Życie w Stutthof

KL Stutthof było niemieckim obozem koncentracyjnym położonym w północnej Polsce, nad Morzem Bałtyckim. Obóz rozlokowano z dala od większych miast, pomiędzy wioskami Stegna i Sztutowo. Ponieważ okoliczny teren był podmokły i otoczony z każdej strony wodą ( od północy Bałtykiem, od południa rzeką Szkarpwą, od wschodu Zalewem Wiślanym, a od zachodu Wisłą) ucieczka była bardzo trudna. Niemieccy strażnicy łatwo odnaleźliby zbiegów i zabili ich na miejscu, gdzieś pośród moczarów, zakopując następnie ciała w ziemi.

Obóz był otoczony drutem kolczastym, jednak nie stawił on większej przeszkody. Brakowało wysokiego muru, utrudniającego znacznie wszelkie próby ucieczki. Jednak patroli chodzących wzdłuż ogrodzenia było dość sporo, więc opuszczenie obozu nie należało do łatwych.

Pewnego dnia do KL przybył nowy transport więźniów. Nie było to nic wyjątkowego, jednak wywołało niemałą ciekawość w obozie. Więźniowie bowiem byli tak znudzeni, że przyjazd nowych towarzyszy niedoli to dla nich sensacja. Wszyscy zgromadzili się przy „Bramie Śmierci” – jedynym wejściu do obozu.

Nowi wyszli z ciężarówek brutalnie popychani przez strażników. Doprowadzono ich do sekretarza, który po kolei spisywał ich nazwiska i wpisywał do księgi obozowej numery więźniów. Wreszcie przyszła kolej młodego mężczyzny z krótkimi, brązowymi włosami i poważną twarzą. Mógł mieć jakieś 20 lat i był cały poobijany i posiniaczony. W rękach nazistów przebywał bowiem od dawna, wcześniej trzymano go na Pawiaku, odwiedził kilkakrotnie Katownię Na Szucha, później przewieziono go do katowni w Grudziądzu i wreszcie do Stutthof.

- Nazwisko! – warknął sekretarz, chudy mężczyzna w wielkich okularach z okropnym wyrazem twarzy.

- Płu…Płużański – odparł tamten cicho.

- Głośniej! – ryknął sekretarz.

- Płużański – odparł tamten. – Tadeusz Płużański.

- Więzień numer 10525 – zanotował sekretarz. – Dalej, ruszać się!

Strażnik popchnął Płużańskiego dalej. Szedł w kolejce do miejsca, w którym wydawano obozowe pasiaki. Kiedy już dostał swój rozmiar, brutalnie popchano go do szeregu stojącego na wielkim placu apelowym.

- Witamy nowych więźniów! – powiedział z szyderczym uśmiechem naczelnik obozu. – Miło mi was powitać, mam nadzieję, że nie będziecie sprawiać problemów pracownikom obozu. Reguły wyjaśnią wam strażnicy. Zostaniecie podzieleni na grupy podległe ważniejszym strażnikom, będziecie pod ich rozkazami, niekwestionalnymi rzecz jasna! Ale ostrzegam was: Stutthof to nie jest przedszkole! Tu się pracuje, a jak nie to można się pożegnać z życiem! Mam swoje obowiązki, więc was żegnam!

Komendant odwrócił się i odszedł. Więźniów zaczęto dzielić na trzy grupy, każąc po prostu odliczać z szeregu. Płużański był drugi i trafił do grupy kontrolowanej przez kaprala Breberga, otyłego i niskiego Niemca w mundurze SS. Zaprowadził on więźniów do domków, w których mieli mieszkać. Były to niewielkie, ciasne budyneczki. Smród niósł się z nich na cały obóz.

- Za chwilę będzie zbiórka – powiedział nieprzyjemnym tonem Breberg. – Macie piętnaście sekund na ustawienie się w szeregu po komendzie. Jak ktoś się spóźni, to pożałuje. Zrozumieliście, polaczki?! To obejrzyjcie dokładniej swoje domki, bo spędzicie w nich zapewne wiele lat. Jeżeli będziecie mieli szczęście i nie podpadniecie! Rozejść się!

Płużański wszedł do domku i usiadł na pryczy. Był wycieńczony ciężką podróżą w ciasnej ciężarówce i wcześniejszym biciem w katowniach Gestapo. Marzyłby o chwili odpoczynku, jednak kapral Breberg nie zamierzał jej dać. Minęły dwie minuty i już urządził zbiórkę. Płużański nawet nie zdążył się zapoznać ze współlokatorami, szybko wstał i udał się na miejsce zbiórki.

- Sechs, Funf, Vier, Drei – odliczał kapral. – Zwei, Eins, Zero! Skończył się czas, wszyscy na glebę! 50 pompek, spóźnialscy sto!

Wszyscy padli i zaczęli robić pompki. Zarówno młodzi, jak i starzy, łącznie trzydzieści osób. Kapral i dwóch przybocznych strażników chodził wzdłuż pompujących i dopilnowywał, aby każdy robił pełne pompki.

- Co to ma być?! – ryknął na starszego mężczyznę z siwą brodą. – To są pompki?

- Ee – wysapał tamten.

- To są pompki?! – powtórzył Breberg.

- Tak, panie kapralu.

- To są pompki?! – wrzasnął ponownie kapral i uderzył starca pałką w plecy. Ten zwalił się na trawę. Dwóch strażników podbiegło do niego i zaczęli go brutalnie kopać.

- Litości, błagam! – krzyczał tamten.

- Nie ma litości dla psów takich jak ty! – zaśmiał się szyderczo kapral. – Zabierzcie go! Wiecie, co macie zrobić!

Strażnicy chwycili staruszka i zaciągnęli go za kępę krzaków. Więźniowie usłyszeli strzał i nikt więcej nie zobaczył starca.

- Okłamał mnie! – powiedział kapral. – Dostał to na co zasłużył. A kto nie potrafi wykonywać ćwiczeń fizycznych, niech się zgłosi do mnie w trybie natychmiastowym! Może zwolnię go z ciężkich ćwiczeń.

Podniósł się młody chłopak, może dwudziestoletni.

- Mam krzywiznę kręgosłupa – wyjaśnił. – Bardzo mocną. Nie mogę ćwiczyć.

- Rozumiem – odparł Breberg i uderzył go w twarz. Ten upadł i znów przybiegli strażnicy. Zaczęli go kopać, a później zaciągnęli w kępę krzaków. – Ktoś jeszcze?

Nikt nie wstał.

- Więc zróbcie jeszcze po dwieście pompek i jesteście na dziś wolni! Znajcie moje dobre serce.

Kiedy Płużański dotarł do sto trzydziestej pompki, Breberg pochylił się nad nim i uderzył go pałką.

- Za co?! – spytał.

- Za to, że w ogóle się urodziłeś, Polaku! – odparł kapral Breberg i uderzył go jeszcze raz. – Inteligent, jak sądzę?!

Płużański nie odpowiedział, przekonany, że zaraz może spotkać go to samo, co poprzednią dwójkę. Nie bał się jednak śmierci, czuł, iż jest gotów na spotkanie ze Stwórcą. Płużański był wierzącym katolikiem.

Breberg uderzył go trzeci raz i szepnął mu do ucha:

- Będę miał cię na oku, pamiętaj!

I odszedł

 

Płużański był zmęczony po pompkach jeszcze bardziej niż wcześniej. Padł na prycz. Podobnie uczyniło trzech jego współlokatorów. Leżąc na niewygodnych posłaniach przestawili się sobie nawzajem. Płużański odkrył, że jeden z nich, Sławek, jest żołnierzem z armii generała Dęba – Biernackiego, drugi, Grzegorz, prawnikiem, zaś trzeci poetą.

- Jak kiedyś stąd wyjdziemy, to nie zapomnij umieścić nas w jednym ze swoich poematów – zażartował Sławek.

Ale nikt się nie śmiał, bo żaden z więźniów nie miał pewności, czy kiedykolwiek wyjdzie na wolność. Wszyscy cały czas myśleli o tym, co Niemcy zrobili ze staruszkiem i młodzieńcem z krzywym kręgosłupem. Płużański obawiał się, że podzieli wkrótce ich los, naraził się w końcu okrutnemu kapralowi. W końcu pomyślał, że wolałby wprawdzie umrzeć niż spędzić kilka lat w tym okropnym miejscu.

- Kim pan jest, panie Płużański? – spytał go nagle Grzegorz.

- Ja?! – zdziwił się Płużański. – Służyłem chwilę w armii, ale pochwycili mnie Gestapowcy.

- Ile pan służył?! – zainteresował się Sławek.

- Szkoliłem się w akademii wojskowej – odparł Tadeusz Płużański. – Później chwilę walczyłem. Wreszcie wstąpiłem do Tajnej Organizacji Wojskowej

- Aha – odparł ponuro Sławek. – Konspirator, phi! Ja od 1 września walczę. Jestem już sierżantem, awansowali mnie za zastrzelenie pewnego majora, szwabskiego diabła. Więc jestem nad panem w hierarchii.

- Tu wszyscy są równi! – oburzył się Grzegorz. – Wszyscy sierżanci są tak aroganccy?

- Ja tylko żartowałem! – wzruszył ramionami sierżant.

Życie w Stutthof było straszne. Już w pierwszym tygodniu, Breberg kazał 16 najbardziej nielubianym przez niego więźniom ciągnąć wóz naładowany gruzem. Jeżeli któryś z więźniów upadł, Niemcy strzelali do niego. Jeżeli przeżył, cięli bagnetem. Tak zginął również Sławek, współlokator Płużańskiego, nadęty bubek przechwalający się stale swoim awansem. Nikt z więźniów nie zapłakał, kiedy kula przebiła jego płuco.

Minął rok, później dwa. Pewnego zimowego dnia zwołano apel całego obozu z powodu ucieczki dwóch więźniów. Był to apel karny, tak zwana stójka. Temperatura wahała się do – 10 stopni Celsjusza, a Polacy byli ubrani bardzo cienko. Wielu umarło z zimna, ale nie tylko. Kto nie wystał i się przewrócił, został zastrzelony z zimną krwią. Wielu więźniów wymęczonych mrozem specjalnie upadało, woląc śmierć od mąk w obozie. Płużański jednak nie poddawał się. Zapłakał, widząc jak upada poeta z jego domku.

- Więc nie napisze już żadnego wiersza – powiedział cicho Płużański. – Niemieccy zbrodniarze.

 

Płużański podczas pobytu w obozie znienawidził Niemców. Wkrótce zginął bowiem również prawnik Grzegorz, zastrzelony osobiście przez pijanego Breberga. Kapral zbliżył się raz do Płużańskiego i powiedział:

- Ty będziesz następny, Płużański! Zostałeś sam w domku, ale to nie potrwa długo. Wkrótce będą tam same wolne miejsca!

I tak by się stało, gdyby nie to, że do obozu przybył nowy kapo. Okazało się, że jest to przyjaciel Płużańskiego z podwórka. Za jego pomocą dostał się do pracy jako cieśla i był w pewnym stopniu nietykalny dla Breberga. Komendant zabraniał bowiem mordowania przydatnych i ochoczo pracujących więźniów. Był on bliskim kolegą Breberga, który przedstawił mu raz Płużańskiego podczas wizytacji.

- Ten Polak został sam w baraku! – powiedział. – Długo nie pożyje… Wkrótce pewnie zwolni się miejsce. To nierób i słabiak.

- Zapewne – odparł komendant. – Rób z nim, co uważasz za słuszne. Zbyt długo już przebywa w tym obozie, wkrótce zapewne spotka Boga. Albo diabła.

Gdyby nie praca jako cieśla, Płużański nie przeżyłby w obozie. Minęło już 5 lat, od kiedy trafił do Stutthof i nadszedł rok 1945. Kapral Breberg już nie terroryzował więźniów. Zmarł pewnej nocy, lekarze stwierdzili, że z przepicia, choć więźniowie rozpowiadali plotki, że ktoś go udusił. To zapewne nie była prawda, ale wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy zginął. Płużańskiemu dobrze się powodziło. Raz prawie nie zamordowali go więźniowie, uznając go za złodzieja. Był niewinny, lecz ci chcieli go utopić w korycie. Uratował go przechodzący obok ksiądz. Następnie Płużańskiego przeniesiono do obozowej kuchni, gdzie dawał więźniom dodatkowe racje żywności. Czynił to tak sprytnie, że żaden ze strażników go nie przyłapał.

Płużański wyglądał teraz jak ubogi żebrak. Miał gęstą brodę, włosy opadały mu na ramiona. Chodził w pasiaku lekko przygarbiony, utykał na jedną nogę. Tak wymęczył go pobyt w obozie. I nie tylko jego. Zginęły tam tysiące ludzi: starszych, młodszych, a nawet dzieci. Katolików i Żydów.

Po śmierci Breberga nadzór nad grupą przejął sierżant Frau. Był to o wiele porządniejszy SS-Mann, dawał więźniom dużo czasu wolnego i nie używał aż tyle przemocy co Breberg. Nie tolerował jednak sprzeciwu na dość częstych zbiórkach i czasem uderzył pięścią kilku więźniów. Ci jednak byli zadowoleni z nowego przywódcy głównie za sprawą swobody ruchu po obozie, na którą zezwolił. Pewnego dnia Płużański szedł główną ulicą obozu i nagle zza rogu wpadł na niego jakiś Niemiec. Na nieszczęście był to komendant obozu.

- Co to ma znaczyć?! – ryknął. – Wytłumacz się, co robisz, draniu! Jak ty chodzisz, uważaj trochę! Podaj swój numer, nazwisko! Załatwię ci dodatkową robotę!

- Numer 10525 – wyjąkał Płużański. – Tadeusz Płużański.

- Ty?! – zdziwił się komendant. – Ty jeszcze żyjesz?! Breberg cię nie wykończył?! Widocznie Bóg miał cię w swojej opiece.

- Pan jest wierzący? – zdziwił się Płużański.

- Tak – odparł komendant. – I daruję ci to, co zrobiłeś. Wracaj do baraku, wkrótce już opuścisz obóz. Wszyscy więźniowie tak zrobią. Nadciąga Armia Czerwona, zaatakują wkrótce Stutthof.

Tak też się stało. Wszyscy Niemcy uciekli pewnego dnia z obozu zostawiając więźniów przy życiu. Następnego dnia przyjechało do KL Stutthof trzech Sowietów na rowerach i oznajmili, że więźniowie są wolni i mogą iść. Tylko gdzie?

 

 

Tadeusz Płużański przeżył jako jeden z najdłuższych więźniów w KL Stutthof. Po wojnie zaangażował się w konspirację antykomunistyczną u boku Witolda Pileckiego. Aresztowali go komuniści i skazali na długie więzienie. Zmarł w latach 2002 roku, jego syn, również Tadeusz jest cenionym pisarzem.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania