Zmień moje życie - rozdział 1

„Nieszczęśliwy ten, komu wspomnienia dzieciństwa niosą jedynie strach i smutek. Nieszczęsny, kto patrzy w przeszłość i widzi samotne godziny spędzone w przestronnych i posępnych komnatach z brunatnymi draperiami i przyprawiającymi o szaleństwo rzędami starych ksiąg; (…) Taki to los nadali mi bogowie — mnie, oszołomionemu i rozczarowanemu, bezużytecznemu i złamanemu. A mimo to jestem dziwnie rad i trwam przy owych uwiędłych wspomnieniach w chwilach, gdy umysł mój zagraża próbą zapuszczania się daleko w inne rejony.”

H.P. Lovecraft „Obcy”

 

Rozdział 1

Człowiek mniej jest nieszczęśliwy, gdy nie jest nieszczęśliwy sam

 

Errol Dreek stracił ojca, gdy miał zaledwie dwa lata; nigdy nie poznał swych dziadków i nie oczekiwał bynajmniej, że wkraczając w nastoletnie życie, znajdzie nowego ojca. Jednakże tak właśnie się stało – choć, jak wypada nastolatkowi, spotykającemu tak późno człowieka, który winien odgrywać tę rolę, zwracał się do niego jak do starszego przyjaciela. Poznali się wieczorem, około godziny dwudziestej, gdy wraz z matką i jego nauczycielką świętowali zwycięstwo Errola na finałach Ogólno francuskiego Konkursu Pianistycznego Dla Juniorów, który odbywał się raz na trzy lata w sali koncertowej Opery Garnier.

Gdy szli na tyły ogromnej, jaśniejącej jak złote zorze sceny pamiętał, że mama nic nie mówiła. Nawet się nie uśmiechała. Jej niegdyś oszałamiające oczy koloru liści buku były pochmurne. Nie odbijały żadnego blasku. Takie smutne, bez wyrazu przygnębiały każdą osobą, która w nie patrzyła. Errol drżał przy niej, odkąd tylko zaopatrzyła się w to mrożące krew w żyłach spojrzenie, a było to dwanaście dni temu przed pamiętnym konkursem w Paryżu. Pojechała odebrać wyniki badań. Jakie wyniki? Jakich badań? Tego już Errol nie wiedział. Był na to za mały. Wiedział natomiast, że były bardzo złe, a może i nawet fatalne, bo niegdysiejsza mama, która śmiała się z jego muzycznych żartów, zaczęła wyglądać jak struty chomik. Była smutna, zatroskana, często płakała i krzyczała.

Takim nieprzyjemnym wzrokiem mama stawiała oceny wszystkim w około, a szczególnie wypunktowała jedną dwójkę: dziewczynę w lazurowej, bufiastej sukni i chłopaka, którego włosy były tak przylizane, że ani jeden włosek nie śmiał odstawać na jego nażelowanej głowie. Errol nie wiedział jakie mają na imiona, pomimo tego, że zawsze z nimi stawał na podium. To dziwne, uznał w myślach, że jeszcze się nie poznaliśmy. Po krótkiej chwili jednak dotarło do niego to, że nie mógłby się z nimi zaprzyjaźnić, bo przypomniał sobie, jak jeszcze niespełna miesiąc temu usłyszał co o nim mówili - mnóstwo okropnych rzeczy, które przebiegały z ust do ust, a które były bardziej trujące niż jad mamby czarnej. Machnął na nich ręką i zgarbił się gdy spostrzegł, że oboje patrzą się na niego dość chłodnym wzrokiem wyrażającym złość, a może i nawet zazdrość.

Nauczycielka Errola, typowa Szwajcarka - Chiara Cologna popychała wózek matki. Ze stoickim spokojem, odprężona, a zarazem tak smutna jak jeszcze nigdy przedtem, przebijała swoim martwym spojrzeniem każdą złocistą statuę, a nawet najdrobniejszy wzorek holu opery. Chiara dreptała powoli, a stukot jej piętnastocentymetrowych szpilek obijał się echem w sterylnych, pachnących różami, kurzem i suchością powietrza korytarzach.

- Errol.

Wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia. Lodowaty głos niczym macka oblepił go zewsząd i przeszedł po jego plecach jak skolopendra, która przygotowuje się do ukąszenia. Machinalnie wstrzymał oddech i wyprostował się jak struna, bo wiedział, że mamie nie podoba się kiedy się garbi.

Nie patrzył jej w oczy, bo wiedział, że i tak nie zobaczyłby w nich swojego własnego odbicia. Skupił wzrok na jej sinych, spękanych ustach.

- Tak? – Zapytał dziwnie słabym głosem. Odchrząknął i powtórzył tym razem głośniej i z pewnością. – Tak, mamo?

- Konkurencja jest niewielka, a jej repertuar to nic nadzwyczajnego. Jury reprezentują: Augustusa Molière, Christine Blanc, Oliwie Kselash i Morianne Croisseux, czyli tych, co już spotkałeś na eliminacjach w Bataclanie.

Miał niemałą ochotę przewrócić oczami. Mówiła mu to już piąty raz.

– Co do utworu, to wiesz. – Urwała na chwilę. - Uważaj jedynie na przejściu, bo wtedy najczęściej się mylisz. Pamiętaj o tym, by delikatnie naciskać na klawisze, a nawet wystarczy je muskać. Będziesz grał na fortepianie Steinway D, więc miej to na uwadze. Nasz Schimmel się doń nie umywa. – Znów przerwała na chwilę, wpatrując się w niego intensywnie. Zaryzykował zerknięcie w jej oczy i momentalnie odwrócił wzrok, bo przeszedł go dreszcz. - Dasz sobie radę.

Ostatnie zdanie nie było ani pytaniem, ani stwierdzeniem, ale i tak przytaknął.

Dreszcz emocji i ukryty strach powoli wychodziły na zewnątrz. Zacisnął palce w pięść tak mocno, że zbielały mu kłykcie, a lekko przydługie paznokcie boleśnie wżynały się we wnętrze dłoni. Serce zatrzepotało mu się w piersi tak nagle, jak nieprzewidziana burza na oceanie.

Próbował zająć myśli czymś innym. Pomyślał o swojej radości, kiedy dowiedział się o nowym sezonie swojej ulubionej kreskówki, przeanalizował jeszcze raz nowy film Tima Burtona i przypomniał sobie o czekającym go w przyszłym miesiącu sprawdzianie, który w oczach dyrektorów gimnazjów był bardzo ważny, a na który praktycznie się nie uczył, bo cały czas klikał. Nie na komputerze, ale na czymś o wiele bardziej skomplikowanym i trudniejszym. Na fortepianie. Mama mówiła mu, że jeśli zrozumie fortepian, wtedy wszystko zrozumie, cały świat stanie otworem przed nim, tak, jakby fortepian był kluczem do zrozumienia samej Królowej Nauk.

Jak na razie, jedyne co było przed nim otwarte, a zdawało się być choć trochę wartościowe w czyichś oczach były to drzwi z kości słoniowej Opery Garnier.

Obiecał sobie, że gdy tylko wróci weźmie podręczniki do matematyki i angielskiego. Posiedzi kilka godzin nad ułamkami i zdaniami pojedynczymi i złożonymi, bo z tym miał największe problemy. Smuciło go to, iż nauczyciele w jego podstawówce działali powoli, nie spieszyło im się przygotować szóstoklasistów do testu na koniec klasy, a jemu nie wróżyło to nic dobrego. Patrząc pod kątem klikania było to na rękę, bo nie musiał harować w nocy, by tylko wyrobić się na jutrzejszy sprawdzian z biologii, matematyki, czy – o zgrozo - z angielskiego. Nie musiał ślęczeć nad książkami do białego rana i uważać na matkę, by tylko nie zobaczyła go z czerwonymi otarciami bądź pęcherzami na palcach od niewygodnego, twardego długopisu. Chciał się uczyć i być świadomym kim jest, bo tego nie wiedział. A w sumie - jak stwierdził to słysząc fragment z czytania w pewną niedzielę - było to bardzo ciekawe. Patrzył zatem w niebo i pytał się gwiazd:

- Kim jestem?

A one podsuwały mu biało czarny widok klawiszy. Fe, myślał i otrząsał się z myśli, że może być tylko klikaczem (tak określał pianistów i fortepianistów). Chciał być kimś więcej niż tylko duplikatem Cudownego Dziecka. Marzyła mu się praca naukowca, który współpracowałby z NASA i CSI, a może i nawet z Pentagonem! Uśmiechnął się na samo wspomnienie własnego marzenia.

Jego matka – chora na raka tarczycy, z imponującą satelitarną kolonią od dawna osiadłą w płucach, nie mogła już wtedy nawet stopy postawić na czystej podłodze gmachu opery w Paryżu – Opéry Garnier lub jak kto woli - Palais Garnier. Jeździła zatem na wózku inwalidzkim, który był tak smutny, jak ona sama. Jej już pusty wzrok mówił Errolowi tylko jedno:

- Wygraj dla mnie. Wygraj.

Więc tak zrobił. Cztery godziny później, wychodząc z imponującym, lśniącym pucharem, opiewany przez ponad dwusetkę obcych mu Francuzów, którzy jak fala zalali hol, na który wyszedł, czuł się dziwnie. Cieszyło go to, czerpał satysfakcje i może nawet dumę z tego co robił, ale nic poza tym. Dla niego utwór Kreislera „Cierpienia miłosne” – „Liebesleid” był zbyt smutny, zbyt przytłaczający i nijaki. Nie miał pojęcia dlaczego tak bardzo nie lubi tego utworu, choć coś podejrzewał o przyczynę takiego stanu rzeczy.

Odegnał te smętne myśli jak najdalej od siebie, bo w końcu wygrał. Wygrał, a jego mama uśmiechała się szczerze, bo zagrał tak, jak go uczyła i jak od niego wymagała. W końcu będę mógł się pouczyć w spokoju, pomyślał z ulgą.

- To było piękne Errol. Uszczęśliwiłeś mamę. – Przyznała, głaszcząc go po głowie tak delikatnie, że jej opuszki palców ledwo dotykały jego włosów.

Nie jestem fortepianem – chciał powiedzieć, ale nie zrobił tego, bo po nauce byłoby nici. Wyprostował się zatem i udawał, że jest najszczęśliwszym Cudownym Dzieckiem jakie tylko stąpało po ziemi.

Skoro mama była szczęśliwa, to ja też powinienem, dumał, szukając najdrobniejszego kłaczka kurzu na bielutkiej podłodze i nie zwracając nawet uwagi na szykowne, złote posągi i sztukaterie, których w korytarzach Opery nie brakowało. W swoich zwinnych, dużych i długich jak na dwunastolatka dłoniach dzierżył piękny złoty puchar przedstawiający małą replikę fortepianu Steinway D. Lśnił i mienił się, i odbijał światło. Emanował zimnem metalu i jego gładkością. Errol miał ochotę go roztrzaskać o ten biały marmur.

Poczuł zaledwie ulgę, choć i to ziarenko zostało przygniecione masą frustracji i samoistnej niemocy. Nie czuł ani grama szczęścia z tego, że po raz któryś tam z kolei wygrał w jakimś tam ważnym konkursie wyższych sfer, do którego musiał ileś tam się przygotowywać i chodzić na jakieś durne eliminacje, przez które zawalał zaliczenia z przedmiotów. Nie dość, że nie umiał nawet wymówić nazwy tej przeklętej opery, a co dopiero nazwy pucharu, to jeszcze sam fakt tego, że wszyscy ci ludzie siedzący na trybunach patrzyli tylko i wyłącznie na niego, i oceniali go na podstawie ruchów dłońmi, a dokładniej palców, powodowało u niego drżenie na całym ciele. Bał się tego.

- To nie ja powinienem stać na tym miejscu. – Zwierzył się dawno temu gwiazdom, mając na myśli podium pierwszego miejsca.

Przypomniał sobie o tych słowach gdy mijał przylizanego chłopaka i bufiastą dziewczynę. Oboje mieli po głębokiej zmarszczce na czole i oboje zaciskali szczęki z niewyobrażalną siłą.

Puchar stał się jeszcze cięższy.

Nienawidził tego nielekkiego, lśniącego kawałka i tytułów, jakimi go obrzucano, bo zrobił to, co musiał, a zrobił to z wirtuozowską perfekcją, jakiej pozazdrościć mógłby każdy profesjonalista, lecz nie zrobił, nie zagrał tego co chciał, jak chciał. Lecz jeden aspekt tej szarej przewrotności losu był pozytywny. Otóż - jego mama była szczęśliwa. Samo to, napawało go dumą i miłą błogością. Przyznała nawet, że gra przecudownie, a skoro ona – jedna z przesławnych pianistek-nauczycielek, nazywana „Killerką Błędów w Muzyce” w skrócie KBwM; rozpoznawana i szanowana w półświatku muzyki klasycznej w Niemczech, Japonii, Norwegii, Szwajcarii oraz oczywiście we Francji poczuła przyjemność i rozkosz z jego muzyki, a on sam czegoś podobnego nie odczuł - to albo było z nim coś nie tak, albo może stracił słuch, bo dźwięki „Cierpień” rozlewały mu się, jak wczorajszy sok pomarańczowy po podłodze, który przez przypadek strącił ze stołu.

Gdyby miał porównać utwór grany przez niego, to porównałby go z co najmniej odgłosem drapania tablicy lub brzękiem tłuczonego szkła. Brzmiał jeszcze gorzej, niż jak wtedy, gdy odsłuchiwał go na youtubie. Wszystkie nuty biły się, plątały i rozlewały, brzmiały tak samo śmiesznie i żałośnie, jak rozpaczliwe miauczenie kota przed drzwiami domu lub wycie psa dingo.

Ale zaraz, gdyby to naprawdę tak brzmiało, nie dostałby owacji na stojąco, ludzie nie krzyczeliby i nie gwizdaliby, domagając się bisu.

A ta dziewczynka – przypomniał sobie, zatrzymując się na moment, by zrobić z oczu spodki – ona nie rozpłakałaby się.

Więc co mogło być nie tak? – zadawał sobie to pytanie gdy wsiadał do czarnej Toyoty SUV, a potem również idąc, jak struty do swojego ciemnego pokoju, w którym czekał ON.

Ogromny potwór - jego zarazem najgorliwszy przyjaciel i najgorszy wróg. Czarny, wypolerowany i wypucowany, tak, że promień słońca, bądź zaglądającego do okna księżyca był w stanie oślepić patrzącego, zdawał się być on głównym meblem w jego przestrzennym, źle oświetlonym pokoju.

Mając siedem lat Errol wyglądał śmiesznie i dziwacznie przy tym grubiańskim potworze, który dziesięć godzin dziennie, czy to w świątek, czy w piątek, szczerzył do niego swoje wypolerowane zębiska i ostrzył je, czekając, jak chłopak tylko dotknie ich i narazi się: czy to na gniew jego samego, czy też na matki, która czuwała przy Errolowi niczym Anioł Stróż i pilnowała go zaciekle wpijając się w nuty i zmuszając chłopaka do poddania się im.

- Errol, skup się. Ty jesteś fortepianem, a fortepian jest tobą. Razem powalicie na kolana każdego. – Mawiała, każąc mu grać po raz milionowy ten sam utwór, bo jak twierdziła:

- Stać cię na więcej Errol.

Chłopak w tamten dzień, przynosząc ze sobą kolejny puchar, kolejny dyplom, kolejne zwycięstwo, zatrzymał się i popatrzył na fortepian z tak ogromną dozą nienawiści, że zdawać by się mogło, że potwór na chwilę zmarkotniał, skurczył się w sobie i stulił po klawiszach swoją górną nakrywę.

Errol miał ochotę wziąć młotek, albo coś - coś ostrzejszego i zatłuc, zarąbać i zniszczyć, i zadeptać bądź wdeptać fortepian w ziemię, by nie musieć już więcej znosić bólu.

Ale mój Boże! On świata poza matką nie widział. I po za tym potworem, po za fortepianem.

Pomimo, że czasem była nerwowa, była również najlepszą mamą na świecie. Kochał ją. Było to szczere i piękne uczucie, jakiego nikt nigdy by się nie powstydził. Płynęło prosto z jego malutkiego, siedmioletniego serduszka wypełnionego po brzegi tylko nią samą. Jej pięknym, promienistym uśmiechem, który zdawał się emanować przyjemnym ciepłem. Wyobrażał ją sobie, siedzącą i grającą mu „Cierpienia miłosne” Kreislera lub „Berceuse” Chopina, robiące mu za kołysanki, bo jak pamiętał, mama grała mu je, jak tylko szedł spać. Te dwa utwory były tak piękne, że aż przechodził po jego ciele rozkoszny prąd, kiedy nuty wylewały się i tworzyły w zjawiskowe dźwięki, jakich sam Bach, Chopin lub Beethoven by się nie powstydził.

Jeszcze kilka miesięcy temu grała mu je ona - uśmiechnięta od ucha do ucha z anielskimi oczami, wpatrzonymi w niego, jak w święty obrazek. Jednak coś poszło nie tak. Zmiany dopadły ich, jak grom z jasnego nieba. Rach - ciach i wszystko się skończyło.

I choć myślał, że Paryż będzie wieczny i jego muzyka, i mama, i jej obsesja, to jednak wszystko zawaliło się, jak domek z kart pod wpływem delikatnego, wiosennego podmuchu jakim w istocie był ojciec Errola.

Drake Creed, prawdziwy Amerykanin z krwi i kości, zainteresował się swoim synem, którego porzucił na cztery lata i osiem miesięcy.

Errol nie wiedział, że jego ojciec pewnego wiosennego dnia, a dokładnie czternastego kwietnia w południe nawiedził mamę zatrważającym krew w żyłach telefonem, w którym opowiedział jej, że pragnie zdobyć prawa rodzicielskie nad synem.

Nad mamą i samym Errolem zawisło drastyczne pytanie - co go do tego skłoniło?

Sława Errola, jako młodego mistrza fortepianu, która przybyła z Europy do Ameryki?

Czy może wieści o tym, że jego matka bije go i zmusza do katorżniczego grania?

To nie ważne. Ważne było to, że tego samego dnia matka wylądowała w szpitalu, bo jej płuca odmówiły posłuszeństwa i wypełniły się pierwszy raz od półtora roku brązowym szlamem, który dusił ją. Dławiła się nim i nie mogła nawet odchrząknąć, a Errol ryczał i targał ją za rękaw jej różanej sukienki, gdy wywlekano ją na szpitalne nosze.

Patrzył, jak wyjąca karetka oddala się, jak robi się coraz mniejsza i mniejsza, by zniknąć za zakrętem osiedla. Klęczał wtedy na mokrym krawężniku, bo akurat padał deszcz, wyjąc jak jeszcze nigdy przedtem i mając przed oczyma ten makabryczny widok, w którym ona wyginała się jak opętana na wózku, który później wywrócił się, tak że mama spadła, uderzając się w tył głowy, a na podłodze w mig zmieszała się krew i ten ohydny szlam z jej płuc, tworząc ciemną plamę - widząc to, Errol miał ochotę wyłupać sobie oczy i uderzyć się w głowę tak mocno, aby móc zapomnieć o tym.

Miał wtedy zaledwie sześć lat kiedy jej stan dramatycznie się pogorszył. Był to dla niego kompletny koszmar, z którego nie mógł się wyrwać. Przez trzy tygodnie, dzień w dzień, chodził ją odwiedzać do Szpitala Salpêtrière na specjalny oddział nowotwory, gdzie nieprzytomną faszerowano chemikaliami, a do żył wprowadzano niesamowite ilości kroplówek.

W sterylnym, białym jak śnieg krajobrazie milionów sal i niesamowicie długich korytarzy, po których kuśtykali szarzy ludzie, Errol zapamiętał najbardziej ciche buczenie małej maszyny, która odprowadzała przez giętkie, przezroczyste rurki brązowy szlam zalegający w jej płucach. Ta maszyna przypominała mu C-3PO ze „Star Wars”, tak więc czasami w myślach zwracał się do niej jakby naprawdę była w miarę rozumnym droidem astromechanicznym. W jego pamięci zakodował się widok mamy z rozdwojonymi rurkami w nosie, które biegły za jej kark z tyłu głowy i ponownie łączyły się w jedną, długą rurkę, która prowadziła wprost do C-3PO.

„Droid” kiedy nie musiał odsysać brązowego szlamu, dostarczał mamie niewiarygodnie potrzebnego jej tlenu, bo praktycznie cały czas była ona niedotleniona, a jej płuca wysiadały nawet po przejściu dziesięciu schodów. Mama stale zamartwiała się o butle tlenowe i drożność rurek, które czasami zapychały się - szczególnie kiedy płakała, bądź była przeziębiona.

Do tego musiała martwić się o Errola, jego naukę, jego fortepian, jego zęby, jego oczy, jego obiad, jego kolację, jego śniadanie, jego, jego, jego... Trosk i zgryzot było całe mnóstwo, a wyliczyć się wszystkich nie da. I Errol z tego wszystkiego zdawał sobie świetnie sprawę.

Zatem w jego małej, mądrej główce narodził się pomysł uszczęśliwienia mamy, do którego dążył z uporem godnym lepszej sprawy.

Wygrywał wszystkie konkursy pianistyczne, ćwiczył jeden i ten sam utwór tak długo, aż nie dostał niedowładu rąk lub zapalenia ścięgien w nadgarstku. Żył w ciągłym strachu, który czasami był ogromny jak góra, a czasem (choć to zdarzało się bardzo rzadko) był mały jak robaczek. Bał się zawieść mamy, która poświęciła mu wszystko, dlatego za wszelką cenę chciał się jej odwdzięczyć, tak by mama była szczęśliwa, a jej stan zdrowia polepszał się.

Za pogorszenie się jej stanu obwiniał samego siebie. W myślach powtarzał sobie tylko jedno – że nie zagrał tak jak ona chciała i że ją zawiódł. Jego umysł był nastawiony tylko na to irracjonalne wytłumaczenie.

Że to jego i wyłącznie JEGO wina.

Nie dawał się przekonać do innego stanu rzeczy. Nawet Grace, której uśmiech potrafił przywrócić do życia zmarłego, nie mogła odsunąć od jego tragicznych w skutkach myśli.

Inkryminował sam siebie dosłownie wszędzie, a jego zarzuty szczególnie mocne były podczas gdy patrzył na nią - śpiącą pod narkozą. Tym razem to on czuwał nad nią, jak Anioł Stróż, siedząc na niewygodnym, za dużym jak dla niego krześle szpitalnym z oczami chorobliwie otwartymi i wpatrzonymi w nią. Ubrany w białą narzutę, papierowe granatowe buty a la balerinki, płakał. Łzy jak groch lały mu się i zostawiały mokre, duże plany na narzucie.

Nie zwracał najmniejszej uwagi na pielęgniarki, które podtykały mu pod nos kanapki, sok pomarańczowy czy ciastka, a one, odesłane z kwitkiem, szeptem, za jego plecami mówiły między sobą:

- Biedne dziecko.

Słyszał to i z całego serca chciał im wykrzyczeć, że to nie on jest biedny a jego mama.

Errol nie miał pojęcia, że to był pierwszy i nie ostatni raz kiedy coś podobnego usłyszał. Nawet wtedy, kiedy mama była w stanie bić go na oczach innych ludzi, gdyż nie zagrał zgodnie z nutami, nie doczekał się, by ludzie mówili o nim „biedne dziecko”. Oczywiście gadali mnóstwo niemiłych rzeczy, które Errola bardzo zasmucały, na przykład nauczyciel przylizanego chłopaka powiedział raz, że gdyby nie znajomości mamy Errola, Errol nie wygrałby ani jednego konkursu. Na to nauczycielka bufiastej dziewczyny przezwała mamę bardzo brzydko i wróciła do przeglądania promocji sukienek na stronach sklepów Stradivarius i Solar. Chłopak założyłby się, że gdyby nie promocja Solara, nauczycielka splunęłaby.

Chciał im wszystkim wówczas powiedzieć:

- To nie tak. Mylicie się.

Ale jedyne, co mógł w podobnych sytuacjach wykrztusić to:

- Przepraszam, już będę grał zgodnie z nutami, mamo. Przepraszam.

Choć i wtedy głos załamywał mu się jak kra i drżał, jakby bojąc się wydobyć z gardła, zmuszał się.

 

Mówiono mu to, jak miał siedem lat i jak miał piętnaście lat, gdy to los dał mu spotkać Alice Braun, której niesamowitość i tajemniczość jej imienia dorównywały niesamowitości i tajemniczości jej samej.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania