Zyndyk

Witam wszystkich.

To mój pierwszy tekst na portalu. Wstawiłem go, pełen obaw, ponieważ zdaję sobie sprawę, że znajdziecie w tekście sporo błędów. Jestem jednak pewien, że wasze uwagi pomogą mi poprawić mój słaby warsztat pisarski.

 

Zyndyk

 

Antoni Jar rąbał drewno. Machał dużą siekierą, a przy każdym zamachu mruczał coś do siebie. Był zły i złość tą widać było z daleka. On nie tylko rozcinał drwa, on je miażdżył, niszczył tak, jakby chciał te kłody za coś ukarać. Obok przed chatą bawiły się dwa małe szkraby, a żona Anna zamiatała izbę. Antoni miał powód by być zły, a nawet wściekły. Od kiedy w sąsiedniej wsi zamknięto PGR, on i jego żona z dnia na dzień stracili pracę.

Było to jakoś tak na jesieni. Przyjechała z Poznania jakaś komisja. Wozy stały takie, że cała ludność zleciała się z ciekawości. Niestety, smutna prawda wyszła na jaw już pod wieczór. Eskortowana przez policję młoda pani w pięknym futrze, wyszła z budynku PGR i oznajmiła chłopom krótko.

- PGR, jako jawny przejaw komunizmu został dzisiaj zlikwidowany. Każdy pracownik może

jutro odebrać pobory za przepracowany czas do dnia dzisiejszego – tu zamilkła, oczekując chyba na oklaski. Tych jednak nie było. Chłopi i ich rodziny stali jak oniemiali. Nie mogli uwierzyć, że tak łatwo likwiduje się zakład, który oni sami zbudowali i który dawał im wszystkim pracę. Całkiem ich zatkało. Nastała grobowa cisza. Pani wzdrygnęła tylko ramionami, wsiadła do mercedesa, który wraz z innymi samochodami szybko odjechał. Pożegnał ich zdziwiony wzrok okolicznych mieszkańców.

Tego wieczoru wszyscy zebrali się w pobliskiej knajpie. Pito i narzekano. Niektórzy mieli jeszcze nadzieję, że to może jakaś pomyłka, że to nie może ich dotyczyć. Niestety na drugi dzień rano okazało się, że to prawda. Przy bramie wjazdowej stał na łyso ogolony jegomość o posturze niedźwiedzia i zwierzęcym spojrzeniu, a przy nodze jego siedział potężny Rottweiler, który morderczym wzrokiem spoglądał na chłopów. Ci, całkiem już ogłupieni podeszli do bramy. Tu dowiedzieli się, że ów pan jest z ochrony i że w Pegeerze jest jakiś zyndyk, czy syndyk i będzie im wypłacał pieniądze. Wchodzić mają pojedynczo. Jak się okazało, nie pozwolono im niczego zabrać z zakładu.

Minęła jesień. W styczniu, a może na początku lutego zniknął ów jak go nazywano zyndyk wraz z ochroną. Kiedy ludzie dowiedzieli się o tym, pobiegli co sił do zakładu. Tu ich oczom ukazał się makabryczny widok. Wszystkie krowy, świnie, kozy, kury zniknęły, a wraz z nimi maszyny, traktory, kombajny.

2

Został tylko wiatr, który hulał sobie przez wybite szyby i puste futryny. Ludzie załamani tym widokiem, z łzami w oczach wyszli na zewnątrz. Antoni był wtedy z nimi. Miał nadzieje coś znaleźć, choćby ukraść, ale nie było już niczego poza starymi, zniszczonymi ścianami. Teraz, kiedy rąbał drewno, ta scena z PGR-u stanęła mu przed oczami. Jeszcze mocniej uderzył siekierą. Jak on i jego rodzina przeżyli zimę i wiosnę, tego się nie da opisać. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. Kiedy raz pojechał do powiatu w sprawie pracy, wyśmiano go, a na koniec poradzono otworzyć własny biznes. Tylko za co, tego już nie powiedziano. Teraz był już maj, przynajmniej ciepło.

Kiedy już skończył rąbać przytarganą z lasu kłodę brzozową, podbiegł do niego chłopak sąsiadów.

- Wuja! wuja! Jakieś pany są w Żyrkach i szukają chłopów do roboty – krzyczał na całe gardło. Słysząc to Antoni ciepnął siekierę na ziemię i poleciał do sąsiedniej wsi. Tu okazało się, że przyjechał jakiś pan z miasta i szuka chętnych do odłowu ryb z jeziora. Chłop zgłosił się, zapisał i pobiegł na brzeg. To, co ujrzał przeraziło go. Wszędzie pływało mnóstwo śniętych ryb, karpi, leszczy, karasi, węgorzy. Antoni złapał się za głowę. Z zadumy wyrwał go szorstki głos.

- Te Antek, nie za głowę się łap, a za widły, tu za patrzenie nikt nie płaci!

Chłop kiwnął głową, wziął widły i zaczął dźgać ryby i wrzucać na przyczepę. Obok niego pracowało jeszcze trzech kolegów, dwóch z jego wsi, a jeden z Żyrk. Pracowali ciężko, ale szybko. Pan w garniturze obiecał im 100 złotych za pełną przyczepę, a także dodał, że będą mogli wziąć trochę ryb do domu. Antoni ucieszył się. Widział, że ryb jest bardzo wiele i takich przyczep może być kilka. Gdy tak zawzięcie kluł i kluł, usłyszał rozmowę dwóch miastowych. Z ich słów wynikało, że woda została zatruta jakimś paskudztwem, a ryby padły w całym jeziorze. Pracę skończyli przed północą, już w świetle samochodowych reflektorów. Następnego dnia Antoni przyprowadził ze sobą żonę, aby razem z nim wyławiała ryby, których ciągle przybywało. Pracowali tak aż do południa, kiedy to gorąc nastał tak wielki, że musieli zrobić przerwę, bo nie można było już wytrzymać. Usiedli w cieniu przyczepy. Anna trąciła męża.

- Pójdę, zobaczę co z dziećmi?

Kobieta przysunęła się bliżej.

- Antoś, one tam same, jeszcze co zbroją? - szepnęła.

- Nie marudź babo, tu robota jest – fuknął tylko.

Po chwili wrócili do pracy. Wieczorem, kiedy już kończyli napełniać trzecią przyczepę, podjechał do nich piękny czerwony ford escort. Wysiadł z niego elegancko ubrany pan. Podszedł do chłopów i krzyknął.

3

- Panowie, zróbcie sobie przerwę!

Antoni ani myślał o przerwie.

- Panie, tu robota jest, chcemy zarobić, nie mamy czasu na przerwę – krzyknął.

Ale tamten nie przestawał, wyciągnął jakiś dokument z kieszeni i krzyknął.

- Jestem inspektorem sanepidu, te ryby są skażone karborundem, to bardzo silna trucizna.

Dopiero po tych słowach coś do nich dotarło. Pierwszy zapytał Banach, ten z Żyrk

- Jak to panie, nikt nie chce, przeca my tu haramy już drugi dzień. Miało być po 100 złotych za przyczepę!

- Ten, gość, który wam to obiecał, jak się dowiedział o truciźnie, szybko uciekł. On chciał te ryby sprzedać, ale nikt zatrutych ryb nie

kupi, a wy też nie możecie ich jeść!!!!

Teraz zrozumieli.

- Cholera by go wzięła miastowego oszusta, jasna cholera.

Antoni i Anna rzucili widły i ruszyli do swojej wsi. Chwilę później przejechała obok nich straż pożarna na sygnale. Ktoś krzyknął z wozu.

- Antek, biegnij, twoja chałupa się poli!!!!

Anna słysząc to krzyknęła.

- O Boże!! Dzieci!!!

 

Ozar

Średnia ocena: 4.4  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (18)

  • Canulas 26.10.2017
    "Było to jakoś tak na jesieni. Przyjechała z Poznania jakaś komisja." - lekko rażą niedookreślenia.

    "Przy bramie wjazdowej stał na łyso ogolony jegomość o posturze niedźwiedzia i zwierzęcym spojrzeniu, a przy nodze jego siedział potężny Rottweiler," - Tu bym zmienił szyk. -
    "jego nodze" wydaje mi się lepszy.

    "Pan w garniturze obiecał im 100 złotych za pełną przyczepę" - zapis cyfrowy nie jest dobrym pomysłem.

    Całkiem, całkiem to to. Nie jakieś mega wow, ale na pewno się nie masz czego wstydzić. Spieszę się, więc komentarz może się wydać powierzchowny, ale naprawdę nie jest źle.
    Pozdrawiam
  • Nuncjusz 26.10.2017
    Zamiast "wzdrygnęła ramionami" dałbym "wzruszyła ramionami"
    te podziały 1, 2, 3 to rozdziały? części? trochę z dupy
    Karborund nie jest trucizną, to węglik glinu, krystaliczny, super twardy minerał, zmień te trutke na co innego ;)
  • Nuncjusz 26.10.2017
    wróć
    węglik krzemu ;p
    tak czy owak, to nie trucizna, nie rozpuszczalne to w niczym, tym bardziej w wodzie
  • Nuncjusz 26.10.2017
    pomyliłem z korundem - to jest węglik glinu
  • Canulas 26.10.2017
    No właśnie. Tak to bym ujął, jakbym się nie spieszyl i się znał
  • refluks 26.10.2017
    Darli mordy "Precz z komuną!" a potem z podobnym do orgazmu w oczach Szczepkowskiej, gdy oznajmiała, że w Polsce skończył się komunizm komunikowali, że "nareszcie są we własnym kraju". No to byli.
    A elity solidarnościowe dali im kuroniówkę we groszowym zasiłku dla bezrobotnych i zupę.
    I na więcej nie zasługiwali i nie zasługują.
  • Karawan 26.10.2017
    refluks jak zwykle z pobożnym i całkowicie niepolitycznym komentarzem - nieładnie! O darciu mordy Szczepkowskiej i elitach solidarnościowych nic w tekście Ozara nie znalazłem. Nieładnie refluks nieładnie!
  • refluks 26.10.2017
    Karawan Obywatelu Karawan! No!
  • Karawan 26.10.2017
    Eskortowana przez policję młoda pani w pięknym futrze, - Wtedy była milicja obywatelska czyli MO. Błąd również w mojej ocenie, bo w PGR-ach każdy z pracowników znał doskonale "derekcję", a tu Autor przedstawia to tak jakby to była jakaś całkiem obca osoba. Tyle ode mnie. Za Panem Nun - koniecznie wywaliłbym karborund.
    Zachęcam do pisania i nie zrażania się. Nie mylą się tylko ci co nic nie robią!. Na start 5.
  • KarolaKorman 27.10.2017
    Jak na pierwsze opowiadanie jest świetnie :) Nie znam się na truciznach, aż tak dobrze, więc głosu nie zabieram. Tekst lekki, jest dawka humoru i jest tragedia ludzka. Wielką może jeszcze się okazać po powrocie do domu :(
    Chętnie przeczytam kolejną część. Ode mnie również 5 :) Pozdrawiam :)
  • Ozar 27.10.2017
    Canulas:
    Dziękuje za opinię.

    Nuncjusz:
    Rzeczywiście z tym karborundem dałem ciała. Nie znam się na chemii, ale powinienem to sprawdzić. Co do numerów 2/3 to strony w zapisie i zapomniałem je wykasować.

    Karawan:
    Policja Polska powstała w 1990 roku, natomiast PGR-y likwidowano w latach 1991-1995 a więc jednak policja , nie milicja (ta już nie istniała).
    Dyrekcję mogli znać, ale Syndyka już na pewno nie. Kiedy wchodzi Syndyk, dyrekcji już nie ma.

    KarolaKarman:
    Dziękuje za opinie. Co do drugiej części to gdzieś ja mam, ale muszę poszukać, bo to było dość dawno pisane.
  • Nuncjusz 27.10.2017
    Daj np karbol. To potocznie fenol- silnie toksyczna substancja, a ma podobne brzmienie ;)
  • refluks 27.10.2017
    A gdzie podziękowanie dla mnie?
    To ja czytam, komentuję nie w tonacji "buzi buzi, pucio pucio", odnoszę się do zjawiska we opowiadaniu przedstawionego i cisza?
    Wieśniaku.
  • Pan Buczybór 27.10.2017
    No, fajne to, klimatyczne i jakby taki dreszcz niepokoju czuć podczas czytania. No i jest fajny klimat. Taki lekko znajomy, rzeczywisty. Jedyne co mnie kuło w oczy to nadużywanie słowa "chłop". Można by powstawiać trochę synonimów; pokombinować. Ogólnie całkiem nieźle, czyta się przyjemnie i większych zastrzeżeń nie mam. Pozdro.
  • Ozar 27.10.2017
    reflux mera culpa nie podziękowałem...
  • Pasja 28.10.2017
    Likwidacja PGR - ów po części tak wyglądała. Oczywiście żywiec, maszyny i różny inwentarz został zabrany przez syndyka, natomiast dewastacja obiektów należała już do mieszkańców. - Pracownicy PGR-ów o nic nie musieli się martwić. Dostawali pensję, a na dodatek za niewiele rzeczy musieli płacić. Mieszkania były praktycznie za darmo, każdy pracownik dostawał 1,5 litra mleka dziennie, jego żona i dzieci po pół litra na głowę, były przydziałowe ziemniaki, a za trzynastkę można było nieraz kupić sobie samochód. Siedzieli przed oborami i pili do trzeciej, na siódmą szli do pracy. Tylko brygadzista zniknął z pola widzenia, szli sprzedać na lewo paliwo do ciągników i znowu pili. Włos im z tego powodu z głowy nie spadł.
    Kiedy nastąpił upadek, nie bardzo wiedzieli co mają ze sobą zrobić. Cześć stała ugorem, a część została zagospodarowana przez bardziej obrotnych pracowników. Moim zdaniem brakowało pomocy i kogoś, aby pokierować tymi ludźmi. Dobry tekst ukazujący nieporadność często prostych, wykształconych ludzi. Obojętność państwa i poszczególnych gmin. Pozdrawiam
  • Pasja 28.10.2017
    Niewykształconych*
  • Ozar 28.10.2017
    Pan Buczybór: dziękuje za komentarz. Słownik synonimów już mam , pożyczyłem od córki.
    pasja masz rację, w tym całym likwidowaniu zabrakło czynnika ludzkiego. Po prostu wykonano rozkaz i nikt nie patrzył na to, że tym jednym podpisem pozbawiono czasami jedynej pracy ponad 100 tys. ludzi na szczególnie małych wsiach. Ci ludzie zazwyczaj bez wykształcenia nie mieli praktycznie żadnej alternatywy. To był moim zdaniem jeden z najgłupszych pomysłów zrealizowanych w latach 90-tych. Można przecież było część tych PGR zostawić, albo przekształcić na coś innego.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania