Zmrok

Zmrok

 

 

Było nas czterech. Ja, Piotr,Janek i kolega z Węgier Laszko. Przyszło nam żyć w czasach nieciekawych. Los nas oszukał, kazał nam być na tej samej ulicy w tym samym miejscu o tej samej porze podczas cholernej łapanki. A łapanki to nic dziwnego, porządek dzienny u Niemców. W ten sposób ludzi łapano i więziono. Większość trafiało do gazu. Nam udało się trafić do fabryki opodal Wrocławia. A teraz od początku.

Był to ciepły sierpniowy dzień. Wtorek 1944 roku. Niemcy czuli już oddech sowietów na karku, dreptali chaotycznie w swoich poczynaniach. Niejaki Kurt Lepnitz Obersturmführer SS sadysta jakich mało. Setki ofiar miał na swoim koncie, zabijał za błahostki. Wysoki blondyn z nadgryzionym uchem. Pewnego dnia jakaś Polka odgryzła mu ucho podczas próby gwałtu oczywiście marnie zakończyła swój żywot. Tyle o tym szkopie w tej opowieści, ale będzie on przeplatał się w dalszej części.

 

Ja!

Bartek „Benio” Lichocki z Podlasia. Miasteczko Czyżew, mieszkałem tam od urodzenia. Moi rodzice zginęli w nalocie w 39” podczas zbierania kartofli. Mam brata Pawła, jest gdzieś w lesie w partyzantce nie mam z nim kontaktu. Jestem pogodnym chłopakiem o czarnych włosach, oczy piwne ogólnie przystojny ze mnie młodzian. Mam trzydzieści dwa lata. Byłem dwa lata w Londynie Tam się wyszkoliłem, przydział dostałem do Cichociemnych wraz z Jankiem. Później przystąpiłem do regularnej walki ale to nie to, z charakteru jestem odważnym i pamiętliwym za krzywdy moje, więc chciałem zadać jak największe straty wrogowi. Więc wysadzałem pociągi, likwidowałem esesmanów. Do tamtej chwili. Nie szczęsna ulica o nazwie "szczęśliwa", -ironia losu.

 

Piotr Miksza warszawiak jedynak. Jego rodzina zginęła od wybuchu granatu w piwnicy podczas nalotu. Blondyn także przystojny. Poznaliśmy się w szkółce pod Wrocławiem. Od tamtej chwili jesteśmy kamratami.

 

Janek Pyzdra „pyzdra” mój kompan sąsiad z Czyżewa. Uczył się ze mną na Podlasiu, w Londynie, do tej pory jesteśmy razem na dobre i złe. Wysoki o dużych oczach, ułożony człowiek z wielką kulturą. Jest sanitariuszem w naszym oddziale.

 

Laszko to fajny wesoły pan z Węgier. On chyba w czepku urodzony, był ranny w lewe płuco, dostał postrzał właśnie od wspomnianego Kurta esesmana okrutnego. Przeżył tylko dlatego że wpadł do dziury z trupami innych, a Niemcowi nie chciało się butów brudzić, i nie miał czym strzelać. Znaleźliśmy go z Jankiem. Takie miał szczęście.

 

Fabryka dziwnych zdarzeń.

 

Gdy nas wepchnęli na pakę ciężarówki i kolejne szesnaście osób, bo tyle osób mogło trafić z jednej łapanki dojechaliśmy na polanę przed gęstym lasem. Tam nas ustawiono w jednym rzędzie przodem do lasu. Z tyłu za nami stał Kurt Lepnitz ze swoim pistoletem i pomagier, który trzymał mu magazynek zapasowy. Jego broń-osiem naboi w magazynku wystrzelał je, załadował następny i zaczął strzelać. Siedemnasta osoba w rzędzie to Laszko i on szczęście nam swoje podarował. Zabrakło naboi i nasza ostatnia czwórka trafiła cudem do fabryki dziwnych rzeczy.

Pierwszy raz widzieliśmy coś takiego nie znanego. Wielkie zwoje pomarańczowego drutu grubości kciuka nawiniętego na wielkie jakby podkowy końskie, zwrócone do siebie roztwartą stroną. Wszystko zaizolowane lepikiem, smoła chyba. Wszystko podłączone kablami do wielkich silników diesla. To miejsce to wielościan boki zwieńczone opaską betonową. Każdy wierzchołek tej figury osadzony jest w ziemi. Solidna konstrukcja. Dwadzieścia kroków dalej ogromny kokpit z mnóstwem przełączników i chyba telewizorów, które znałem z czasopism. W centrum tej budowli stał sześcienny klocek z jednym wejściem, a w środku jedno krzesło. Ze środka bił blask nie samowity niczym słońce w samo południe. Bardzo dziwne to wszystko, tyle widzieliśmy to. Zabrali nas do innych więźniów. Było kilka gęb znajomych lecz jakoś dziwni oni byli, nie obecni jakby w innym świecie. Tej nocy nie jedliśmy nic dopiero rano czarna kawa i pajda chleba. Pilnował nas Adolf z Austrii. Wydawał się nam za dobrego człowieka, pomagał cierpiącym, ale nie z głodu czy tam z chorób, podawał im jakiś lek w płynie, błękitny płyn o intensywnym zapachu. Podszedł do nas. Chwilę pogadaliśmy, złapaliśmy chyba nić porozumienia. Fajny człowiek. My też dostawaliśmy witaminy, jedzenie jak na więźniów-na bogato.

Minęło dwa tygodnie.Jak nabraliśmy sił przyszedł czas na pracę. Z rana przyszedł po Janka Adolf. Pytaliśmy się non stop.

-Gdzie go zabierasz-słyszysz?

-Słyszysz! Cisza ze strony Adolfa.

I poszedł. Nie minęła godzina wartownik przyprowadził Janka. Janek zmęczony był. Była awaria, dlatego tak szybko przyszedł z powrotem. Spał jak zabity. Powtarzało się to u Piotra i Laszko, zawsze ta sama usterka. Ja byłem kolejny i chyba ostatni z osadzonych, który nie próbował tej pracy.

Dodam że tylko raz organizm biologiczny może przebywać w centrum maszyny którą widzieliśmy. Moich trzech kolegów nie zabili, reszta dostała kulę w potylicę.

Adolf zaprowadził mnie do baraku, kazał mi wypić płyn i przebrać się w biały gruby skafander. Założyłem go i co dziwne nie krępował mi ruchów wręcz przeciwnie stałem się lżejszy.

-Czas na ciebie-odparł Adolf

-Gdzie na mnie czas?

-Zobaczysz!?

-Siadaj tu na krześle, masz tu okulary żebyś nie oślepł i trzymaj się.

Siedzę na krześle, szkop zatrzasnął właz. Materiał w środku jakby żył zasklepił wszystkie szczeliny po wejściu. Zrobiło się bardzo zimno. Czułem to przez skafander, ale dało się wytrzymać. Czułem się bardzo lekki. Kilka wstrząsów i cisza. Znowu pokazał się zarys włazu i drzwi się otworzyły. Z chwilą wyjścia z bryły stałem się innym człowiekiem. W innej skórze w innym wydaniu, nie mogłem wybrać gorzej. Ale gdzie ja jestem?

Byłem w czarnej dupie dosłownie. Ciemność z prawa i lewa z góry i dołu zawieszony w czarnym atłasie. W białym skafandrze niczym biała kropka. Istnienie bez celu. Czas nie istniał. Nagle ujrzałem tam daleko na stole czerni malutką iskierkę. Pchałem się do niego jak wieśniak na jarmarku. Co jakiś czas czułem posmak tego płynu nie w ustach lecz w głowie, jak by to on mną kierował. Miał nad mną kontrolę. Co oddech to jest widniej, atłas czerni staje się pomarszczony, z kłęmbiony ku wyjściu. Złoty blask rozjaśnił ponury mrok ale w ramach futryny nic po za nią. Czuję dłoń na ramieniu, przyjacielską dłoń i dziwny spokój. Stoję boso chyba kamienie, w oddali ktoś się z bliża i głos miły dla ucha odzywa się!

-Omijaj ul. Szczęśliwą!!!

-Bądź zawsze osiemnasty w szeregu. Pamiętaj!

Raptownie czas przyspieszył nie w przód lecz do tyłu. Dopiero zdało się wyczuć czas. Gdy wróciłem, spałem w ciepłym łóżku, obok na stołku leżał zwinięty w kostkę mundur niemiecki, pod łóżkiem wypastowane oficerki.

-Co jest? Do cholery.

Puk puk! Słyszę i roztwieram drzwi. Panie Obersturmführer SS Lipnitz, rozkaz on pułkownika Martza.

-Egzekucja czterech z łapanki!-Krzyczał stanowczym tonem

-Dobrze!

Ubrałem się i poprowadzili mnie do baraku we czterech. Podjąłem czterech więźniów i na polanę. Jeden z nich roztaczał jakąś aurę która znałem, dziwne ale kontynuowałem egzekucję. Jeden żołnierz zaprowadził więźniów w miejsce gdzie nie było trawy, tylko błoto, czerwone błoto. Nie mogłem oderwać oczu od jednego z nich. Czułem jakąś więź w podświadomości. Nawet jego szepty słyszałem.

-Nie rób tego nie strzelaj?

-Nie!

Automatycznie się poddałem . Powietrze jakoś się pofałdowało. Obraz smużył się w mojej głowie jak w kineskopie telewizora, ci czterech strażników ustawiło się w krąg Wycelowali karabiny. Padł rozkaz ode mnie.

-Przygotuj broń

-Za ładuj broń. Mieli po jednej kuli.

-Pal!!!

Padli trupem. Żołnierze leżą. Ja jako Lipnitz strzeliłem sobie w łeb. I znowu ciemność. Ale krótka.

Otworzyłem oczy, słońce raziło mnie przez okno z pokoju, w którym mieszkałem. Wstałem wypiłem kawę. I na apel się szykowałem.

Szedłem ulicą Szczęśliwą, podjeżdżają ciężarówki słyszę:

-Halt! Halt! Halt!

Ktoś krzyczał-łapanka!!!

Kurwa mać. Nie dam się złapać. Uciekam ile sił w nogach. Wspiąłem się na rusztowanie, ale za wolno. Szkop strzelił. Coś mnie rozgrzało w plecach, zwolniłem chwyt puściłem się rurki. Spadam wolno, czas się wydłuża w nieskończoność.

Chlap! Z łopotem walnąłem plecami o bruk. Zapadł zmrok w mojej głowie.

 

Złote ściany rozsunęły się, Adolf uchyla właz. Wstaje z krzesła w skafandrze. Od środka cały mokry. W ustach dziwny posmak płynu. Adolf podszedł do mnie i mówi:

„Blueworld” działa!

Jaki blu!-CO!

Zemdlałem. Spałem dwa dni w izolatce.

Przyszedł rozkaz likwidacji fabryki i zatarcie śladów. Również my więźniowie do likwidacji.

Znów ustałem w czerwonym błocie obok koledzy Janek, Piotr i Laszko.

 

-Cel! Pal!

Osunełem się w to błoto, zapadł zmrok-wieczny zmrok.

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Light 12.03.2019
    O kurcze. Dobre to jest. Szerzej później skomentuję.
  • Wrotycz 12.03.2019
    No nie wiem, mnóstwo niedoróbek w zapisie. Historia z eksperymentem wejścia do innego świata - intryguje, ale to się wszystko fabularnie dziwnie rozłazi. Kluczowe - zapewne ze względu na ostrzeżenia istotki - jest numer w rzędzie rozstrzeliwanych.
    Halucynacje podparte wyimkami z historii. Koło.
    Może wrócę i spróbuję rozwikłać.
  • Bartek 13.03.2019
    Sama fabuła dobra, jednak napisane z wieloma błędami co bardzo rozprasza czytającego. Tak to super(:

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania