Życie za życie 1/2

Noc jest chłodna, jak to zwykle jesienią bywa. Park tonął w ciemnościach, a jedyną ostoją światła była wybrukowana ścieżka, po której z racji na po północną godzinę nikt nie chodził. Ptaki już dawno umilkły — zasnęły w swoich bezpiecznych gniazdach — tak samo, jak świerszcze; nie licząc sporadycznie przejeżdżających samochodów ludzi wracających po pijaku z imprez, jedynym źródłem dźwięku były falujące korony drzew. Liść uderzał o liść, wydając dla niektórych osób kojący szum. Siedzący na zapomnianej, drewnianej ławce Oskar należał do tego grona. Delektował się widokiem pełnej papierośnicy papierosów, skręconych w domu kilka minut temu. Mimo pokaźnych zasobów finansowych wolał oszczędzać na tym dziale swoich wydatków. Kupował PS czarne — najmocniejszy tytoń w pobliskim monopolowym — gilzy, a w domu skręcał to wszystko na maszynce w jedną zgrabną całość, zwaną przez niektórych szlugiem. Skręty pakował do papierośnicy, gdzie mieściło się osiemnaście sztuk. Opuszkami palców trzymając filtr, wyciągnął jednego. Zamknął prawą ręką papierośnice i schował ją do kieszeni płaszcza, patrząc i miętosząc trzymaną w lewej dłoni fajkę. Wydobył zapalniczkę, włożył papierosa do ust, następnie utworzył z dłoni wiatrochron, który, ma nadzieje, ochroni pojawiający się za chwile płomyk. Stare przyzwyczajenie. Przecież ma żarową zapalniczkę. Nacisnął przycisk. Płomień wystrzelił do góry i syczał jak miotacz ognia. Większości ludzi ogień przypomina o domowym bezpiecznym zaciszu, miejscu ciepłym, pozbawionym mroków nocy, w których czają się zjawy łaknące naszych dusz; jednak nie Oskarowi. Z domu wyciągnął jedynie zasady rządzące światem bogaczy. (Swoją drogą, w jego przypadku bliżej domowego zacisza jest żarówka LED). Wzrok skupił na wylatującym z zapalniczki płomieniu. Gdyby ktoś w tym momencie przechodził wygładzoną ścieżką, mógłby zauważyć szalejący w jego oczach ogień. Podpalił koniec papierosa, po czym schował zapalniczkę do tej samej kieszeni gdzie papierośnice. Wszystko, co zagraża bezpośrednio lub pośrednio życiu znalazło się w jednym miejscu, nieprawdaż? Tak by było najlepiej.

Papierosy nie odstresowują i jest na ten temat wiele artykułów naukowych, lecz mimo to konsumenci tego wyrobu mają inne, odmienne zdanie. Oskar nie stoi z nimi w szeregu (no oczywiście jest taki wyjątkowy i inny od innych, bo to bogaty dzieciak tfu!). Nikotyna pomaga mu myśleć intensywniej. Nikotyna, nie olejki niewiadomego pochodzenia zmieszane z tytoniem dlatego, zamiast kupować gotowych, woli skręcać fajki czyste od skaz chemicznych. Poza tym nigdy nie miał problemów ze stresem, nawet teraz, ale nie uprzedzajmy faktów i zdarzeń... Wracając, spalanie tytoniu pomaga na przykład w pisaniu opowiadań. Mózg wchodzi na większe obrotu i skupia się na problemie, wyszukując najlepsze rozwiązanie oraz patrzy w przyszłość, czy aby na pewno jest takie idealne. Czyżby miał zaraz rozpocząć pisanie kolejnego? Nic na to nie wskazuję, więc po co pali? Najwidoczniej musi rozwiązać problem innego kalibru niż rodzaj zakończenia: dobre lub złe.

Magia dymu wpychanego na siłę do płuc coś dzisiaj nie oczarowuję. Zamiast skupienia, jego myśli wolą otwierać szafki, które powinny być zakluczone i zapomniane lub z napisami głoszącymi o niespecjalnie przyjemnych rzeczach. Pojawia się wspomnienie z dziecinnego okresu, kiedy to więź Oskara z rodzicami miała ich przy sobie najbliżej. Ojciec zapisał go na zajęcia z gry na fortepianie, kilka tygodni przed wydarzeniem zapamiętanym tak dobrze. Zajęcia miał tego dnia na 15:00, od razu po szkole. Był to czas, kiedy jeszcze nie zatrudniali szofera, więc chłopak jeździł tam autobusem. Nie pamięta, gdzie znajdował się budynek, ale wie, że był duży. Gdy dojechał na miejsce, powitała go karteczka przyklejona do szklanych drzwi gmachu, o odwołaniu zajęć z powodów takich a takich — niezbyt rozumiał. Kilka minut minęło, nim pojawił się autobus powrotny. Dotarł do domu pół godziny potem. Otworzył drzwi, zdjął puchatą kurtkę, czapkę, plecak położył koło schodów z planem zaniesienia go do swojego pokoju później. Już wchodził w korytarz, kiedy przypomniał sobie o butach. Schylił się, by odwiązać sznurówki. Na dywanie, między jego nogami leżała jakaś szmata o kolorze beżowym, dokładnie takim samym jak dywan, przez co jedenastoletnie oczka nie zwróciły przedtem na nią uwagi. Złapał ją w dłonie. Szmata okazała się koszulką z bardzo dziwnie rozmieszczonymi wycięciami — dorosły od razu wiedziałby, że należy do kobiecej garderoby. Grzeczny chłopiec zdjął buciki, po czym poszedł odnieść koszulkę do szafy stojącej w sypialni rodziców. Przystanął przed uchylonymi drzwiami, zza których dobiegały jęki kobiety. Malec przestraszył się ich. „Mama zawsze wraca późno z kancelarii, ale może skończyła prędzej i dzieje jej się coś złego?”: pomyślał i pobiegł, złapał za klamkę, wbiegł do środka i... dalej pamięta tylko ciężko dłoń ojca bijącą go po twarzy oraz głos krzyczący, że kiedy powie coś matce, to tak mu złoi skórę, jak nigdy dotąd.

Przypomniał sobie to, co chciał zapomnieć. Może dlatego tata przez pewien czas dawał mu takie sumy pieniędzy? Nie jest pewny czy ojciec uprawiał wtedy seks z tą kobietą; krzyki brzmiały, jakby obdzierał ją ze skóry. Patrzy na połowę papierosa, który mu jeszcze został, na spalony tytoń odrywający się właśnie od przyjaciół w bibułce, czekających w skupieniu na płomienie. Czekają na nieuniknione niczym jego matka. Twarz zmieniła wyraz na pochmurny, tak jak pochmurna stała się pogoda. Zaraz lunie i będzie musiał stąd odejść. Matka sama dowiedziała się o zdradzie (a raczej zdradach), chociaż ojciec przez pewien czas podejrzewał syna o wypaplanie ich wspólnej tajemnicy. Udzielono rozwodu, a młody trafił do ojca z powodów finansowych — tylko on mógł mu zapewnić byt. Matka zamieszkała w czynszowej kamienicy, z etatem na kasie w Żabce. Firma kurierska należąca do ojca rozkwitła jeszcze bardziej i zaczęła konkurować z gigantami rozsyłania paczek po kraju, pokroju DPD czy Pocztexu.

Ostatki zostały na bardzo dawne wspomnienie, kolejne z grupy wspomnień niechcianych. Nie pamiętał biedy tak doskonale, jak jego rodzice. Odcisnęła na nich piętno wielkości arbuza, podczas gdy na Oskarze była to zwyczajna, mała papierówka, malejąca z każdym rokiem. Rodzicom ledwo co starczało pieniędzy do końca miesiąca. Pamiętał tylko małej wielkości mieszkanie, całkiem przytulne, gdzie latem panował miły chłodek, a w zimę przyjemne ciepło buchające z kaflowego pieca. Jak w każdym przypadku dawnych wspomnień, było przekoloryzowane, ale to nie jest ważne. Ważne jest, jak jego rodzice wyskoczyli z tego stanu w bardzo krótkim czasie jednego roku. Nie należeli do osób kreatywnych czy wielce inteligentnych: matka skończyła podstawówkę, a ojciec wyuczył się zawodu mechanika, co w tym czasie nie dawało za dużo perspektyw do rozwoju. Więc co było powodem?

Brat matki dorobił się w Ameryce, pracując jako kierownik budowlany, z racji dobrej znajomości języka, co wtedy nie za często spotykano. Wrócił do kraju i został przykładem tego, że warto znać angielski, bo w tym państwie to pieniądze mają tylko złodzieje oraz byli komuniści. Wrzało o tym miasteczko — teraz miasto, głównie dzięki dofinansowaniu dla regionów prawiemiejskich i licznych inwestycji. Po powrocie założył przedsiębiorstwo handlowe. Sprowadzał do kraju towary zza granicy i w ciągu kilku lat firma rozłożyła konkurencje na łopatki, stając się najlepiej rozwiniętą w województwie. W czasie największego ubóstwa rodziców, kiedy to matka planowała samobójstwo poprzez zażycie tylu tabletek nasennych, ile tylko zdoła, a u ojca rozwijały się pierwsze symptomy alkoholizmu, odwiedził ich bogaty wujek. Zajadle dyskutował o czymś z rodzicami, kiedy młody siedział na dywanie w drugim pokoju i oglądał kreskówki. Jego ośmioletnia natura była taka niewinna i nieskażona choróbskami współczesnego świata. Matka płakała, a ojciec przekrzykiwał się z wujkiem. W pewnym momencie wszystko ucichło. Drzwi do pokoju otworzyły się, a w progu stał wujaszek z przerażającym uśmiechem i wzrokiem wlepionym w małą, nic nieznaczącą kulkę siedzącą na dywanie. Kiedy wujo zrobił krok w jego stronę, matka wydała stłamszony przez dłoń ojca jęk. Policzki chłonęły słone łzy. Oskar nie zauważył zbliżającego się gościa. Był skupiony na kreskówce, w której to myszka uciekała przed groźnym kotem, by nie zostać pożarta. Wujaszek kucnął. Jego ręka powędrowała po plecach chłopca i wpełzła do jego spodni; dopiero teraz poczuł, że nie jest sam w pokoju. Wujek dotykał go zajadle po tyłku, jak zgłodniały pies szarpiący kawał szynki. Najwyraźniej ją oceniał, bo szeptał do malutkiego uszka, jaka to jest mięciusia. Mały odwrócił się i zobaczył rodziców stojących w drzwiach, niczym marmurowe posągi mogące jedynie patrzeć na rozwój sytuacji, ale nie gotowe udzielać rad co do przebiegu konfliktu. Widok rodziców zasłoniła spocona twarz wujka. Z jego ust dosłyszał słowa nakazujące mu czekać do momentu, kiedy to będzie mógł bez problemu z nim baraszkować. Baraszkować? Chłopczyk nie wiedział, co oznacza to słowo. Po tej scenie rodzice dostali nagły zastrzyk gotówki, a ojciec udziały w firmie, która rok później stała się jego własnością. W tym czasie wujek odwiedził go kolejny raz i pokazał, co znaczy baraszkować... Oskar wyrzucił kiepa na środek brukowanej ścieżki i wstał z ławki. Czubek jego głowy musnęło kilka małych kropelek, a chmury zasłoniły wszystkie gwiazdy, jakie jeszcze świeciły na widnokręgu. Zaczęło padać.

Dobrze, że Oskar miał wszyty w płaszcz kaptur. Naciągnął go na głowę i skierował kroki w stronę wyjścia z parku. Kątem oka zauważył uciekającą parę, która pewnie jeszcze przed chwilą przeżywała upojne chwile w bardziej oddalonych od widoku ludzkich oczu, rejonach parku. Wrota wieńczył ostrołuk. Lała się z niego fala chmurzych łez, tworząc zaporę; jeśli ktoś ma dość rozbudowaną wyobraźnie, mógłby pomyśleć, że to ściana wodospadu. Kiedy przez nią przeszedł, poczuł wstąpienie świeżego ducha, który dał mu siłę i wykasował wszelkie wątpliwości, jakie jeszcze zostały. W oczach miał płomień, mimo tego, że zapalniczka spoczywała bezpiecznie w kieszeni. Poszedł przez pasy na drogą stronę drogi i ruszył w lewo, w cieniu nigdy niesforsowanych ścian po PRL-owskich bloków.

Kroczył pewny siebie, nie bał się konsekwencji czynu, który zaraz wykona, a nawet można powiedzieć, nie interesowało go to w żadnym wypadku, skupienie powędrowało w rejony ciemne, pełne brutalności i zastanawiało się nad wykonaniem czynu. Nad najlepszą, najsprawiedliwszą karą. Wodzenie myślami w złych rewirach obudziło już ostatnie wspomnienie. Było lato. Młody Oskar przeprowadził się tego dnia do nowego, większego domu. Nie był to obecny dom, ale to w nim chłopak nakrył ojca na dziwacznym zachowaniu w obecności nagiej kobiety. Rodzice byli bardzo szczęśliwi. Z punktu widzenia czasu był to najszczęśliwszy ranek ich pożycia małżeńskiego — nie licząc ranka narodzin Oskara. Cała rodzinka wypakowywała bagaże z samochodu. Wreszcie mogli sobie pozwolić na prywatny środek transportu, a nie całe życie jeździć PKS-em. Ostatnie walizki należały do kolejki Oskara. Kiedy wyjmował je z tylnego siedzenia, zauważył człowieka stojącego przy płocie z metalowych prętów. Chłopak nie był jeszcze świadom tego, że ma wadę wzroku. Nie zauważając twarzy, nie widział problemu. Wrócił z bagażami do domu. Zapomniał o zamknięciu drzwi, więc wybiegł i przeskakując schodki, znalazł się przy samochodzie. Zamknął drzwi. Jego wzrok mimowolnie powiódł na metalowy płot, lecz człowiek, który tam stał, zniknął, co tym bardziej rozwiało zapach jakichkolwiek problemów. Pod wieczór rodzice pojechali do restauracji z drogimi, polskimi daniami, by uczcić zakup domu i powolnego wychodzenia na prostą, po depresyjnym okresie biedy. Synka zostawili w domu, ma już dziewięć lat, więc mogli sobie na to pozwolić. Siedział na dywanie, przed telewizorem oglądając kreskówki. (tak jak rok temu, kiedy to wujaszek dał mu przedsmak zabawy). Do malutkich uszu doleciał pomruk i stąpanie ciężkich butów po jesionowych schodach. Przestraszony chłopiec chwycił pilot, wyłączył telewizor i powoli podszedł do uchylonych drzwi. Wyglądając przez szparę, zauważył czarną postać stojącą na ostatnim stopniu schodów. Serce szybciej zabiło, a strach przejął prowadzenie w tym chorym wyścigu grozy. Kontury mówiły, że to dorosły, silny mężczyzna.

— Nie bój się Oskarku — powiedziała czerń.

Całe szczęście to tylko wujek. Młody myślał o włamywaczu lub porywaczu dzieci bogatych rodziców dla okupu; ledwo co stali się bogaczami, a ich mózgi już przestawiono na inne tory. Oskar otworzył drzwi, oświetlając sylwetkę dawno niewidzianego wuja. Zdjął buty dopiero tutaj, jakby specjalnie chciał narobić chłopcu stracha, hałasując nimi o schody. Przyszedł bez charakterystycznego płaszczu, z powodów nadzwyczaj ciepłego lata.

— Jak wujek tu wszedł?

Wyjął z kieszeni breloczek z kluczami.

— Mam zapasowe klucze. — Uśmiechnął się pogodnie.

Wkroczył do pokoju i stanął przed Oskarem. Wujek miał trzydzieści trzy lata. Najmłodszy z rodzeństwa, lecz o dziwo najmądrzejszy. Zawsze był zadbany, na twarzy miał dodający mu męskości lekki zarost, a od skóry pachniało takimi rodzajami perfum, że większość ludzi — w tym Oskarek — chciałoby po prostu stać koło niego i wąchać.

— Rodziców jak widzę, nie ma?

— Pojechali świętować kupienie domu.

Usta wujka znów wykrzywiły się w uśmiech, lecz tym razem odrobinę przerażał.

— Może my też poświętujemy. — Było to stwierdzenie, postawienie na swoim, a nie pytanie.

Kucnął na jedno kolano przed Oskarem. Dłonią zaczął gładzić mu policzek. Zdezorientowany chłopczyk nie wiedział, co ma zrobić. Był to miły dotyk, więc się uśmiechnął. Palce przeszły do brody chłopca, zacisnęły się na niej, a nos wujka prawie dotykał nos Oskara. Zobaczył ogień w oczach, taki sam, jaki będzie mieć za kilka lat w swoich własnych, przechodząc pod parkowym ostrołukiem, zmierzając na odwiedziny do niczego niespodziewającego się właściciela. Jego usta poczuły rozpalone wargi kochanego wujaszka. Po chwili język wpełzł do ust chłopca, a ten zamknął oczy i z czerwonymi policzkami oddał się przyjemności baraszkowania. Jęków chłopczyka nikt nie słyszał, kiedy były zbyt głośne, wujek brał poduszkę i podduszał malca. Po jakże udanym rozdziewiczeniu analnym młodego ubrał go, położył do łóżka — ostatnią pozycję robili na podłodze, a kiedy doszedł, chłopak zasnął ze zmęczenia — i dał mu całusa na dobranoc. Ogarnął siebie, wyszedł, a rodzice nigdy nie dowiedzieli się, co zaszło podczas ich nieobecności.

Nie wiedział, w jaki sposób przeszedł tę trasę. Oczywiście, że na nogach, ale problem leży w pamięci; nie pamięta drogi. Najwidoczniej odpłynął i pozwolił nogom na swobodne działanie, aż nie dojdą do celu. Teraz kiedy świadomość wróciła, spojrzał na miejsce, przed które zabrała go wyłącznie jego struktura nerwowa i nawyk chodzenia. Stał na środku ulicy, z racji późnej pory pustej. Były to przedmieścia miasta, gdzie w wielkich domach spały małe rodziny zamożnych mieszkańców, a sen sprowadzał oszołomienie, co było idealną sytuacją dla biednych włamywaczy z bloków, które mijał dzisiaj Oskar, nim oddał się w szpony autopilota. Tak samo spał właściciel posesji naprzeciw niego, świadczyła o tym ciemność za roletami. Niektórzy zatrudniali ochronę, o czym mówiły plakietki firm monitorujących — najczęściej ze znakiem raka — zawieszone na płotach. Takiej plakietki nie było w posesji naprzeciw. Deszcz ustał gdzieś w połowie drogi, ale z ozdobnych choinek nadal leciały krople, a podjazd zdobiły czarne kałuże.

Złapał ręką płotu i przeskoczył na teren wroga; żadnego rozpoznania nie było, bo i po co. Kto mógł się spodziewać, że tak zwyczajnego, niczym niewyróżnionego dnia jak ten, dojdzie do takiej tragedii. Powietrze pachniało zgniłym serem. Z podjazdu skręcił na mały chodniczek prowadzący na tył domu, gdzie były główne drzwi siedziby zła, ale także niedaleko nich schowany w budzie rottweiler strzegący, by nikt niepowołany nie przekroczył bramy królestwa właściciela. Piesek aktualnie spał głębokim snem tak jak niczego nieświadomi ludzie z sąsiedztwa. Buda była swego rodzaju dobudówką do drewnianej szopy, za którą rozciągał się malutki ogródek z warzywami, drugi podopieczny pani gospodyni zajmującej się także domem, kiedy nie było właściciela. Pies leżał skurczony w sobie, z pyskiem odwróconym w drugim kierunku, co dawało Oskarowi przewagę. Powolnymi ruchami poszedł w kierunku szopy, nie miał zamiaru zwrócić uwagi śpiącego, lecz czujnego mimo twardego snu, psa. Poza tym rottweiler nie miał łańcucha, a gdyby się obudził, Oskar nie dobiegłby do płotu na czas. Żadnych drzew na podwórku nie posadzono, więc patyk, który chrząknął pod nogą Oskara, spadł tu pewnie od sąsiada.

Następne częściŻycie za życie 2/2

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • jolka_ka 27.10.2018
    Oskar, trochę za dużo powtórzeń typu: papierosy, papierośnica, papierosy w papierośnicy (!), zapalniczka. Może dałoby się nieco wyrzucić, bo to mniej więcej w obrębie jednego akapitu.
    Masz sporo dopowiedzeń niepotrzebnych np. : "przedmieścia miasta", tutaj już pierwsze określenie sugeruje, że to coś, co znajduje się przed miastem. Nie trzeba dodawać niczego więcej :) Człowiek się skapnie i bez tego.

    Doszłam do tej sceny z wujkiem i nie przeczytałam. Niestety to nie na moje nerwy. O-h-y-d-a. :D

    Pozdrawiam serdecznie.
  • Oskar Szomburg 27.10.2018
    Powtórzeń jest zdecydowanie mniej niż w moich pierwszych opowiadaniach i cały czas z nimi walczę. Spoko, moja dziewczyna też mówi, że scena z wujkiem jest ohydna :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania