Poprzednie częściZielony Deszcz

Zielony Deszcz: Strażnik (nie)winnych #1

Nogi ugięły się pod nią, jakby zaraz miała upaść na ziemię. Utrzymała się jednak, nie odrywając wzroku od stojących przed nią ludzi.

 

"-Ja tylko... Ja." -nie wiedziała co powiedzieć, uśmiech, który gościł chwilę temu na jej twarzy, zniknął.

 

Zdusiła wargi ku sobie i przymrużając oczy od blasku słońca, zaczęła cofać się małymi kroczkami.

 

Na środku drogi było kilka ściśniętych ze sobą, skulonych kobiet. Wszystkie miały na sobie zeszmacone ubrania podobne do stroju, w jaki była teraz ubrana Samanta. Twarze stojących były lekko dostrzegalne przez ich postawę, ale i padające światło. Trudno było określić wiek, lecz nie to było teraz ważne. Tym, co skupiło uwagę siedemnastolatki najbardziej, były metalowe bransolety na nadgarstkach połączone łańcuchem. Grubym łańcuchem.

 

- "Właściwie to hehe" - zaśmiała się sztucznie, co było trudne do przeoczenia - ''bawię się w chowanego z bratem i tatą. On jest... tym... drwalem! Bardzo rosły facet! Będzie się martwił heh o mnie" - wskazała kciukiem na siebie, jakby chciała ich upewnić, o kim jest mowa.

 

Zaśmiała się jeszcze bardziej sztucznie niż wcześniej i szybszym krokiem zaczęła zmierzać w stronę lasu, z którego wyszła.

 

-"Stój dziewko!" -odezwał się niski męski głos. Nie był to krzyk, ale miał brzmienie rozkazu oczekującego bezwarunkowego posłuchu.

 

-"Dz dz dziewko?" -oburzona otworzyła szeroko usta i spojrzała pogardliwie w stronę słyszanej komendy.

 

- "Co my w średniowieczu jesteśmy? Pff może jeszcze "Daj me chleba i wódy"?" - rozłożyła ręce na boki jak do powitania najbliższej osoby. Szybko jednak opadły do pasa. Samanta poczuła, że cała się zsiadła, tak mocno, jak mleko, które znalazła na parapecie po dwóch tygodniach.

 

Stał kilka kroków od niej. Wyższy o jakieś 20 centymetrów. Chociaż faktycznie ona mierzyła tylko 164 cm, więc te możliwe 184 nie powinno robić aż takiego wrażenia, to przy całej posturze były dopełnieniem poczucia słabości w jego obecności. Ubrany był w czarne wysokie do kolan buty, prawdopodobnie ze skóry, niezbyt dobrze dopasowane granatowe spodnie, które były coraz szersze im wyżej do pasa. Na górze miał tylko skórzaną kamizelkę, która rozpięta ukazywała lśniący -prawdopodobnie od potu- tors. Widać było, że jest dobrze zbudowany, ale nie od siłowni. Próżno tam było szukać typowych kształtów czekoladowej tabliczki.

 

Samanta jednak nie z powodu odkrytego kawałka ciała, nie patrzyła mu na twarz, ale ze strachu. Skoro jest tak dobrze zbudowany, to znaczy, że może ją pochwycić i zrobić wszystko.

 

-"Po co tyle kobiet? Czemu mnie zatrzymał? Jest jednym z NICH? Może to ON? -jej oczy zaczęły się rozszerzać, zacisnęła pięści i stała tam ze swoimi myślami.

 

Powoli zaczęły docierać do niej znowu głosy -"Słysz---- Słyszysz----- Słyszysz mnie? Jakaś głupia! Po co ona nam panie?"

 

-"Zamilcz! Przyda się. Takich też potrzeba" -Odezwał się znowu ten głos, był pewny siebie, ale jednocześnie taki delikatny bez zbędnych barw, niewyraźnych czy chropowatych. Był lekko ironiczny, ale nie pretensjonalny.

 

Samanta wsłuchiwała się w tę barwę jak w piosenkę. Jednak szybko się otrząsnęła, gdy poczuła mocne zaciśnięcie na nadgarstkach.

 

-"Co jest?! Puszczajcie! "

 

Zaczęła szarpać w swoją stronę długie łańcuchy, które były połączone z resztą stojących kilka metrów od niej kobiet. Za nią stało kilku osiłków trzymających lewe i prawe ramię. Dziewczyna była jak w spazmach, coraz mocniej ruszała rękoma i nogami, to w górę to w bok. Krzyczała coraz głośniej, to wyzywając mężczyzn, to wołając o pomoc.

 

-"Puszczajcie świry! Nie pozwolę wam drugi raz mi tego zrobić! Rozumiecie?! -wrzeszczała ile sił w gardle. Nie płakała. Czuła jedynie złość i chęć zabicia każdego z dotykających ją facetów.

 

Rzucili ją mocno o ziemię, tak że twarzą przesunęła po drobnych kamyczkach. Próbowała się podnieść, ale doznała mocnego ucisku w nodze. Kolejna bransoleta.

 

Jeden bardzo umięśniony mężczyzna w czarnej skórzanej kamizelce zapiętej na duże metalowe zaciski zwinął kilka razy łańcuch łączący Samantę z resztą ofiar i zarzucił sobie na szyję. Teraz odległość dzieląca dziewczynę od "drużyny" była o połowę mniejsza.

 

-"Panie możemy ruszać!"

 

-"Dobrze więc."

 

Cała jednostka ruszyła. Na przodzie jechał na koniu nieznajomy w rozpiętej kamizelce. Po bokach dwóch osiłków. Pośrodku marszu szło kilkanaście kobiet, młodych i starszych. Na tyle szedł jeden chudy strażnik postury w ogóle nieprzypominający reszty. Był w czarnym kostiumie z zasłoniętą twarzą prawie jak ninja. Czasem zerkał w dół na sunącą się pod jego stopami Samantę. Ciągnęły ją wszystkie idące na tyle, tak jak ona podłączone do łańcucha dziewczyny, a ona leżała teraz na plecach, z brudną od krwi i piasku twarzą, patrząc znowu w niebo. Tym razem jednak nie myśląc o dźwiękach, ale o czymś bardziej wzniosłym:

 

-"Co się tutaj odpier*ala?! To zaczyna się robić jakiś horror! To musi być sen. Przecież to wygląda jak słaby żart! A może... widziałam kiedyś ten film... Ich stroje... ten język. Czy to możliwe?! "

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania