Żywot Człeka w ustrojach kaberetowych

Żywot Człeka w ustrojach kabaretowych

Kiedy się urodziłem trzy lata po wojnie, wtedy już nie było wojny, jednak większość w mojej wiosce, na tak zwanych ziemiach odzyskanych, nie mogła uwierzyć, że to już koniec. Siali bo siali. Zbierali tyle, że nie można było umrzeć z głodu. Cholera wie czy tu szwaby nie powrócą? - usprawiedliwiali brak entuzjazmu do czerwonego raju, który przydźwigali z Sowietami. Tak naprawdę byli szczęśliwi, że tylko przeżyli. Jeszcze nie zrzucili frontowych szyneli - wyblakłych i niemiłosiernie wyszmelcowanych. Najbezpieczniej czuli się w barze „Śląska”, przy jakiś przymusowym śledziku, którego największą świeżością był ocet. Nachodziła ich nostalgia przy pieśni przy jednej, drugiej, czy trzeciej kapslowanej ćwiartce z czerwoną nalepką. „Rozkwitały jabłonie i grusze”. W miarę ubywania „czerwonych nalepek” , podobnie jak na pierwszej linii frontu, wybiegali z okopów, odsłaniali się nie bacząc na zakamuflowanego snajpera z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i ruszali dostojnie, zygzakiem z pieśnią „My pierwsza brygada...”. Po wyjściu z knajpy, ci z silniejszymi czerpami na horyłę, prowadzili tych słabszych do ich nowych poszwabskich chałup. Braterstwo broni zobowiązywało podobnie jak sprzężaj tych małorolnych, którym – jak się później okazało ogłoszony „Manifest Lipcowy” rozdawał upragnioną ziemię. Obowiązkowe dostawy dawały papu klasie robotniczej i jej przewodniej sile. O ile klasa robotnicza ciężko harowała, to jej przewodnia siła, zajęła się swoimi odszczepieńcami i tymi, którzy mieli swoje zdanie, im bardziej byli nieprzekonani do nowej świetlistej przyszłości PRL – mogli liczyć na zakatowanie, szczęściarze na szybki strzał w głowę w kazamatach UBP, UB i Służby Bezpieczeństwa.

W latach pięćdziesiątych równie ostro się wzięli za duchownych, chociaż na początku ich rządów na przykład taki Rząd Jedności Narodowej, jak mi w 1989 r. opowiedział, legenda Jasnej Góry, dziś stuletni, ojciec Jerzy Tomziński, był taki zapobiegliwi, że u paulinów na Jasnej Górze, po ucieczce Niemców na początku 1945 roku, zamówił mszę św. w intencji ojczyzny. Szkopuł był w tym, że budżet ówczesnego rządu nie starczył opłacenie mszy. Jeden z ważnych przedstawicieli

powziął decyzję:-Może za mszę w intencji ojczyzny zapłacimy kilkoma wagonami szyb? - zaproponował. Niemcy je porzucili na bocznicy na jednym z pobliskich banhofów.

- Zgoda,odrzekł wówczas przeor, uzasadniając formę praktycznej zapłaty zwłaszcza, że było zimno, zaś brak szyb w oknach bazyliki, nie chronił od przeciągów przenajświętsza Panią - w końcu prawdziwą Królową Polski. I to z nadania niebios. O dziwo, przedstawiciele nowego prosowieckiego rządu na mszy św. za pomyślność ojczyzny zgromadzili się w komplecie.

Jednak opisywana sytuacja zdarzyła się jeszcze na trzy i kilka miesięcy przed moim narodzeniem. Gdy jednak do tego doszło ( skutek prokreacji wówczas czterdziestodwuletniego ojca, plutonowego rezerwy Władysława, byłego dowódcy II Samodzielnego Batalionu Łączności I Armii Wojska Polskiego z dwudziestoczteroletnią Antoniną Sikorą, czyli moją matką).

Zakwiliłem w szpitalu powiatowym w Niemodlinie, w miasteczku w którym w odległej przyszłości zespół rockowy „Piersi” sprofanował religijną pieśń „Pan Jezus już się zbliża...” przez O ile wówczas lewicujący lider zespołu Paweł Kukiz, po duchowych, głębokich przemianach, nastawił zwrotnicę w wyborach 2015/2016 w kierunku prawicowo-nacjonalistycznym, jako opozycja „Kukiz 15”, to jednorazowi darczyńcy szyb dla Jasnej Góry, przeszli odwrotną drogę. Drogę Wandy Wasilewskiej, współzałożycielki Związku Patriotów Polskich w Sowietach, o której nawet taka świnia jak Włodzimierz Sokorski, ówczesny odpowiednik obecnego szefa TVP, Jacka Kurskiego, ( tradycja chamstwa na tym stanowisku zachowuje swoją ponadczasową ciągłość) rzekł: cytuję „blać”. I koniec cytatu.

Cytat ten zawsze pojawia mi się na ustach, kiedy w tyle mojego telewizora ględzi niejaka Magdalena Ogórek. Mam nadzieję, że oglądanie tej pani od tylca, nie podwyższa oglądalności TVPiS.

Wracam do własnego nieświadomego narodzenia. Nie wiem czy to dobrze, czy też źle, ale zaważyłem tylko 2,10 kg co po osiągnięciu wieku 18 lat dało mi wzrost 1,70cm i wagę 62 kg, w wieku zaś 70 lat – 168 cm (siadłem), i wagę boksera wagi ciężkiej – 99,3 kg (przed rozpoczęciem diety, po kilku dniach zrzuciłem aż – bardzo precyzyjny i rzetelny pomiar – 30 gramów...). Nadal – w tym zakresie – jestem zdeterminowany ze względu na bóle stawów i kręgosłupa, gdyż mój kręgosłup wiernie mi służył w wielu trudnych sytuacjach, był prosty, ale też czasami się naginał do pewnych granic. Z tych różnych pozycji wyłączam klękanie – nieczęste w młodości i bardzo częste na starość, wynikające z imperatywu wiary, jak również przez własne brzuszysko oraz przymus zasznurowania butów. Całej tej czynności sprzyjałyby zapięcia obuwia na rzepy. Sęk w tym, że zainstalowane jest one raczej na obuwiu mocno sportowym. Mnie by to nie przeszkadzało, gdybym się pojawił w filharmonii lub teatrze w adidasach z kijkami, ale sądzę, iż moja, ortodoksyjna w kider sztubie żona Aleksandra, ów akt porównałaby do innego aktu – aktu płciowego w jednym z teatrów we Wrocławiu. Dobrze, że w Opolu do czegoś takiego nie doszło, bo mogło dojść do nadkompletu po obu stronach teatru imienia Jana Kochanowskiego. W środku nadkomplet koneserów żywej sztuki kopulowania na scenie. Na zewnątrz gmachu – zwolenników owej sztuki, przy wsparciu paciorków, sprowadzającą ją (sztukę kopulowania) pod domowe pierzyny. W związku z z moim wiekiem, i tożsamym mu opadającym temperamentem, w powyższym zakresie nie wspieram tego typu nowatorstwa we współczesnym teatrze, gdyż rodzi skandale, niezdrowe emocje. Wolę odwieczne bzykanie pszczół na kwiatach potomkiniach lip z Czarnolasu. Jeśli lip nie wytniemy, pszczół nie wytrujemy będzie można paluszki lizać - wyborny miód! Czyż może być coś słodszego? Jako siedmdziesięciolatek czekam na konstruktywną polemikę. Kto zaprzeczy, przyrodzenie do góry...ha, ha!

W końcu teatr to, za przeproszeniem, nie burdel. Owszem tam można udusić Dezdemonę, zatańczyć Chochoła taniec, zagrać na cymbałach itp. Ongiś poczytna i była pani senator Dorota Simonides, profesor od śląskiej folklorystyki, autorka książki „Bery śmieszne i ucieszne”, często pisała,że u nich w Giszowcu to chłopy,a się rozumieć mężowie, swoje żony, całowali jedynie i tylko wyłącznie pod pierzyną.

Co zaś do mnie to lekarz do mojej matki będącej w połogu miał powiedzieć: chłopczyk jest lichutki, ale w czepku urodzony. I że będzie miała ze mnie pociechę. Ma mnie tylko dobrze własnymi cyckami. Gdyby się coś działo, gdybym zachorował, jestem w stanie załatwić penicylinę. - To cudowny amerykański lek. Antybiotyk...Bardzo drogi, bardzo drogi, jak złoto, brylanty - rzucił wychodząc z sali. Coś tam matce w głowie utkwiło, że cudowny lek, że i drogi...

W związku z tym, że poród to nie choroba ojciec z Łambinowic do Niemodlina, jako że był początek sierpnia, w towarzystwie mojego przyszłego ojca chrzestnego, Jana Kuny, propolskiego Ślązaka z Piekar Śląskich wyruszyli do porodówki, by położnicę i pierworodnego odebrać do domu. Poniemiecki wóz z kołami na obręczach, klacz Kasztanka jak to mawiała mama z Polski Centralnej ( dla niej Polska to była Lipnica Dolna, gdzie się urodziła i wychowała do 20 roku życia) w uprzęży przy dyszlu, na furze miękkie siano. Dzień był słoneczny, nie upalny. Na podróż – 40 km tam i z powrotem. Ruszyli najkrótszą drogą.

Z najwcześniejszych lat zapamiętałem luźne obrazy. Jakaś stara przyjazna twarz. Wiem, że to była moja babka, która wkrótce gdzieś zniknęła. Później dowiedziałem się, że faktycznie była to ciotka, która moją mamę wychowywała, zapewniając jej do dwudziestego roku życia wikt i edukację w formie czterech klas, zaś resztę lat przy wypasie najpierw gęsi, a później bydła. Natomiast ja mogę powiedzieć, że dzięki złotym austriacki monetom, które pozostawiła babka, niemodliński lekarz aplikował mi penicylinę, kiedy zachorowałem, ponoć nawet bardzo śmiertelnie, ale po cudownym leku - szybko jednak wróciłem do zdrowia, szybciej – jak czasami wytykała złośliwie mama – niż ojciec do trzeźwości.

Na zdrowy rozum to rozumiem co mówią dzisiejsi patriotyczni politycy, że

Armia Sowiecka wraz z I i II Armią Wojska Polskiego przyniosła na bagnetach ustrój, który nas pogrążył do 1989 roku. Pal sześć Ruskich, ale co myśleć o kilkuset tysiącach żołnierzy, którzy nie zabrali się z Andersem? Mój ojciec niestety trafił do tej drugiej formacji zdrajców, kolaborantów, chociaż był de facto wygnańcem z polskiego Równego. Taki jest stan oceny – poza prezydentem Andrzejem Dudą w Anno Domini 2017

Co myślałem jednak o moim ojcu i innych z preambułą” pisząc dokładnie 19 maja 1981 roku „Stało się. Ostatnie dymisje w terenie świadczą o tym, że wietrzyk odwilży powiał do dołu. Jednym w oczy, drugim w żagle, a jeszcze innym, to prawdopodobnie i tak w dupę nie nadmucha. Zanim co komu nawieje, należałoby bez wielkich apeli, ze zmysłem trzeźwej równowagi, zająć się pełniej problemem wszystkich weteranów II wojny światowej. Dlaczego? Bo historia to nie bajeczka dla małych dzieci. A czas ku temu najwyższy, po których tylko pozostanie ostatni zapis – nekrolog. Pracy w tym zakresie jest ogrom, zważywszy, że zebrany dotychczas materiał uległ rozproszeniu, zaś ten dostępny słodzi nieznośnym lukrem tak mocno, że aż mdli nawet obecnie ( starsi to dobrze pamiętają – przyp. aut.) w czasach totalnego braku słodyczy. Proponuję: w redakcjach wypieprzyć fontanny tryskające pięknosłowiem i zastąpić je piórem maczanym w zwykłym atramencie, ciąć taśmę magnetofonową na przystanku „p r a w d a”. No i naukowcy – rzetelny warsztat, bo to nie cyrk na żonglowanie i iluzjonistyczne popisy w cyrku.

A tak na marginesie prawdy historycznej przypomniało mi się spotkanie przedpoborowych w Powiatowej Komendzie Uzupełnień Wojskowych w Niemodlinie, na które trafiłem mocno „przenoszony” w 1970 r. w wielu 22 lat, będąc mężem pięknej Oli i ojcem przecudnej Celinki, wołanej cały czas Lilą.

Na spotkanie z przedpoborowymi przysłali jakiegoś miejscowego działacza ZBOWiD, który bajał, że polskich oficerów w Katyniu wymordowali Niemcy o czym ponoć miały zaświadczać ichnie pałatki. Nie wytrzymałem. Wstałem i zapytałem „weterana” : Dlaczego Pan ma taki duży nochal?

Na moje szczęście, ani ów prelegent, ani Janek w skórzanej kurtce, który zabezpieczał poprawność polityczną prelekcji, chyba byli na wagarach, gdy w szkole przerabiano „Pinokia”.

- Duży i czerwony od wódy!- ktoś rzucił z tyłu. Poborowi ryknęli śmiechem. A ja zamiast dostać powołanie do jednostki wojskowe w Brzegu, wylądowałem w Kołobrzegu. Był to i tak najniższy wymiar kary.

Wracając jednak do swojego ojca Władysława ( tego co to na sowieckich bagnetach itd...), liczącego wówczas siedemdziesiąt kilka lat, powiedział mi, że żołnierz na polu walki jeżeli coś mówi to na pewno nie o patriotyzmie czy jakimś tam ideowym zaangażowaniu. Cały wypełniony jest jak balon strachem, klei go wszędobylski bród z ciągnącym się smrodem, nieprzezwyciężone pragnienie wody i snu. W czasie odpoczynku – zasnąć przed przed słowami politruka o szczęśliwości sowieckiego raju pod promieniami wielkiego Stalina. Jednak tę umiejętność spania trzeba było opanować z otwartymi powiekami z wiadomych względów. Ileż razy padało wręcz obsesyjne pytanie: Daleka do Berlina? Bo później – jeżeli cię pocisk na gówno nie przerobił – a jakże zgodnie z Manifestem Lipcowym dostałeś pięć hektarów piastowskiej ziemi z poniemieckim gospodarstwem. Kiedy już po wojnie komuniści fałszerstwem wygrali najważniejsze wybory, krzyczeli do tych prostych oraczy: Uważaj, wróg klasowy czyha, kolektywizuj się, walcz z kułakami. Ojcu Władysławowi pozostał, pomimo że przecież mógł zwariować, jakiś wrodzony zdrowy rozsądek oraz życzliwość do otaczającego go świata.

 

Wracam do własnego nieświadomego narodzenia. Nie wiem czy to dobrze, czy też źle, ale zaważyłem tylko 2,10 kg co po osiągnięciu wieku 18 lat dało mi wzrost 1,70cm i wagę 62 kg, w wieku zaś 70 lat – 168 cm (siadłem), i wagę boksera wagi ciężkiej – 99,3 kg (przed rozpoczęciem diety, po kilku dniach zrzuciłem aż – bardzo precyzyjny i rzetelny pomiar – 30 gramów...). Nadal – w tym zakresie – jestem zdeterminowany ze względu na bóle stawów i kręgosłupa, gdyż mój kręgosłup wiernie mi służył w wielu trudnych sytuacjach, był prosty, ale też czasami się naginał do pewnych granic. Z tych różnych pozycji wyłączam klękanie – nieczęste w młodości i bardzo częste na starość, wynikające z imperatywu wiary, jak również przez własne brzuszysko ograniczające manewr zasznurowania butów. Całej tej czynności sprzyjałyby zapięcia obuwia na rzepy. Sęk w tym, że zainstalowane są one raczej na obuwiu mocno sportowym. Mnie by to nie przeszkadzało, gdybym się pojawił w filharmonii lub teatrze w adidasach, ale sądzę, iż moja, ortodoksyjna w żona Aleksandra ów akt porównałaby do innego aktu – aktu płciowego w jednym z teatrów we Wrocławiu. Dobrze, że w Opolu do czegoś takiego nie doszło, bo mogło dojść do nadkompletu po obu stronach teatru imienia Jana Kochanowskiego - w środku komplet koneserów żywej sztuki płciowego obcowania na scenie. Na zewnątrz gmachu – przeciwników owej sztuki schowanej głęboko pod domowe pierzyny. W związku z z moim wiekiem, tożsamym mu opadającym temperamentem, w powyższym zakresie nie wspieram tego typu nowatorstwa we współczesnym teatrze, gdyż rodzi skandale, niezdrowe emocje. Wolę odwieczne bzykanie pszczół na kwiatach potomkiniach lip z Czarnolasu. Jeśli lip nie wytniemy, pszczół nie wytrujemy będzie można paluszki lizać - wyborny miód!

- Pani Antonino -rzekł lekarz w szpitalnej porodówce – chłopczyk jest lichutki, ale w czepku urodzony. Będzie miała pani z niego pociechę. Tylko go dobrze karmić mlekiem z własnych cycków. Gdyby się coś działo, i zachorował, jestem w stanie załatwić penicylinę. To cudowny amerykański lek. Antybiotyk...Bardzo drogi, bardzo drogi, jak złoto, brylanty - rzucił wychodząc z sali. Coś tam matce w głowie utkwiło, że cudowny lek, że i drogi...

W związku z tym, że poród to nie choroba ojciec z Łambinowic do Niemodlina, jako że był początek sierpnia, w towarzystwie mojego przyszłego ojca chrzestnego, Jana Kuny, propolskiego Ślązaka z Piekarów Śląski wyruszyli do porodówki, by położnicę i pierworodnego odebrać do domu. Poniemiecki wóz z kołami na obręczach, klacz Kasztanka jak to mawiała mama z Polski Centralnej ( dla niej Polska to była Lipnica Dolna, gdzie się urodziła i chowała do 20 roku życia) w uprzęży przy dyszlu, na furze miękkie siano. Dzień był słoneczny, nie upalny.

Słowo „chowała” było najbardziej adekwatne do dzieciństwa mojej matki z domu Sikora. Galicyjska bieda piszczała w każdym kącie. Aż tu pewnego dnia w tym gnieździe niedostatku, wygłodniałych obdartusów pojawiła się na ten czas Babka. Czteroletnią , zasmarkaną Antosię przygarnęła z litości. - Dziewucha będzie u mnie gąsięta pasała, jak dorośnie – krowy, a chliba i mlika jej nie będę skąpiła. - zapewniła jej matkę na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku. Owa dobra pani jako samotnica uchodziła w tej okolicy – przypominam Lipnica Dolna – była owdowiałą kobietą, acz nie biedną. W tym przypadku adopcja wyglądała dość prosto: wsadziła małą na wóz i odjechały. Takie zrządzenie losu.

Z opowieści mojej mamy z tego okresu zapamiętałem, że od rana do wieczora pasała gąski i krówki. Zimą zaś – jak nie było śniegu po pas chodziła do szkółki, by poznać litery. Gorzej było z ich złożeniem. Fakt faktem, że u Babki chleba, mlika, a nawet syra jej nie brakowało. Nawet coś nieco udało się odłożyć na starość w postaci dziesięciu złotych pieniążków bitych jeszcze za panowania Franc Józefa. Pieniążki te szczęśliwie przetrwały w wydrążonej belce na strychu. I w 1945 roku jednym z towarowych transportów dotarły do Łambinowic, czyli poniemieckiego Łamsdorfu w powiecie niemodlińskim (Falkenberg). Pieniądze jechały wagonem towarowym z jeszcze jedną ważną pasażerką – piękną, zgrabną i jeszcze młodziutką klaczą – Kasztanką, która zawsze kochałem wielką miłością, lecz nigdy nieodwzajemnioną. Kobyłka ta z natury nie cierpiała dzieciaków. A przekonał się o tym kilkunastoletni Cygan, który gdzieś zawieruszywszy ze swojego taboru, chciał ją ujeździć. gdy pasła się spokojnie na przydomowej łące. Sprawnie wskoczył na jej grzbiet. Stanęła dęba. Cygan spadł. Ona dopadła jego ucha. Uciekał z krzykiem do taboru, co później weszło do kanonu naszego dziecięcego liczenia czasu. Na przykład: Kiedyś ruski wjechał od strony poligonu czołgiem w róg budynku knajpy 'Śląska”, bo mu odmówiono stakana. Według liczenia naszego czasu było to z trzy lata wcześniej, jak Cygan sklejał naderwaną małżowinę do prawej strony głowy. Później zapomnieliśmy o Cyganie prawdopodobnie jednouchym. Dzisiaj liczę czas od jednej do drugiej wpłaty ZUS na internetowe konto.

W odróżnieniu od mojego starszego kolegi, który współczesne czasy zaliczył niczym nieżyjący zwolennicy do wjazdu Andersa na białym koniu do Polski itd.

do lat świetności i prawdziwej wolności, do owej prozaicznej okoliczności, którą traktuję jako symbol możności i niemożności politycznej. I to bez względu jakie wybitne indywidualności siedziały przy korycie lub mniej brutalnie u władzy.

Ostatniej odpustowej niedzieli, gdyż patronem naszego kościoła w Kotorzu, jest święty Michał Archanioł ( napis na sklepieniu „Santa Michale ora pronobis”, po sutym śląskim obiedzie, oczywiście składającym się z rosołu z makaronem własnej roboty, rolady wołowej oraz czerwonej kapusty postanowiłem, dla lepszego trawienia, ruszyć na spacer w kierunku wałów Jeziora Turawskiego. Po wyjściu z zagajnika dostrzegłem ogrodzoną fermę swobodnie skubiących trawę kaczek. Było ich przynajmniej kilkaset.

Rozkoszowałem się wczesną jesienną ciszą. Gdy nagle od strony jeziora z wielkim piskiem pojawił się klucz dzikich kaczek. W nienagannym szyku zmierzał w swoim instynktownym kierunku. Kiedy klucz przelatywał nad ekologiczną hodowlą kaczek, nagle z owego stada zerwało się kilka otłuszczonych kaczorów.

Wzbiły się nie wyżej niż metr od ziemi i po kilkunastu sekundach lotu nieporadnie wylądowały. Pozostałe kaczki wyczyn swoich zapładniaczy miały po prostu w kaczych kuprach.

Te wolne dzikie kaczki lecą tam, gdzie będzie im lepiej, te które pozostały czeka wiadomy los. Trzeba je zarżnąć, żeby jeszcze bardziej nie obrosły w tłuszcz. Trzeba je wkrótce wymienić na nowe i dalej... tuczyć. Pomyślałem, że powyższa alegoria kapitalnie odnosi się do każdego okresu dziejów politycznych nie tylko mojego kraju, lecz i wszystkich na świecie. Jeżeli zaś komuś nie podoba się przelot dzikich kaczek, niech w słowo „kaczka” wstawi słowo „gęś”. Tylko, że te cholery jeszcze głośniej gęgają i bardziej paskudzą. Być może, że kiedyś nad moim turawskim niebie pojawi się orzeł. Na ich hodowlę, z wiadomych względów nie można też liczyć. Gdyby nawet to jakby to brzmiało: „hodowlany orzeł” .

Dotychczas nie słyszałem , żeby któryś z naszych dotychczasowych polityków wyfrunął w szkole przez otwarte okno. Ale nie tracę nadziei w końcu geniusze się zdarzają. Nawet sam niegdyś w czasach swojego własnego bezkrytycyzmu siedziałem przy mocno otwartym oknie. Trzepotałem skrzydełkami, mówiłem: wiecie, rozumiecie towarzysze. Kiedy omówiliśmy 36 społecznych inicjatyw (byłem sekretarzem organizacyjnym w komitecie gminnym od wymyślania tzw.”partyjnych robót”), na sali zrobiło się tak zimno, że z przyjemnością powróciliśmy do charakterystycznego smrodku narady, potocznie nazywaną „odbyciówką”. Nazwa ta

wyposażony każdy prawdziwy towarzysz – nawet ten najbardziej ideologicznie bardziej związana zaangażowany- był jeśli nie przez ewolucję Darwina, to przez Boga. Ale wtedy o Tym Drugim ani sza!

Podczas takiej kilkugodzinnej narady wygodnie siedząca część ciała była tak wytresowana, że uszy przestawały słyszeć, zaś oczy widzieć przy otwartych powiekach. Na poważnych plenarnych posiedzeniach należało jednak zachować rewolucyjną, proletariacką czujność. Kiedy ktoś skończył, należało uruchomić ręce do klaskania. Na koniec nie było jednak żartów: zaspanie głosowania przez podniesienia ręki, mogło się skończyć oskarżeniem o partyjny oportunizm.

W związku z tym, że jako partyjny działacz nabyłem wyżej wspomniane przydatne przymioty, jednak od głosowania i klaskania nic mnie nie mogło zwolnić. Jedak w latach osiemdziesiątych, kiedy jako dziennikarz organu komitetu wojewódzkiego, musiałem relacjonować róże narady i plena, wtedy – tylko przy otwartych powiekach – mogłem spać do woli, po artystycznym uchlaniu się w Klubie Związków Twórczych, gdzie w latach …....mieścił się teatr Trzynastu Rzędów Grotowskiego .

Jedyną czynnością jaką musiałem wykonać to zdobyć program narady i listę kolejnych mówców. Przy ich nazwiskach, gdy nawet ich oracja trwała kilkanaście minut, wstawiałem figurę geometryczną zwaną w matematyce „koło”. Przy pisaniu relacji z „historycznej” narady owe „kółko” oznaczało, że „towarzysz pieprzył na okrągło”. Nigdy nie spotkał mnie zarzut, że coś przekłamałem lub nie napisałem. Doskonale wiedziałem, że sam zainteresowany nie będzie prostował wszechobecnych sloganów. Reszta czytelników – wtedy były to zawrotne liczby, nawet 250 tys. nakładu gazety – potężne płachty wielkoformatowej „TO” - używała do takich celów, że ich spis nie wytrzymałby laptop o sporej zawartości gigabajtów.

Podobnie jak „odbyciówki” etymologiczne łączyły się z odbytem, to zaś informacje na ich temat, zamieszczane na miękkim papierze, nagminnie służyły, po wypróżnieniach - podcieraniu. Myślę, że dla niektórych współczesnych szmatławców – od lewa do prawa – największa krzywdę robi przeogromny wybór różnych gatunków papieru toaletowego. Czasami tęsknię za czasami, kiedy gazety „czytała” góra i dół!

Jerzy Przyłucki

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Marian 17.07.2018
    Ciekawy tekst i życiu, mimo że z kilkoma pogladami autora się nie zgadzam.
    Ma jednak pewne nie dociągniecia formalne:
    1. Jest jednak nieporządnie napisany - interpunkcja, haotyczna budowa zdań, literówki, przerywane linijki.
    2. Raczej należy unikać cyfr w tekstach literackich.
    Radzę na przyszłóść obejrzeć tekst przed opublikowaniem. To pomoże uniknąć takich rzeczy.
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania