Znicz

Szedł ciemną ulicą, tak jak w każdym ze swoich koszmarów. Był przyzwyczajony do tej ciągłej włóczęgi, która zaczynała się każdego wieczora i kończyła rano wraz z dzwonieniem budzika. Budził się niewyspany, jakby naprawdę w nocy chodził po wymarłym mieście zamiast spać. A wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, gdy ona… Nie, wspominanie tamtego feralnego dnia wciąż było zbyt bolesne. Wiedział, że to wszystko mu się śni, ale nie potrafił się obudzić. Wszystko było niezwykle realistyczne. Podmuchy wiatru. Skrzeczenie wron. Skrzypienie szyldów. Cykanie świerszczy. Szuranie żwiru pod stopami. Zapach alkoholu i stęchlizny. Jeszcze nigdy nie dotarł tak daleko. Sen zawsze urywał się, gdy docierał do leżącej na drodze latarni. Migotała lekko, pozwalając obejrzeć fasady budynków. Już wiedział, że wszystkie są z cegły, z powybijanymi szybami w oknach i zamkniętymi na głucho drzwiami. Zbyt wiele nocy poświęcił na przyglądanie się im. Najwyższa pora, by iść dalej. Kiedyś próbował przebiec całą trasę, ale okazało się, że zbyt szybko traci siły. Mdlał przy latarni z wycieńczenia.

Zostawił znane obrazy daleko za plecami. Jego wzrok już dawno przyzwyczaił się do panujących warunków, jednak teraz widział coraz mniej. Jakby istniało coś ciemniejszego niż brak światła. Podłoże się zmieniło, stało się bardziej grząskie i muliste. W powietrzu czuć było wilgoć. Zdecydowanie nie był już w mieście. Ta myśl go zaniepokoiła. Mimo swojej rzeczywistej formy – to był sen, a one rządzą się swoimi prawami. Na ulicy lista potencjalnych zagrożeń była śmiesznie krótka, porównując do tej w leśnym mroku. Tak, wiedział, że idzie przez las. Co chwilę gdzieś coś szeleściło, pluskało, stukało. Poczuł gałęzie, zahaczające o jego ubrania i drapiące po twarzy. Nie widział przeszkód przed sobą, co chwilę wpadał na jakieś niskie drzewko lub uderzał się o konary większego. Potykał się o wystające korzenie, wchodził w wielkie pajęczyny. Mimo to szedł dalej, coś zmuszało go, by trwać w tej wędrówce.

Nagle przystanął. Wydawało mi się… nie, naprawdę widział malutkie światełko gdzieś w oddali. Rzucił się biegiem. Czuł, że to właśnie tego światełka szukał przez tyle tygodni. Cel nie był daleko, ale droga do niego dłużyła się i niezwykle go męczyła. Bór zdecydowanie nie złagodniał, nie miał zamiaru dać mu fory. Błękitna poświata była mimo to coraz bliżej…

Wypadł na niewielką polankę, jak wyrzucony z procy. Na środku stał nagrobek z zaświeconym niebieskim zniczem. Podszedł bliżej, by przeczytać inskrypcję. Na jej widok ogarnęła go niemoc. Upadł na kolana i zaczął płakać, wtulony w płytę nagrobkową. Jej inicjały i podpis „Żegnaj, mały aniele”, wyżłobione w marmurze… nie mógł na to patrzeć.

- Dlaczego płaczesz? – usłyszał za sobą dziecięcy głos.

- Bo umarłaś – odpowiedział, wciąż płacząc.

- I gdzie tu powód do płaczu?

- Bo ciebie już nie ma, a mogłem…

- Mnie uratować. Ale przecież to było już dawno, bardzo dawno temu.

- Ale mogłem…

- I co z tego? – zapytał kobiecy głos. – Co z tego, że mogłeś ją uratować? Nie zrobiłeś tego.

- I nie mogę sobie tego wybaczyć.

Nie był w stanie na nie spojrzeć. Cały czas wpatrywał się w płomień, tańczący za błękitnym szkłem.

- Miałeś piętnaście lat! To naturalne, że najpierw myślałeś o własnym bezpieczeństwie. Nie miałeś obowiązku jej ratować. Mogliście wtedy oboje zginąć, ogień rozprzestrzeniał się przecież w zawrotnym tempie. Nie powinieneś się obwiniać.

- Ale ciebie też straciłem!

- To nie było zależne od ciebie, od nikogo.

- To ja mogłem wtedy pojechać po niego ma dworzec.

- Wypadków drogowych nie da się przewidzieć, stary, wiesz o tym dobrze. – Głos przyjaciela wywołał kolejny napad płaczu.

Nie chciał słyszeć ich słów. Przecież byli już martwi. Nigdy ich nie usłyszy na jawie, nigdy im nie powie, jak za nimi tęskni.

Znicz zgasł i zaraz na nowo się zapalił.

Wstał i zobaczył wokół siebie więcej grobów. Był na cmentarzu. Cała trójka wpatrywała się w niego z żalem, a on czytał po kolei nazwiska na płytach. Już zrozumiał, po co tu przybył. Siostra, narzeczona i najlepszy przyjaciel szli za nim. Kolorowe lampki rzucały cienie na ich blade twarze. Byli tacy piękni, bez ran, bez poparzeń.

- Któreś z was ma zapalniczkę? Mogą być też zapałki – spytał, zatrzymując się.

- Kochanie, proszę…

- Skarbie, paliłaś. Niech ten nałóg choć raz przyniesie mi coś dobrego.

Blondynka wyciągnęła metalową zapalniczkę z kieszeni płaszcza, ale jej nie podała ukochanemu.

- Po co ci ona?

- Chcę podpalić knot.

- Po co? Gdzie?

- O tu. – Wskazał ręką jedyny ciemny grób, jaki mijali.

- Jesteś pewien? – Po jej policzku spłynęła łza.

- Tak, podejmowałem tę decyzję przez cztery miesiące. Byłem równie pewien tylko, gdy ci się oświadczałem.

Podszedł do niej i ją delikatnie pocałował. Tak mu brakowało tych ust…

Oddała mu zapalniczkę, zanosząc się łzami.

- Braciszku, nie rozumiem. Przecież to twoje imię jest tu wyryte.

- On postanowił umrzeć, Sophie.

- Ale… jak to?

Odpowiedział jej pstryk i brzdęk szkła. Wszyscy się przeżegnali, wpatrując się w znicz. W znicz, który on zapalił na własnym grobie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Dekaos Dondi 03.11.2017
    Świetny tekst. Taki klimatyczny i dający do myślenia. Przeczytałem dokładnie.
    Ciutkę mi się skojarzył z moim tekstem - Błękitna Kaplica Pozdrawiam. Daję*****
  • W takim razie muszę przeczytać. Dziękuję bardzo :)
  • Mnichov 03.11.2017
    Świetne!
  • Dziękuję :)
  • Alicja 04.11.2017
    Tekst świetnie pasujący do czasu obecnego. Podoba mi się sposób, w jaki zostały przekazane emocje. A zakończenia, to raczej się nie spodziewałam.
    Zostawiam zasłużone pięć. Pozdrawiam :)
  • Dziękuję :) Nie spodziewałam się tak pozytywnego odzewu.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania