Zegarmistrz 2 - Czas Drugi - Część 3
Momentum
Edebard odpalił fajkę i oparł się o bok auta, obserwując zachmurzony, popołudniowy nieboskłon.
Wydawało mu się, że to Liczydło wysyła mu sygnał: zbliża się burza. Zastanawiał się, czy rzeczywiście maszyna interpretująca czas i przeznaczenie miała taką moc, by dla samej symboliki zmienić pogodę.
Fakt, że nie był pewny odpowiedzi, był dla niego wystarczająco przerażający.
Jednocześnie z tyłu głowy cały czas nieprzyjemnie drapały go słowa, które powiedziała mu Amanta.
Jesteście tylko ludźmi.
Nie wiedział, jak na to zareagować. Nie postrzegał już świata jak człowiek. A przynajmniej tak uważał. Gdziekolwiek spojrzał widział jedynie sploty losu i czasu. A potem dochodziło jeszcze przeznaczenie.
I wszystko to było dla niego nader klarowne — czas był wektorem, płaszczyzną, na której operował los, prezentując na nim zdarzenia i wydarzenia. Z kolei przeznaczenie było stałymi punktami na tej osobliwej, poplątanej mapie. I nad tymi stałymi punktami nikt nie miał władzy oprócz Liczydła.
A Zegarmistrzowie byli emisariuszami, którzy mieli dopilnować, by te rozciągnięte w czasie punkty wydarzyły się od A do Z.
Czy, jak lubił mówić Salazar Kane, od abstrakcji do zegarmistrza.
Od dawna zdawał sobie sprawę, że był jedynie pionkiem w służbie wyjątkowej, ukrytej przed światem maszyny. Ale nigdy o tym świadomie nie myślał.
Do teraz.
I dlatego zadawał sobie teraz pytanie: czy jako Zegarmistrz mógł cokolwiek zmienić? Czy pozostać jedynie obserwatorem i reporterem?
Czasownik. Dostaliście nazwę od części mowy. Zupełnie tak, jakby samo wasze istnienie było akcją. Albo zmianą stanu.
Spojrzał na Amantę. W tej chwili poważna i elokwentna businesswoman opuściła gardę i wszystkie maski, a spod tego wychynęło to, co zostało z dziewczyny ze wsi.
Podejrzewał, że gdyby on zasnął, pewnie wyglądałby podobnie. Z jakiegoś powodu uznał za smutne to, że wraca do bycia Garethem tylko we śnie, kiedy nie może tego doświadczyć.
Wypuścił dym z ust i spoglądał, jak rozwiewa się na wietrze.
Zaczynał być na siebie zły. Nie lubił by w takim nastroju, nie cierpiał popadać w egzystencjalny marazm i patetyczne przemyślenia o życiu.
Był Zegarmistrzem. Działał jak w zegarku. I sprawiał, że los też działał jak szwajcarski zegarek.
Zgasił fajkę, schował ją do wewnętrznej kieszeni marynarki i otworzył drzwi, budząc Amantę.
— Pobudka — powiedział szorstko. — Dojeżdżamy.
— Co? — sapnęła, rozglądając się zdezorientowana. — Dokąd? Zasnęłam? No kurwa, nie, nie, nie, nie chciałam zasypiać. — Chwyciła się za skronie, rozmasowując je i rozpaczając dalej. — Czemu dałam sobie zasnąć?
— Bo byłaś zmęczona — skwitował Edebard. — Kupiłem obiad po drodze w gospodzie. Jest na tylnym siedzeniu. Powinien być jeszcze ciepły.
— Nie jestem głodna — powiedział, lecz po chwili poczuła zapach kurczaka i pieczonych ziemniaków. — No dobra, jestem głodna.
Zegarmistrz wziął swoją porcję i usiadł na skraju wzgórza, wpatrując się w horyzont. Stąd widać już było wiatraki we Fly Creek i silos z silnikiem grzewczym. Amanta odczekała minutę, aż światełka pod powiekami znikną całkowicie, wzięła swoją, przysiadła się do Edebarda i rozpakowała.
— Co to jest? — Wzięła tekturową podkładkę w kształcie talerza i spojrzała na nią. — Papier?
— Tekturowy, jednorazowy talerz. Mamy takie w Anglii.
— Pierwsze widzę. Z drugiej strony, nie jadam wiele w knajpach. Gotuję sama.
— Nie masz służby?
— Nie. Macie w Anglii. W Ameryce cenimy sobie robienie rzeczy samemu.
— Touchée — skwitował.
— A żebyś wiedział.
Przez chwilę jedli w milczeniu, obserwując jak chmury kłębią się na niebie niby stado spłoszonych koni, napierając na niewidzialne bariery.
— Wielki Niepokój — powiedziała nagle Amanta, skubiąc kurczaka niemrawo. — Pamiętam, jak nazywali takie zjawiska pogodowe ludzie z tej wiochy — wskazała plastikowym widelcem widoczną w dolinie mieścinę — galopujące przez niebo chmury były Wielkim Niepokojem. Cokolwiek to kurwa znaczy. Chyba właśnie to odczuwam.
Na siłę wcisnęła w siebie resztkę jedzenia. Edebard podejrzewał, że nie była specjalnie głodna. Obserwował otoczenie Fly Creek — kilka niewielkich akwenów, doły ze smołą, kładziona kolej, polne drogi. Natura gryzła się tutaj z industrializacją w walce, która była z góry ustalona.
— A co jeśli bym tutaj nie przyjechała? — zapytała Amanta.
— Odpuściłabyś pogrzeb brata? Dałabyś go pochować w dziurze ze smołą?
Kobieta przez chwilę wpatrywała się zielonymi oczami w pustkę, rozkładając w głowie coś na czynniki pierwsze.
— Nie wiem — odpowiedziała w końcu. — Chyba podjęłam już decyzję, prawda? Jestem tutaj. Ryzykuję, że spotkam się z przeznaczeniem.
— I liczysz, że je oszukasz.
— Jak zawsze. Mogę rzucić kośćmi, jeśli chcesz.
— Chyba oboje znamy już wynik, prawda? — Posłał jej wymowne spojrzenie. — Czemu ludzie z miasta nie pochowają po prostu twojego brata?
— Bo moja rodzina to dla tej wiochy banda innowierców i pierdolonych degeneratów, których należy wrzucić do Dzióry — parsknęła pustym śmiechem. — Matka była wykształcona i nie chciała być po prostu kurą domową, prowadziła biznes. Wszyscy od niej kupowali, ale co z tego, skoro i tak obrabiali jej dupę na każdym kroku. Gadali o tym, jaka to jest wyzwolona i pewnie się puszcza z tego całego wyzwolenia. Szkoda tylko, że jej nie znali. Wiedzieliby, że dla mojej matki istniały ważniejsze sprawy niż seks z gówniarzami z wioski. — Amanta splunęła z pogardą w stronę Fly Creek. — Te suki pewnie zazdrościły jej własnego zdania. I ambicji, która nie kończy się na urodzeniu i wychowaniu dzieciaka.
— Nowoczesna kobieta — podsumował Edebard. — Coraz więcej takich spotykam na świecie.
— I bardzo dobrze. Mam nadzieję, że do czasu, aż będzie ich większość, Fly Creek pójdzie z dymem.
Zegarmistrz zignorował tę uwagę. Skupił się na czymś innym.
— Jak umarła?
— Z nerwów. Zestresowana. Wykpiona. A że wszyscy byliśmy ateistami od urodzenia, to pochowaliśmy ją w naszym ogródku. Tam, gdzie chciała. Ksiądz się burzył, ba, próbował ją nawet odkopać, ale brat spuścił mu manto.
— Uderzył go?
— Tak. Gwóźdź do publicznej trumny dla mojej rodziny. Bang, bang, koniec Gonassonów we Fly Creek. — Amanta udała, że uderza kogoś. — Mam nadzieję, że ksiądz też już wyciągnął kopyta.
— Czemu się nie wyprowadziliście?
— A bo ja wiem? — Wzruszyła ramionami, chwyciła patyka, zaczęła nim machinalnie rysować znaki w wolnym kawałku ziemi pomiędzy trawą. — Ojciec uciekł od swojej rodziny, bo miał dość bogobojnych parobów. Chciał być kimś więcej. Chyba chciał udowodnić sobie, że może zdobyć szacunek tutaj. We Fly Creek. — Prychnęła. — Nie udało się.
— Masz do niego żal? — Edebard doskonale wiedział, jakie pytania zadawać. Nawet nie musiał się nad tym zastanawiać.
— Co? — Amanta uniosła brwi, zaskoczona, posłała mu zdziwione spojrzenie. — Nie. Tata był złotym człowiekiem. Zapieprzał ile mógł, żeby od czasu do czasu wywieźć nas z Fly Creek i pokazać kawałek świata. — Oczy zasłoniła na moment mgła wspomnień. — Wtedy najbardziej czułam, że chcę żyć i odkrywać. To dzięki niemu skończyłam w Bostonie. Czepianie się go byłoby… — urwała na moment, wzdychając ciężko — nie wierzę, że to mówię, ale tak, czepianie się go byłoby jak czepianie się mojej matki, że mnie urodziła.
— Czyli, nazwijmy to wprost — powiedział tonem pełnym satysfakcji — czepianie się swojego losu.
— Spieprzaj, Edek.
Zegarmistrz parsknął cicho.
— Więc jak umarł? — kontynuował, odkładając tekturowy talerz obok siebie i przygniatając go kamieniem, by nie odleciał. Zbierała się wichura.
— Zachorował na coś w robocie. Pewnego dnia po prostu zasnął i już się nie obudził. Pochowaliśmy go obok mamy — powiedział Amanta spokojnie. Najwyraźniej burzliwe emocje dotyczące tej części życia pochowała razem z rodzicami.
— A brat?
— Urodził się chory. Cud, że dożył trzydziestki.
— Co mu było?
— Nie wiem. Nikt z okolicy nie znał nazwy tej choroby. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Potem ręce. Ostatecznie serce.
— Zostawiłaś go tutaj?
Tym razem nie odpowiedziała od razu. Przez moment grzebała zawzięcie patykiem w ziemi, dopóki gałązka nie złamała się z trzaskiem.
— Tak — wyrzuciła w końcu na wydechu, z trudem. — Uciekłam stąd. Zapłaciłam za jego opiekę i uciekłam. Przez pierwsze kilka miesięcy wysyłaliśmy sobie listy. Dwa razy w roku przyjeżdżałam, by sprawdzić, czy wszystko w porządku i zapłacić za kolejne miesiące. I po każdym razie miałam coraz mniejszą ochotę wracać.
— Wyobrażam sobie — podsumował Edebard, rzeczywiście próbując się wczuć w sytuację Amanty i ją zrozumieć.
— No proszę — sarknęła — używasz wyobraźni.
— Uczę się...
— ...współczuć mi? — wpadła mu w słowo. — Nie musisz. Jestem pogodzona z moim, uwaga — zrobiła złośliwą minę — przeznaczeniem!
— Ale dalej wierzysz, że jutro nie popełnisz morderstwa?
— Tak. Spiję się dzisiaj w trupa i obudzę pojutrze. Albo, wiesz co? — Chwyciła tekturowy talerzyk, przyjrzała się mu. — Otworzę fabrykę tekturowych talerzyków. Tektura nie jest droga, przy odpowiednim planowaniu takie talerzyk kosztowałby ledwie dwa, może trzy centy za produkcję. Sprzedawałbym w paczkach po dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto sztuk za pięć, sześć dolców. Hurtowo. Wesela, imprezy, bale, biesiady, restauracje, bary, hotele, hostele, może nawet kina i opery. Zbijałabym kokosy. Już od jakiegoś czasu myślałam, by iść w innym kierunku, maklerka mnie strasznie wkurwia ostatnio.
— Co, rzut kośćmi się nie zgadza?
— Ile można rzucać kośćmi? — rzuciła pytanie bardziej do siebie niż do niego. — Czas najwyższy zdać się na siebie, racja?
— Powiedzmy, że się zgadzam — zgodził się dyplomatycznie Edebard.
Spojrzał na nią ukradkiem, kiedy badała uważnie talerzyk. Z jednej strony bawiło go to, że planuje przyszłość, nawet jeśli wydarzenia jutrzejszego dnia mogą przekreślić jej całe życie. To był jeden z tych ludzkich odruchów, które on, jako Zegarmistrz, zatracił i nawet nie zorientował się kiedy. Chęć przeżycia wszystkiego, co złe, za wszelką cenę — mimo całego gówna, które los rzucał w ludzi. Planowanie przyszłości było dla Amanty obietnicą tego, że ostatecznie wszystko skończy się dobrze. Nawet jeśli jutro świat miałby pójść w diabły, ona dalej snułaby opowieści o tym, jak otworzy fabrykę jednorazowych naczyń.
A on obserwował z boku bardzo ludzką tendencję do tego, by rzucać sobie przepowiednie i żyć nimi.
Odkrył, że trochę jej tego zazdrości. On stał po drugiej stronie — przyszłość, przeszłość i teraźniejszość nie miały dla niego znaczenia. Były tylko miejscami na tarczy czasu, a on kręcił się pomiędzy tym wszystkim jak dobrze zaprogramowany bączek.
— Czym jest Dzióra? — zapytał, chcąc zmienić tory swoich myśli.
— Dołem ze smołą. Kiedyś była w nim woda, ale ludzie potrzebowali miejsca, by topić gdzieś śmieci. Wypompowali więc wodę do innego zbiornika, a tam wlali smołę.
— Nie brzmi ekonomicznie.
— Bo ta banda kretynów nie jest ekonomiczna. Trudno w ogóle uwierzyć, że jest.
— Że istnieją?
— Mhm — potwierdziła skinieniem głowy, składając z talerzyka samolot.
Puściła go na wietrze wprawnym ruchem i obserwowali razem, jak pokonuje całe wzgórze, aż w końcu zniknął w akacjowym gąszczu. Wichura przybierała na sile, zimny dreszcz wstrząsnął Amantą.
— Edebard?
— Słucham?
— Czy ty lubisz gadać o śmierci? I nieszczęściach? — zapytała go szczerze, patrząc wprost w jego niebieskie, świdrujące oczy.
— Nie — odpowiedział bez wahania. — Ale wiem, że takie rozmowy muszę odbywać.
— Czemu musisz?
— Ładunek emocjonalny — wyjaśnił Edebard. — Nosisz w sobie ładunek emocjonalny. Lepiej wyzwolić go teraz, w czasie rozmowy, niż kiedy znajdziemy się we Fly Creek. W ten sposób masz jeszcze szansę na to, by sama podjąć decyzję, kiedy to będzie konieczne.
Uśmiechnął się do niej tajemniczo.
— Strasznie pierdolisz — warknęła niespodziewanie, poirytowana. — Przeznaczenie to, nieuniknione tamte, czas, decyzje. To jak to jest? Mam jakiś wybór?
— Zawsze mamy jakiś wybór. — Zegarmistrz podniósł się z ziemi i wskazał samochód. — Problem w tym, że wszystkie decyzje już zostały podjęte. Po prostu jeszcze tego nie wiemy.
Wsiedli do auta, Edebard odpalił silnik. Amanta miała zawzięty wyraz twarzy, poruszała ustami, jakby coś mieliła między zębami — myśl, która nie dawała jej spokoju.
— Myślałeś kiedyś o tym, że twoja rola tak naprawdę nie polega na obserwacji ale podsuwaniu sugestii?
— Myślałem — przyznał czasownik bezwiednie.
— I?
— Nawet jeśli — ruszył powoli, wracając na szosę obok wzgórza — to czy różnica miałaby jakieś znaczenie?
Wjechali na ostatnią prostą do Fly Creek.
Celo
Nim dojechali do miasteczka, zaczął padać deszcz, a pierwsze grzmoty przetoczyły się gniewnie po niebie w postaci błyskawic. Koła z trudem brnęły przez błotniastą breję, kiedy rozmokła ziemia rozpływała się w strugach wody.
— Witamy w nigdziebądź — zażartowała Amanta. W tym żarcie niewiele było wesołości.
Edebard nie skomentował. Skupił się na samotnym dwupiętrowcu za Fly Creek. Dom na wzgórzu otoczony był przez kilka drzew i falującą, wysoką trawę, co nadawało mu nieco upiornego, bajkowego wyglądu. Zegarmistrz nie spodziewał się jednak, by był zbudowany z piernika.
W oknach okolicznych chat — kilka z nich wciąż było zbudowanych z drewnianych bali i starych dachówek zamiast cegły — pojawiły się samotne głowy panów domu, sprawdzających, czy na zewnątrz nie zjawiło się nagle niebezpieczeństwo. Najwyraźniej jednak rozpoznali samochód Amanty, gdyż większość z nich po prostu zniknęła po paru sekundach. Zdarzyli się jednak tacy, którzy wpatrywali się w nich stanowczo za długo, by można to było uznać za normalne.
— Czas tutaj stanął w miejscu — westchnęła Amanta.
— Czas nigdy nie stoi w miejscu.
— No tak. Jesteś Zegarmistrzem. To co dla ciebie stoi w miejscu?
— Ludzie.
Parsknęła cicho, rozbrojona szczerością odpowiedzi, ale nie zdecydowała się polemizować. Zgodziła się w duchu z Edebardem.
Do domu Gonassonów podjechali w milczeniu, obserwując, jak zaczyna nad nimi górować, by w końcu zahamować przy furtce.
— Oto jesteśmy — rzekła głucho Amanta, a jej słowa podkreślił wzrastający grzmot.
Nawet Edebard czuł, że w chwili, kiedy opuści samochód znajdzie się na drodze, z której już nie będzie powrotu.
Spojrzeli po sobie.
— Szlag by cię trafił, Zegarmistrzu — warknęła Amanta z pretensją.
— Kiedyś pewnie tak będzie — wskazał głową na dom na wzgórzu — ale teraz ruszajmy.
Wysiedli z samochodu, oddając się wichurze i deszczowi. Nim dobiegli po kamiennych płytkach do drzwi, byli już przemoczeni i zmarznięci. Businesswoman wyciągnęła z kieszeni — Edebard dopiero teraz dostrzegł fakt, że kobieta nie nosiła torebki — klucze i wparowali do środka, z ulgą witając ciepły i suchy przedsionek.
Oraz zapach naftaliny.
— Opiekunka dalej w domu — wyjaśniła Amanta, zdejmując buty i kierując się w głąb domu.
Zegarmistrz po chwili namysłu wytarł tylko obuwie o wycieraczkę i ruszył za nią.
Wnętrze urządzone było w rustykalny i przytulny sposób. Zewsząd Edebard dostrzegał suszone zioła i kwiaty, gdzieniegdzie wisiały lub stały ręcznie robione w drewnie ozdoby. Większość ornamentów stanowiły materiały, szyte lub tkane na drutach, fantazyjne, zmyślne, momentami składające się na całe dywany, których historia pozostawała jednak dla czasownika nieodgadniona. W powietrzu, oprócz naftaliny, unosił się zapach emaliowanego drewna, ziaren kawy i opuncji figowej — ledwie sekundę później, kiedy weszli razem do kuchni, Edebard dostrzegł bogatą kolekcję herbat i kaw piętrzących się nad staromodną kuchnią z kamiennych blatów i paleniska.
Zastanawiał się, czy to wszystko dalej stanowiło ślad po rodzicach Amanty, czy też było już podpisem i odbiciem obecności opiekunki domu.
Kobieta jakby wyczytała, o czym myśli.
— Zupełnie jakbym znów była nastolatką — mruknęła pod nosem. — Wszystko wygląda tak, jakby wciąż żyli. Nic się nie zmieniło. Opiekunka o to zadbała. I mój brat.
Edebard spojrzał na sylwetkę Amanty, wyraźnie kontrastującą z wystrojem. Miał wrażenie, jakby ktoś namalował obraz i domalował ją pośpiesznie na końcu, wyciągając postać z zupełnie innego świata.
Czas nigdy nie staje w miejscu. Ona po prostu popłynęła z jego prądem. Wszystko, co ją zatrzymywało, zostawiła tutaj. Włącznie z bratem.
— Amanta? — zawołał ktoś z korytarza.
Po głosie Zegarmistrz poznał, że opiekunką była raczej starsza kobieta.
— Amanta?
Obrócił się. Obecna pani domu miała na oko siedemdziesiąt lat, ale wciąż emanowała dziarską, pozytywną energią kogoś, kto nie lubi siedzieć w miejscu i nic nie robić. W przeciwieństwie do Amanty idealnie wpasowywała się w wystrój domu.
— Jestem, babinko — powiedziała niespodziewanie ciepło córka marnotrawna i przytuliła staruszkę. — Wróciłam.
— Tęsknił za tobą, mała.
— Wiem. Przepraszam.
— Do samego końca.
— Wiem.
— A teraz nie żyje — powiedziała staruszka, ale z mniejszą dozą emocji i dramatyzmu niż Zegarmistrz się tego spodziewał. — Chociaż nie żył już od tak dawna.
— Zgadza się.
Edebard zbliżył się z chrząknięciem. Dopiero teraz dostrzegł, że oczy babci były dziwnie przymknięte, a bladoniebieskie tęczówki błysnęły spod powiek. Była ślepa. Spojrzała w bok, mniej więcej w jego kierunku.
— Kto to? — szepnęła bez strachu, bardziej z dziecięcą ciekawością.
— Edebard Day — przedstawił się mężczyzna, niepewnie ujmując i ściskając starczą dłoń. — Jestem Zegarmistrzem.
— Zegarmistrz tutaj? Coś ty przeskrobała, Amanta?
— Nic. Po prostu musi tutaj być — posłała czasownikowi wymowne spojrzenie. — Chodź babciu. Zaprowadź mnie do niego. Edebard, zostań, proszę, tutaj. Zrób sobie herbaty. I w sumie mi też zrób. Kawy. Babciu?
— Ja nic, dziękuję. — Opiekunka pociągnęła młodszą kobietę za rękę. — No chodź. Zobaczysz. Już w trumnie leży…
Wyszły z pokoju, a ich głosy cichły w miarę jak narastały jęknięcia schodów i drewna.
Zegarmistrz czuł się nieproszony — był jednak nieproszony tyle razy, że już zdążył się przyzwyczaić do tego dyskomfortu. Wziął więc czajnik, znalazł zapałki, przelał wodę z wiadra do naczynia i po chwili ogrzewał się przy rozpalonym palenisku, czekając na wrzątek.
Rozejrzał się po kuchni. Opuszki zamrowiły znacząco, kiedy dotykał drewnianych powierzchni i kamiennych blatów. W nosie zakręcił zapach lubczyku i rozmarynu. Zastanawiał się, jak pachniało to miejsce w przeszłości.
Dłoń sama powędrowała do chronometru.
Miał moment.
Cisnął nim o ziemię, a rzeczywistość pękła niczym szklana bańka.
Komentarze (4)
Robi się CIEKAWIE!
Teraz to mnie opowieść pochwyciła!
Co ten nasz kochany Edek wyprawia?
Jestem bardzo ciekawy!
5, jak zwykle
Naprawdę dobry rozdział
Pozdrawiam
Kapelusznik
Pięć zostało rzucone powiedział, czytając ostatnią odsłonę ;) że pozwolę sobie strawestować mistrza Boya. Dziękuję i mimo iż to truizm, dodam; czekam na CD ;)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania