwie, rozsiadając się w fotelu wygodniej. — Bez-cenny. Bez ceny. Czyli bez wartości pieniężnej. To słowo przeczy wszystkiemu, na czym zbudowałam moją firmę. A jednak istnieje — uśmiechnęła się przekornie — i słowo, i firma. Więc kto się pomylił?

— Jego wartość nie jest wyceniana w żadnej walucie.

— A więc kamienie szlachetne? Sztabki złota? Da się załatwić. Wszystko można kupić, panie Day.

— To wszystko materialistyczne — warknął Zegarmistrz. — Wartość tego urządzenia jest zbyt abstrakcyjna. To nie jest zabawka do odmierzania minut.

— Wszystko, co abstrakcyjne i niedostrzegalne ma swoją reprezentację w tym, co widzialne i namacalne — odpaliła Amanta z miejsca tak, jakby nie znajdowała argumentów na poczekaniu, ale odtwarzała starą dyskusję, którą już przerabiała. — Miłość. Nadzieja. Wolność. Wiara. Wystarczy je zmaterializować. I wycenić. — Wskazała palcem na butonierkę Edebarda. — Sześćset tysięcy?

Mężczyzna czuł, że jego cierpliwość zbliża się do niebezpiecznej granicy. Z jakiegoś powodu ta kobieta działała mu na nerwy bardziej niż potrafił nad tym zapanować. Od samego początku spotkania czuł się spłoszony, skulony, chował głowę między ramionami i układał nogi tak, by w każdej chwili być gotowym do wyjścia. A ona to widziała.

W tamtej chwili czuł się wszystkim, ale nie Zegarmistrzem. Równie dobrze mógłby sprzedać jej zegarek. Przygładził nerwowo kręcone wąsy.

Amanta Gonasson była jednak zbyt inteligentna na to, by robić sobie z czasownika wroga, westchnęła więc teatralnie, dając mu do zrozumienia, że odpuszcza temat.

— Wybaczy pan, panie Day — przeprosiła nieszczerze. — Jestem materialistką żyjącą w materialnym świecie. Nie wiem, czy to zboczenie zawodowe, czy też odwrotnie; to właśnie to myślenie sprawiło, że udało mi się zbudować biznes jak należy.

— Nie jestem w stanie powiedzieć, że rozumiem. — Edebard rozluźnił się nieco, poprawił marynarkę, przejechał włosy palcami. — Ale obawiam się, że to wynika z fundamentalnych różnic światów, w których żyjemy.

— Cóż, mogę śmiało powiedzieć, że żyję tu i teraz. Pytanie w takim razie, gdzie jest pana świat?

— Jest teraz — odpowiedział wprost. — Ja nie żyję w miejscach, pani Gonasson. Żyję w czasie. Teraz jest dla mnie miejscem.

— Też nie mogę powiedzieć, że rozumiem. Ale — nachyliła się ku niemu, zielone oczy zmrużyły się zadziornie — wyobrażam sobie. Pan też mógłby czasem użyć wyobraźni.

Edebard puścił to mimo uszu. Spojrzał znacząco na zegarek, dając jej do zrozumienia, że nie mają czasu do stracenia. Odpuścił sobie jednak standardową formułkę Zegarmistrzów, którą mieli obowiązek uprzedzać wszystkich uwikłanych w przyszłe wydarzenia, że zdradzą im ich przyszłość. W obecności Amanty Gonasson było coś, co sprawiało, że zasady i formułki brzmiały żałośnie śmiesznie.

— Pojutrze o godzinie 15:56 popełni pani morderstwo z premedytacją.

Amanta nie odpowiedziała od razu. Siedziała przez chwilę, bujając się w swoim fotelu i zastanawiając się nad tym, co dopiero usłyszała.

— Szkoda, że nie palę — rzekła w końcu. — Mogłabym teraz wyjąć papierosa, zapalić go i dodać dramaturgii do tej sceny.

— Morderstwo nie jest dla pani wystarczająco dramatyczne? — Edebard zmarszczył brwi, niepewny, co odpowiedzieć. W duchu już odnotował, że kiepsko radzi sobie z Amerykanami. — Za mało dreszczyku emocji?

— Jeszcze go nie popełniłam. Póki co to tylko kolejna przepowiednia w moim grafiku — odpaliła, wyciągając z szuflady dwie szklane kości do gry i kładąc je przed Edebardem. — Chce pan wiedzieć, panie Day, jak zbudowałam tę firmę?

— Powiedziałbym, że ciężką pracą i smykałką do interesów — odrzekł z powątpiewaniem Zegarmistrz. — Ale skoro pokazuje mi pani te kości, to mniemam, że prawda jest inna.

— Jest — potwierdziła. — Rynek papierów wartościowych jest dosyć losowy. Trudno wszystko przewidzieć, liczba zmiennych jest — zawahała się nad słowem — dominująca względem dedukcji. Dlatego czemu nie skorzystać z tego samego narzędzia, którego używa giełda?

Spojrzał na nią wymownie, dając do zrozumienia, że czeka na pointę.

— Losu — uśmiechnęła się i rzuciła kośćmi. — Więcej niż dziesięć, wchodzę. Mniej niż dziesięć i nie ma mowy.

— Czas nie gra w kości, pani Gonasson.

— Ale ludzie grają.

Kości zatrzymały się. Jedna z nich wskazała szóstkę, ale druga sprawiła, że na moment cisza w pomieszczeniu odbiła się echem w ich oddechach.

Stanęła na kancie. Niezdecydowana i nierozstrzygnięta. Niewiadoma.

— Coś takiego — mruknęła Amanta, mrużąc oczy. — Wiadomo kogo zabiję? — Przeniosła pełne powagi spojrzenie na Edebarda.

— Nie. Znam tylko datę i miejsce — zełgał gładko. — Jakieś podejrzenia?

— Jutro jadę do mojej rodzinnej wsi pochować brata — powiedziała bez cienia emocji. — Ale jadę tam tylko na jutro. Pojutrze jestem z powrotem tutaj, w Bostonie.

Detektyw czasu w myślach pogodził się już z okropną i niewątpliwie brudną podróżą do jakiejś wiochy, w której pewnie będzie problem z wodą i elektrycznością. Westchnął w duchu ciężko, po raz kolejny przeklinając wszystkie swoje życiowe decyzje, które doprowadziły go do tej chwili.

Wstał, kładąc znacząco rękę na płaszczu.

— A więc pojutrze chce pani być w Bostonie?

— Owszem, zamierzam — odparła zadziornie.

— I naprawdę myślisz, Amanto — pozwolił sobie na mniej formalne podejście — że ty podejmujesz decyzje w tej kwestii?

Wskazał na kostkę stojącą na kancie i stuknął ją palcem.

Druga szóstka.

Dwanaście. Więcej niż dziesięć. Amanta Gonasson wchodzi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Karawan 01.10.2018
    Preter i Nun przywiodły mnie do Maszyny Różnicowej. Dlaczego, skoro pomysł, jak napisałem, Sanderssonem pachnie? Nie wiem. Piszę o wrażeniach nadęty pychą iż moje wrażenia są ważne. Będę jednak konsekwentny; ta część wprowadza podejrzenie iż Autor będzie bawił się z czytającym pokazując kolejne przygody... No, właśnie kogo? Nie detektywa! Wszak on ma zdeterminowane przyszłości i niczego już nie dedukuje! Chronomaga? Ale też i nie ma mocy by wpływać na czas. Może Chronofaga?... Oto zagwozdka; Jak nazwać takich jak ów Edebard?
    Jasno wiec wynika, że nawet jeśli emocji mniej i odcinek bardziej "płaski", to pomysł podkręca czytającego. Dziękuję za kolejny fragment i oczywiście czekam, pozdrawiając, na CD ;) 5
  • Arysto 03.10.2018
    Zegarmistrzów nazywa się różnie; detektywami czasu, czasownikami, czeladnikami przeznaczenia - oni sami do końca nie wiedzą, jak siebie wyjaśnić postronnym, bo jest to wiedza, która krąży między intuicją a faktem, rolą a sytuacją. Chronomancer również odpada, wszak Zegarmistrzowie magicznych zaklęć nie rzucają... Jedynie widzą czas i jego strukturę ;)

    Może więc Chronoptycy?

    Preter i Nun to esperanto... ale trop b. dobry i chyba go wykorzystam gdzieś ;)
  • Kapelusznik 02.10.2018
    No, chyba się nie pomyliłem
    Seria jest jak na razie bardzo wciągająca
    Fascynuje mnie stworzony przez ciebie świat, sam wiele stworzyłem, więc rozumiem skalę pracy jaką trzeba było włożyć w jego stworzenie.
    Ciekawe zagranie z "byłymi koloniami" mam swoje podejrzenia "kiedy" akcja ma miejsce, ale poczekam na więcej wskazówek.
    Daję 5 i czekam na ciąg dalszy
    Robi się naprawdę interesująco :D
    Pozdrawiam
    Kapelusznik
  • Arysto 03.10.2018
    Dziękuję za komplementy ;)
    Kiedy to dobre słowo - tylko gdzie jest kiedy? Albo... kiedy jest gdzie -> w rozumieniu Zegarmistrzów ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania