„Zemsta jest rozkoszą nie tylko Bogów" Cześć III

Zemsta

Część III

 

Kolejne dni mijały tak spokojnie i szczęśliwie, że moja czujność spadła bardzo, za bardzo, co niestety przyniosło tragedię, ale nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość. Natalia była wspaniałą kobietą nie tylko w łóżku, ale także na co dzień. Powoli zaczynałem się zanurzać w czymś, czego nie czułem od wielu lat. Czy byłem zakochany? Nie wiem, ale szczęśliwy na pewno, choć sam się jakoś broniłem przed tym uczuciem. Dni mijały, a moje stosunki z córką właściciela rancza już nie dziwiły nikogo. Ojciec Natalii pewnie miał jakieś zastrzeżenia, ale jakoś chyba się przyzwyczaił do obecnej sytuacji i nie wtrącał się wcale. Czasami patrzył na mnie tym swoim przenikającym wzrokiem, chcąc przewiercić mnie na wylot, ale na tym się jego zainteresowanie kończyło.

Natalia była zakochana i dlatego jak podejrzewam, nie myślała o możliwych konsekwencjach, z których zapewne nie zdawała sobie sprawy. Chcąc się choć trochę oderwać od monotonnego życia na wsi, postanowiła robić coraz częstsze wypady do miast, w tym także do stolicy Teksasu, czyli do Austin. Jeździliśmy tam praktycznie co weekend i chodziliśmy po knajpach, restauracjach czy innych ciekawych miejscach. Było miło i wydawało mi się, że złapałem byka za rogi. No cóż czasami nam się tak wydaje, ale jak mówi poeta „Licho nie śpi”.

 

Niestety to były tylko pozory. Musisz wiedzieć drogi czytelniku, że to, co robiłem w te słoneczne letnie dni, było tak wielką głupotą, że nawet teraz po latach mam do siebie żal o to, że byłem jak młodzieniec, który zakochany po uszy w swojej pierwszej miłości nie zwraca uwagi na otaczający go świat. Już niedługo miałem się przekonać, że to, co dobre nigdy nie trwa wiecznie.

Któregoś dnia pod koniec lata postanowiłem sam pojechać do najbliższego miasta celem uzupełnienia moich skromnych zapasów. Zajęło mi to prawie cały dzień i dopiero wieczorem wróciłem na ranczo. Kiedy wjechałem na teren, od razu poczułem, że coś jest nie tak. Kiedy zazwyczaj pojawiałem się na ranczo, naprzeciw wybiegały psy, a dokładnie trzy. Dwa owczarki i jeden mały kundelek. Teraz ich nie było. Stanąłem tuż za bramą, wyciągnąłem karabin i wyszedłem z samochodu. Wokół panowała cisza niewróżąca nic dobrego. Powoli, krok po kroku zbliżyłem się do domu.

Pierwsze co mnie zdziwiło, to zabite psy. Ich truchła leżały na podwórku. Na ich widok ciarki przeszły mi po plecach. Po chwili zobaczyłem Georga, jednego z pracowników, którego ciało leżało kilka metrów od wejścia do domu. Zarepetowałem broń i tak cicho, jak tylko mogłem, zbliżyłem się do drzwi, a po chwili wszedłem do środka. To, co zobaczyłem w holu mam przed oczami aż do dzisiaj. Obok siebie leżały trupy właściciela, jego żony, a także niestety Natalii. Kiedy podszedłem bliżej, już wiedziałem, że wszyscy zginęli od kul. To nie było zwykłe zabójstwo, bo Natalia miała ślady po kilkudziesięciu pociskach. To, co ją zabiło, było krwawą jatką. Ciało posiekane dziesiątkami pocisków ukazało mi, że ci, co strzelali, nie mieli żadnej litości. Dostali rozkaz i strzelali tak długo, aż skończyła im się amunicja. To była typowa egzekucja. Ktoś po prostu zabił ich wszystkich, strzelając do nich jak do kaczek na polowaniu. Ten widok był tak straszny, że padłem na kolana. Zrobiło mi się słabo i zacząłem płakać jak dziecko. Wiedziałem, że to ja tu miałem leżeć, a nie ci niewinni ludzie.

Wierzcie mi, że nawet dzisiaj, kiedy widzę tę scenę, a zapamiętałem ją bardzo dobrze z wszystkimi szczegółami, mam łzy w oczach. Padłem na podłogę i nawet nie pamiętam, jak długo leżałem wstrząsany spazmami płaczu. W jednej chwili cały mój świat zawalił się jak po uderzeniu pioruna. Ci, o których myślałem, że dali mi spokój znów się ujawnili, niszcząc wszystko to, co próbowałem zbudować przez ostatnie lata. Uderzyli w to, co kochałem, nie mogąc dostać mnie.

Kiedy wreszcie odzyskałem jako tako zdolność myślenia, poprzysiągłem zemstę i to nie jakimś zbirom z CIA, czy najemnikom, ale całemu państwu, które obwiniałem za ten zupełnie bezsensowny mord. Postanowiłem zrobić im prawdziwy Armagedon.

Gdybym wiedział, do czego to doprowadzi, być może zdołałbym samego siebie przekonać, że zemsta jest zbyt wielka, ale wtedy czułem się jak Tygrys, któremu zabito młode i pałała mną tylko wszechogarniająca chęć zemsty. Kiedy zdołałem opanować się na tyle, żeby zebrać myśli, postanowiłem działać. Po pierwsze otworzyłem sejf, w którym ku mojemu zdziwieniu było prawie dwieście tysięcy dolarów w gotówce, a także kilka sztabek złota. Widać było, że właściciel rancza nie do końca wierzył w banki i wolał trzymać gotówkę w domu. Kiedy wreszcie wyjechałem, miałem gotowy plan działania i całkiem niezłe zabezpieczenie finansowe, które jak mniemałem, wystarczyło, żeby dokonać zemsty. Teraz tylko musiałem znaleźć człowieka, który ma mi w tym pomóc. Wiedziałem kogo szukać, bo dość zresztą przypadkowo, kiedy byłem dowódcą specjalnej jednostki, usłyszałem o kimś, kogo nazywano stosując nazewnictwo z Ojca Chrzestnego, takim szefem wszystkich szefów organizacji mafijnych całego świata. Był nim człowiek nazywany The Golden Tiger, czyli Złotym Tygrysem. Jak twierdzili współpracujący z nim agenci CIA, ten człowiek był w ostatnich latach najważniejszym bossem w światowym podziemiu. Jak już pewnie zauważyliście, był to Chińczyk, szef szefów największych triad chińskich, których władza obejmowała już praktycznie cały świat.

Nie będę tu opisywał, jak do niego dotarłem, bo to trwało kilka miesięcy i było pasmem sukcesów i klęsk. Musiałem zabić kilku ludzi, a także nie raz udawać kogoś innego, zmieniając swój profil kilka razy nim wreszcie trafiłem przed oblicze Tygrysa.

Kiedy przed nim stanąłem twarzą w twarz, muszę przyznać, że zrobił na mnie dobre wrażenie. Był to mężczyzna lat może pięćdziesięciu. Nie był wysoki ani dobrze zbudowany, ubrany po chińsku, co robiło dodatkowe wrażenia. Był, sam choć wiedziałem, że każdy ruch, każde podejrzane zachowanie natychmiast mnie uśmierci. Muszę przyznać, że od pierwszego wejrzenia uderzyła mnie niczym wichura moc, która od niego biła. Pewnie, gdyby nie chęć zemsty, która trzymała mnie przy życiu w ostatnich miesiącach, pewnie bym uciekł, albo choć starał się odejść. Jednak zostałem, choć wierz mi czytelniku, kosztowało mnie to pewnie kilka lat życia.

Tygrys najpierw obejrzał mnie dokładnie, po czym kazał usiąść i opisał, co o mnie słyszał. Byłem gotowy na taki wstęp, więc milczałem. Kiedy skończył, zapytał po prostu o co chodzi a potem dodał głosem ostrym jak miecz samurajski.

- Masz dwie minuty!

Byłem lekko zdziwiony, że tak od razu przeszedł do sedna sprawy, ale wiedziałem, że jest zainteresowany, z czym przychodzi do bossa świata przestępczego były dowódca elitarnego oddziału do walki z takimi jak on. Bo, że to już wiedział, byłem przekonany. Musiałem zyskać na czasie więc zaatakowałem od razu, licząc na jego ciekawość.

- Panie Lian – tak się nazywał, choć pewnie rzadko kto używał w stosunku do niego nazwiska- to z czym przychodzę, to nie jakiś mały biznes, nawet nie duży, czy wielki. Ja nie handluje ani narkotykami, ani kobietami, ani bronią czy czymś innym. Ja mam propozycje, która może z Pana uczynić władcę świata i to nie tego podziemnego, bo tym Pan już jest, ale przy odrobinie szczęścia także tego normalnego. Jeśli Pan mnie wysłucha, to mogę dać Panu prawdziwą władzę nad ośmioma miliardami ludzi. Ale dwie minuty już minęły, więc jest Pan zainteresowany czy nie? - tu zaryzykowałem swoim życiem, bo tak do końca nie wiedziałem, czy Tygrys nie uzna mnie za wariata i nie każe po prostu zabić. Miałem jednak nadzieję, że znając dobrze moje poczynania, jednak mnie wysłucha. Nie przeliczyłem się. Lian kiwnął głową i syknął niczym Kobra.

- Słucham!

Mówiłem mniej więcej około trzydziestu minut i muszę przyznać, że mój rozmówca ani razu mi nie przerwał. Widać było, że słucha, a kilka razy uniesione brwi wskazywały, że jest skupiony na moich słowach. Kiedy skończyłem, przez kilka minut panowała cisza. Patrzyłem na Tygrysa, ale z jego twarzy nie można było niczego odczytać. Mimo wszystko wiedziałem, że myśli i trawi to wszystko, co mu przekazałem. Teraz mogłem mieć tylko nadzieję, że jak każdy wódz, czy dyktator da się złapać na haczyk i przynętę, którą go mamiłem. Wszak takim jak on zawsze się marzy władza absolutna i totalne posłuszeństwo. Mógł to mieć, zgadzając się na mój plan, o ile uwierzy mi, że to, co wymyśliłem, da się zrealizować. Miałem taką nadzieję, bo druga taka okazją już się nie powtórzy. Wiedziałem, że albo teraz albo nigdy.

Mijały minuty, a boss milczał. Nie wiedziałem co o tym myśleć, ale miałem nadzieję, że rozważa za i przeciw. Tu nie było żartów. Ten gość albo kogoś szanował, czy tolerował albo zabijał, a ja mu opisałem coś, co było możliwą Apokalipsą nie tylko jednego kraju, jednego kontynentu, ale całego znanego nam świata. To, że się zastanawiał, być może było dla mnie dobre, bo gdyby uznał moje słowa za wymysł szaleńca, pewnie już bym nie żył. Kiedy wreszcie się odezwał usłyszałem.

- Pan jest albo szaleńcem, albo geniuszem!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Kapelusznik 08.04.2020
    No dobra
    Styl na początku ma kilka zacięć
    Ale ogólna kontynuacja fajna, miało być 4, kliknąłem 5, więc uznaj to takie 4+
    Fajnie
    Czekam na kontynuację
  • Ozar 08.04.2020
    Dziękuje za wizytę. Przyznam, że mam pomysł ogólny, ale rozpisanie go idzie dość trudno.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania