Zielona brama
Stała nieruchomo. Suchość w gardle nie pozwalała jej uspokoić myśli pozbawionych klarowności.
„Chce mi się pić – myślała. – Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego nie zabrałam wody? Wrócę i wezmę”.
Już łapała za klamkę, gdy usłyszała przeraźliwy zgrzyt klucza.
„Nie, nie mogę – zaczęła opierać się swojemu umysłowi. – Nie dam rady kolejny raz. Nie mogę tego zrobić. Nie mogę tam wejść”.
Wsunęła klucz z powrotem i delikatnie zaczęła go przekręcać.
„O, Boże! – przeszył ją lęk. – Dźwięk klucza go obudzi! Obudzi!” – myślała gorączkowo.
Podniosła energicznie walizkę, która wydała jej się teraz jeszcze cięższa.
„W jednej walizce – rozmyślała, schodząc po schodach. – W jednej walizce zmieścił się cały mój ból”.
Gdy znalazła się na zewnątrz, wzięła głęboki oddech i rozejrzała się niepewnie dokoła.
– Nie, nie obudziłam go – stwierdziła na głos z ulgą. – Jeszcze śpi.
Ruszyła przed siebie niepewnym krokiem. Poczuła się zdradzona, bo ulice jej nie zapraszały. Nie mówiły: „Będzie dobrze, zaopiekujemy się tobą. Chodź…!”. Z każdym krokiem zwiększał się jej strach.
– Dojść do bramy, do tej zielonej bramy – powtarzała szeptem jak mantrę. – Tam, gdzie zawsze wszystko się zaczyna. Jeszcze tylko dwa metry, metr, ostatni krok – przerwała i obejrzała się za siebie.
Dopiero teraz łzy zwilżyły jej policzki. Zawahała się. Znała to uczucie, to miejsce. To tutaj zawsze jej przysięgał. To tutaj obiecywał, że to ostatni raz, kurczowo trzymając ją za rękę. Poddawała mu się zupełnie tak, jak małe dziecko pozwalała prowadzić się do tych czterdziestu sześciu metrów kwadratowych, które on nazywał domem. Pozbawiona okien kuchnia, sfilcowany chodnik w przedpokoju i żyrandol, od lat leżący w starej, skrzypiącej szafie. Cały jej bezdźwięczny świat.
– Przecież czytałam, że nie jestem drzewem, że w moich rękach jest klucz, który otwiera zieloną bramę, że mam prawo się z nią pożegnać – urwała i spojrzała w dół. – Moje buty wyglądają jak nowe. Kupiłam je trzy lata temu. Mieliśmy spacerować razem po ulicach Paryża…
Nagle, nie wiadomo dlaczego, między jej stopami zaczął tańczyć ciepły, letni wiatr. Poprosił do tańca jej sukienkę, obnażył jej długie, zgrabne nogi, i zaczął figlować z jej paskiem od płaszcza, który mocno zacisnęła wokół pasa. Wiatr nie poddał się, dmuchnął z większą siłą prosto w jej pomarańczowy kapelusz i uniósł go wysoko do góry, prowadząc niczym za rękę po bladografitowym niebie.
– To mój ukochany! – krzyknęła kobieta i zaczęła biec, zapominając o walizce pełnej cierpienia i zostawiając za sobą śpiący życia zgiełk.
- Wioletta K. -
Komentarze (6)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania