(Artykuł) Storytelling - Rozdział 3 - bohaterowie i dialogi

>>> 4. Bohaterowie, czyli quo vadis, herosie?

 

Większość ludzi — ba, nawet większość autorów — nie tworzy i nie czyta dla fabuły. Liczą się bohaterowie. Nawet najbardziej nudne przygody Kapitana Ameryki albo Geralta z Rivii czyta się, bo się ich lubi. Bo ci bohaterowie są pociągający. Bo to właśnie Geralt właśnie kogoś szlachtuje mieczem albo to właśnie Kapitan Ameryka ratuje świat.

Obchodzą nas ich losy. Nie świata.

Nawet najbardziej fascynująca, skomplikowana fabuła nie uratuje nudnych, miałkich, nieciekawych bohaterów. A jeśli mamy jedno i drugie — to panowie, panie, orgazmy w dłoń, czytamy!

 

Oczywiście, bohater może pełnić również różne funkcje — może być narzędziem do przedstawienia fabuły, pretekstem do skomentowania czegoś w sposób fabularyzowany albo może być nośnikiem przemyśleń autora. Jednakowoż, ostatecznie, warto, by był ciekawy.

 

Uwaga, #plottwist — nie ma przepisu na ciekawego bohatera, ergo — nie znam go. Fakt, Sylvie, Koen, Dorian, Copper, Stralczyk zapadają niektórym w pamięć, ale to jeszcze nie jestem poziom, którym potrafi oczarować Sapkowski, Carey albo Zamboch.

 

Znam jednak kilka sztuczek, istnieją też pewne stałe punkty, którymi można się poratować.

 

Opisywanie wyglądu — oczywiście jest to prywatna sprawa każdego autora, ale osobiście preferuję nie opisywać szczegółowo wyglądu żadnego z bohaterów. Ogólny ogląd aparycji i ubioru zupełnie starczy wyobraźni czytelnika, z kolei zachowanie i cechy charakteru powinny przedstawiać naszych herosów na tyle, by odbiorca mógł spokojnie sam ich sobie wyobrazić. Metodę tą podsunął mi King i uważam, że lepiej napisać, że “Mężczyznę można było uznać na pierwszy rzut oka za świeżo upieczonego hipstera, chociaż im bliżej podchodziła, tym więcej drobnych szczegółów odkrywała i wszystkie krzyczały głośno jedno hasło: blogger!”. W ten sposób, dzięki popkulturowym obrazom hipstera i bloggerów, jesteśmy w stanie wyobrazić sobie jak facet wygląda i się zachowuje. Warto wtedy to wziąć pod uwagę, kiedy hipstero-blogger zacznie gadać.

Na dodatek w ten sposób bohater, paradoksalnie, mimo braku szczegółowych opisów, może być bliższy czytelnikowi właśnie przez to, że będzie mógł mu sam dodać kilka detali od siebie.

 

Co również uważam za ważne, to fakt, że wygląd bohaterów warto opisywać w sposób nieco ambiwalentny, najlepiej z perspektywy innego bohatera. Nikt nie lubi czuć, że narrator (aka — autor) spuszcza się nad tym, jaka to bohaterka jest piękna, śliczna, mądra, te oczy łani, te indyjskie pośladki, te szwedzkie włosy, te włoskie nogi, te polskie piersi. Pamiętajmy, że najlepszym odbiorcą bohatera jest inny bohater i warto dawać czytelnikowi wyciągać wnioski samemu, a nie narzucać, czy bohater trzeba lubić czy nielubić. Stronniczość narratora to zmora bohatera.

 

Przepraszam za przykład z mojego podwórka, ale weźmy na przykład postać Sylvie Diczko:

 

Weźmy punkt narratora:

Większość kobiet pewnie już dostałaby palpitacji serca widząc walający się obok siedzenia kierowcy tygiel niezdrowego jedzenia i napojów gazowanych. Sylvie parę razy zmuszała się do diet, sałatek, tofu, wegańskiego żarcia — za każdym razem z tym samym skutkiem. Po kilku takich próbach po prostu przestała się przejmować. Stres jaki przynosi praca egzorcysty — i sama umiejętność widzenia zmarłych i nieumarłych - zapewniała jej jako-taką linię, z której była zadowolona.

 

Teraz punkt Koena (innego bohatera):

Sylvie czekała w uchylonych drzwiach kanciastego Mercedesa. Koen nigdy nie potrafił stwierdzić, czy jest ładna, czy nie — rysy twarzy tak ostre, że mogłyby spiłować diament, szczęka bardziej męska niż jego, oczy wiecznie zakryte myślami odbijającymi się od wnętrza czaszki. Daleko jej było do jakiegokolwiek kanonu piękna, a jednak miała w sobie coś, co go przyciągało. Może ta nieustannie zniecierpliwiona mina, może coś na czubku nosa, może to była kwestia upierdliwej osobowości — nieważne, co to było, zawsze starał się to ignorować. Z prostego względu — Sylvie Diczko była znacznie lepszą charyzmatyczką niż on sam. Lecz miała jedną wadę, którą on nadrabiał wszystko.

 

I punkt Stralczyka (mocno starszego, innego bohatera):

Stralczyk spojrzał z niedowierzaniem na Diczko. Mimo że zawsze uważał ją za nieco rozsądniejszą od Koena, to jednak nie mógł powstrzymać wrażenia, że gówniara jest po prostu bardziej wyrośniętą studentką ze zbyt ambicjonalnym podejściem do życia. Wolał Koena. Po tysiąckroć wolał swojskiego, marudnego Koena.

 

Te trzy krótkie, proste fragmenty pewnie były wystarczające, byście w głowie mieli już obraz Sylvie Diczko i stwierdzili, czy ją lubicie, czy nie. Żaden jednak z fragmentów nie opiewa jej urody z punktu narratora (tylko z punktu Koena), a jej charakter można ocenić po pierwszym fragmencie (również bezstronny, raportowy charakter), jak również ostatnim (spojrzenie Stralczyka). Krzyżując te opinie o Sylvie można samemu wyrobić sobie o niej — narrator nie narzuca, nie naprowadza, nie stara się, byście polubili Diczko. Bo Diczko jest jaka jest — i ma w dupie, czy ją lubicie, czy nie. I chyba to jest właśnie to podejście, by nie starać się na siłę opisywać bohatera tak, by ktoś go lubił, lecz opisywać go takiego, jakie jest.

 

Szczególnie widoczne jest to, kiedy bohater ma poczucie humoru i zawsze musi mieć najbardziej ciętą ripostę albo najlepszy dowcip — często kosztem wiarygodności sytuacji albo w ogóle uczynienia z innych bohaterów kretynów, byleby nasz protagonista był naj-faj.

 

A przecież protagonista może rzucać sucharami, które będą średnio śmieszne, ale dokładnie taki będzie. Może cenić bardziej humor sytuacyjny albo nawet być centrum humoru sytuacyjnego. Mogą sobie robić żarty z niego, a on wcale nie musi się stawać nieśmiały, lecz przyjmować to na klatę i mieć dystans do siebie. Ba, może nawet z siebie żartować. To takie ludzkie, prawda? Znacznie bardziej ludzkie niż kolejny Brajan, który celną ripostą na poziomie gimnazjum gasi nauczycielkę od polskiego z wieloletnim stażem w usadzaniu niegrzecznych uczniaków.

 

Za przykład niech posłuży tutaj szóstka bohaterów z sit-comu “Friends” (pl. “Przyjaciele”). Żadne z nich nie odniosło wielkich sukcesów, ale jednak kochamy ich. Dlaczego? Bo są ludźmi, z którymi można nawiązać relację. Bo nikt nie czuje, że kogoś przyćmi blask zajebistości Chandlera. Bo wiadomo, że z Rossem można pogadać, a z Rachel iść na zakupy. Bo widzimy ich w swoim życiu. I dalej uważamy ich za super postacie, ale z innego powodu — bo są wierne swoim zachowaniom. Chandlera można nienawidzić, ale nie można powiedzieć, że jest niekonsekwentną postacią. Ross może nudzić, ale jest nudziarzem do samego końca, nie próbuje stać się cool boyem, lecz jest sobą. Monika do samego końca ma fioła na punkcie czystości, a Pheobe do samego końca jest nieco naiwną dziwaczką.

 

Oczywiście, trzeba zwrócić uwagę, że czego innego oczekuje się od superbohatera, czego innego od Jamesa Bonda, a czego innego od Chandlera. Jednakże warto zauważyć pewien postępujący trend — czyli uczłowieczanie komiksowych postaci i superagentów.

 

James Bond w wykonaniu Craiga jest ludzki do bólu, popełnia błędy, nie ma zabawek, starzeje się, jest znacznie bliższy odbiorcy niż kiedykolwiek wcześniej.

 

Kapitan Ameryka, Iron Man, Batman (zwłaszcza Nolana), Spider-Man również są bardziej ludzcy — ot, lubią shawarmę, jedzą Taco, Spider-Man nagle jest niegotowy na wysokie progi Avengersów, gdzie w przeszłości przecież pokonywał wszystko. Kapitan Ameryka nie walczy ze złem, bo tak, tylko dlatego, że tak został wychowany i tak ukształtowało go życie na Brooklynie. Iron Man się zwyczajnie starzeje, a technologia nie starcza, by pokonał wszystko i wszystkich. Ze wszystkich tych superbohaterów najbardziej lubię Hawkeye’a, ze względu na to, że traktuje bycie superherosem jako robotę, a najbardziej dba o żonę i dzieci i marzy mu się zbudowanie patio, gdzie mógłby sobie siedzieć z najbliższymi.

 

I myślę, że właśnie to czyni bohaterów interesujących — ten konflikt pomiędzy tym, z czym muszą się mierzyć i jak to robią, a tym, jacy w gruncie rzeczy są, kiedy nikt nie patrzy. I w ten sposób dochodzimy do kolejnego punktu, o którym już wspominałem — o konfliktach i sprzecznościach.

 

Sprzeczności, moim zdaniem, czynią człowieka. Nawet tak błahe jak to, że ktoś lubi buraki, ale nie cierpi buraczkowej albo wspiera aborcję, ale ostatecznie nie potrafiłby się na nią zdobyć bez wyrzutów sumienia. Konflikty i sprzeczności są tym, co budują i kształtują charakter postaci — jak wtedy, kiedy Geralt, mimo bezpłodności i życia wiedźmina, marzy o byciu ojcem i rodzinie z Yennefer. Jak mimo swojej wielkiej miłości do niej strzela fochem i pakuje się do łóżka z Triss. Albo kiedy główny bohater staje przed wyborem pomiędzy najlepszym przyjacielem a osobistymi przekonaniami.

 

Sprzeczności i nawet odrobina hipokryzji to coś, co warto wprowadzać w życie wykreowanych bohaterów. Informatyk, który nie cierpi gier komputerowych? Albo, dajmy na to, literaturoznawca, który ma pewne braki w podstawach i nie czytał np. Zbrodni i Kary? Albo samotny mściciel, który nie chce zabijać złych typów, bo boi się, że jest taki sam jak oni?

 

Kolejnym punktem na mapie tworzenia bohaterów jest częsty błąd — w serialach, filmach albo opowiadaniach — czyli kreowanie ich kosztem innych. Prywatny detektyw, który okazuje się znacznie mądrzejszy od tych z policji? Oczywiście, mamy, wystarczy, że zajrzał pod łóżko i znalazł wskazówkę — co oczywiście nie przyszło do głowy policji (tak, na ciebie patrzę, Dresden). Superinteligentny naukowiec, który zapomniał o tym, jak to jest być człowiekiem i potrafi do wszystkich gadać tylko żargonem? Tak, super (często spotykane w sci-fi, gdzie ktoś rzuca jakieś teksty naukowe, które po analizie okazują się bełkotem scenarzysty). Bohater musi mieć ciętą ripostę? Niech będzie tak cięta, że nikt mu nie odpowie, bo przecież nikt w towarzystwie wcale nie musi być błyskotliwy i inteligentny (no bo co z tego, że powiedział coś w stylu “twoja stara”).

 

Nie twórzmy kretynów tylko po to, by sprawić, że bohater będzie lepiej wypadał w oczach czytelnika. Nikt tego nie lubi, bo to najkrótsza droga do stworzenia Mary Sue/Gary’ego Stu. Zwłaszcza bez poparcia w akcji — jakkolwiek jestem w stanie zaakceptować Sherlocka Holmesa, bo jego poziom obserwacji to kosmos i to wielokrotnie opisany i pokazany w akcji, tak John Watson NIGDY nie był głupi — był po prostu mniej utalentowany i mniej spostrzegawczy, ale uczył się od Sherlocka i był w stanie wejść z nim w sensowną polemikę (piszę z książek, nie z BBC z Cumberbatchem, chociaż tam również Watson ma jaja i nie jest tępy).

 

I co, Sherlock dalej jest super? Dalej jest super.

 

Szczególnym kompleksem zajebistości względem otoczenia odznaczają się wszelkiego rodzaju Wybrańcy — jakkolwiek Harry Potter został stemperowany w okolicach trzeciego tomu i uczyniono z niego kumatego, ale niekoniecznie zajebistego czarodzieja na poziomie Dumbledore’a, to jednak Eragona i jego niby-ciapowatości już znieść nie mogłem.

 

Nic nie wygląda lepiej niż słowne zmagania dwóch inteligentnych bohaterów, co sprowadza mnie do innego punktu.

 

Kreowanie antagonisty (i protagonisty) tylko i wyłącznie jako “tego złego”. Jedną z największych przywar fantastyki jest fakt, że antagonista jest zły, bo jest zły. Bo musi zniszczyć świat. Bo tak. Tak właśnie wypaczono postać Czarnoksiężnika w ekranizacji “Mrocznej Wieży”, gdzie postać grana przez McConaugheya postać nie była zła w książkach — jedynym złem był fakt, że w gruncie rzeczy nie wiadomo, co się stanie jeśli zniszczy się wieżę. Jednak motywacje czarnoksiężnika w książce były doskonale umotywowane i zrozumiałe.

I to właśnie czyni dobrego antagonistę: zrozumiałe, klarowne motywy, które choć stoją w opozycji do protagonisty, to jednak wydają się równie sensowne. Po prostu ma inny punkt widzenia na sprawę, może umotywowany emocjonalnie, może logicznie, może poprzez doświadczenia?

Weźmy na przykład ostatni film Marvela — “Spider-Man: Homecoming”. Nie bez powodu postać Vulture’a grana przez Keatona jest uważana za jednego z najlepszych villainów w historii MCU. Jest, bo miała konkretne motywy i nie była zła, tylko dla samego faktu bycia złym. Vulture nie uważał się za nikczemnego, chociaż zdawał sobie sprawę, że działa nielegalnie. Nawet w scenie, kiedy zabił członka zespołu, który chciał go wsypać, zrobił to przypadkiem, sądząc, że najwyżej go trochę poturbuje.

A wszystko to robił, bo wziął (uwaga, jak ludzko) gigantyczny kredyt, który miał spłacić sprzątając Stark Tower, ale wydymali go ludzie Iron Mana i Departamentu Obrony Narodowej (Homeland Security). Został więc na lodzie, a zdawał sobie sprawę, że technologia obcych będzie warta krocie na czarnym rynku. Zrobił więc to, co musiał, by zapewnić rodzinie byt na poziomie i być dobrym ojcem.

W jaki sposób jest to złe? Jeśli coś jest złe, to sposób, w jaki został potraktowany, co doprowadziło do tego, że został Vulturem. Antagonista został zmuszony do bycia przeciwnikiem Parkera i ostatecznie nawet nie chciał go skrzywdzić — dopóki Spider-Man nie zmusił go do tego.

To jest villain, którego chcę widzieć.

Oczywiście, antagonistą nie musi być istota rozumna. W “Ślepowidzeniu” Wattsa antagonistą jest obca rasa, lecz nie jest antagonistą byleby w książce był jakiś antagonista, lecz dlatego, że jako rasa inteligentna, ale nieświadoma, nie rozumiała komunikatów ludzi np. na temat filozofii, etyki, moralności albo codziennego życia, własnej woli i samoświadomości. Była to dla nich dezinformacja, a dezinformacja to akt wojny. Uznała więc PODSTAWĘ KAŻDEGO CZŁOWIEKA — samoświadomość — za agresję i rozpoczęła działania zbrojne. Tutaj również fakt, że przeciwnikiem jest rasa międzygwiezdna, która wyznaje tylko inteligencję i rozwój, a nie religię, moralność lub samoświadomość, został umotywowany. Nasze koncepcje po prostu nie były zrozumiałe dla nich, a przez to — szkodził ich nadrzędnej wartości, którym był rozwój gatunku, a nie jednostki.

Innym antagonistą może być np. jakieś zjawisko. Kompletnie nieświadome i bezosobowe (przez co będzie trzeba np. uczłowieczyć je poprzez postrzeganie protagonisty, a przynajmniej nakreślić jego wpływ), ale umotywowane samym istnieniem i występowaniem w przyrodzie albo w świecie przedstawionym.

 

Oczywiście, więcej czasu czytelnik spędzi z protagonistą, którego motywacje też muszą być skonstruowane tak dobrze jak antagonisty. Jednak w przypadku antagonisty muszą być one bardziej wyraziste i przedstawione dosadniej — przez to, by nadrobił za ilością miejsca, które poświęcamy dla protagonisty. Co sprowadza nas do… dynamizowania języka pod bohatera. Co jest opcjonalne, ale przydatne.

 

O co chodzi w tym dynamizowaniu? O zmianę elementów stylistycznych przez pisanie z perspektywy konkretnego bohatera. Jest to bardziej kwestia wyznawanego przez na stylu, jednak warto rozważyć wprowadzenie jej, by różne charaktery, motywacje i osobowości były nakreślone nie tylko przez akcję i narrację, ale też na poziomie meta-literackim — czyli stylistycznym.

 

Co mam na myśli poprzez ten fancy bełkot?

Wszystko. Wybierane określenia, epitety, słowa nacechowane emocjonalnie, zapis dialogów, dynamikę tekstu. By to zobrazować, posłużę się poniższym fragmentem, który przedstawia dwóch kompletnie innych bohaterów:

 

Punkt widzenia Eklarta (bohatera opowiadania Miasto Neonów)

“Zabójca był niechlujny.

To była pierwsza myśl elfa, kiedy przekroczył próg niewielkiego mieszkania. Zmysły dały się jednak oszukać, loftowy wystrój i praktyczny minimalizm sprawiały, że nie sposób było nie poczuć całej tej przestrzeni. Nawet oddech wydawał się tutaj głębszy, mimo że krasnoludy z obyczajówki powiedziały jasno: trzydzieści dwa metry kwadratowe.

Magia designu. Elf zastanawiał się, czy nie powinien iść za radą matki i nie zostać projektantem wnętrz. Rozglądając się po pomieszczeniu był niemal pewien, że tylko on tutaj docenia estetykę palonej cegły i surowy, industrialny styl wypełniający pustki na ścianach elementami ogrzewania lub hydrauliki.

Lecz upodobanie do szczegółów zaprowadziło go na detektywistykę.

Żałował. Ale nie chciało mu się już wracać.

Ciężkie kroki przywróciły go z powrotem do rzeczywistości. Była tylko jedna osoba, która potrafiła sprawić, że małe mieszkanie będzie trzęsło się pod jej stopami.

Elf spojrzał na pędzącego w jego stronę krasnoluda. Skojarzenia z szarżującym nosorożcem nie były bezpodstawne – z tak zadartym, mięsistym nosem i czołem, które mogło konkurować z baranimi rogami, sierżant Hoger mógł śmiało dać się wpuścić do klatki w zoo i udawać zwierzaka.”

Punkt widzenia Anastazji (bohaterki opowiadania Miasto Neonów):

“Nie mogła oderwać wzroku od ran na ciele ofiary.

Niechlujne. Nieestetyczne. Niezdarne.

Niegodne.

Wyrzuty sumienia rozpaliły się gdzieś na dnie potylicy i zaczęły swoją powolną drogę przez kolejne warstwy jej umysłu. Nie przejmowała się tym — przywykła. Miała wrażenie, że urodziła się wyrzutami sumienia. To było pierwsze uczucie, jakie pamiętała. I pewnie będzie ostatnim.

Musi być perfekcyjna. Tak perfekcyjna, jak zawsze chciała matka.

Tak perfekcyjna jak Julia Palantir.

Z pełną świadomością poczuła wszystkie rysy swojej twarzy i krawędzie własnego ciała, jakby nagle powstała między nimi a światem kontrastowa bariera. Uciekła wzrokiem od ciała, rozejrzała się jeszcze raz po lofcie zamordowanej. Cegły boleśnie przypominały te, które gładziła godzinami zamknięta w swoim pokoju w piwnicy. A siedziała tam często — dopóki nie skończyła szkoły. Wychodziła tylko, kiedy miała najlepsze oceny z całej klasy. Albo jeśli osiągała wyniki, o których nie śniło się jej rówieśnikom.

Musiała być najlepsza. Perfekcja nie była celem, lecz wymogiem.

Podstawą do egzystencji. Bez niej była bezwartościowa.”

 

Czytając oba fragmenty można poczuć, że dotyczą kompletne innych bohaterów. Pierwszy jest spokojny, płynie, struktura myśli bohatera — swobodna, ale przechadza się od wniosku do wniosku, od obserwacji do obserwacji, wszystkie płynie leniwie i naturalnie. Drugi jest chaotyczny, myśli niespokojne, gwałtowne, nieuporządkowane, pocięte. Czuć różnicę pomiędzy dwoma umysłami, jak również czuć kompletnie inną sytuację, w której tkwią. W pierwszej można poczuć ciekawość i zlekceważenie, zaś w drugiej przemożną chęć ucieczki i uraz psychiczny.

Z innych zabiegów — można również pominąć niektóre funkcje gramatyczne albo interpunkcyjne. Np. w przypadku Sylvie Diczko, która, kiedy podniecona sytuacją (zboczeńce Wy), wystrzeliwała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, to specjalnie opuszczałem wszelki kropki i przecinki. Przez co jej wypowiedzi wyglądały tak:

— I co my teraz niby mamy zrobić Koen co mi tutaj dajesz co mam z tym zrobić zabić się — potok słów uleciał z Sylvie zanim zdążyła go zatrzymać. I tam się nie kończył. — Przecież to jest niemożliwe po cholerę przyjmowałeś to zlecenie weźmy stąd jedźmy i nie wracajmy.*

*ten dialog nigdy się nigdzie nie pojawił i powstał na potrzeby przykładu. Podobnego zapisu używał Watts z swojej powieści “Echopraksja”.

 

I słowem zakończenia — akcja, panie i panowie, akcja. Zawsze lepiej akcja niż słowa. O co mi chodzi?

Niech narrator nie gada, że bohater jest mądry. Niech bohater zrobi/powie coś mądrego.

Niech narrator nie gada, że bohater jest łobuzem. Niech bohater zachowa się jak łobuz.

Niech narrator nie gada, że facet to kobieciarz, albo kobieta jest faceciarą. Niech bohaterowie podrywają.

Czytelnik będzie wiedział, o co chodzi. Pamiętajcie o tym, że zawsze będzie kwestionował fabułę, waszą wiedzę i umiejętności — dlatego lepiej udowadniać zawczasu (albo trzymać go/ją w niepewności — zależy) niż opisywać i kazać czytelnikowi brać coś na wiarę.

 

 

e) Dialogi, zmoro moja

Lojalnie zdradzę, że nie znam magicznego słusznego sposobu na tworzenie z miejsca zajebistych dialogów. Nie podam wam gotowego szablonu, gotowych wypowiedzi, odpowiedzi, ripost ani sztuczek. Jeśli ktoś sądził, że po przeczytaniu mojego artykułu siądzie i z miejsca stworzy zajebisty dialog, to przepraszam — niestety, tak to nie działa, tego, podobnie jak opisów, kreowania bohaterów, ekspozycji świata, trzeba się nauczyć.

Mogę jednak podrzucić kilka sztuczek oraz napisać, gdzie zajrzeć, by udoskonalić swoje dialogi.

Sprawa pierwsza: dialog literacki vs. dialog życiowy — nikt raczej nie chce czytać dialogów takich, jak te, które występują w życiu. Z prostego powodu, zrozumienie ich byłoby znacznie trudniejsze, ich wygląd znacznie mniej przejrzysty i estetyczny, a ilość morfemów, sylab i powtórzeń byłaby kosmiczna. Przykład:

Życiowe:

— K-k-k-k-kiedy idziemy na ten, no, boże, tego, hmmm, wykład z tą, jak jej tam, Czubówną?

— Yyy, nie wiem, heh, co ty myślałeś, że jaaaaaa wiem?

Literacki:

— K-kiedy — szczęknął zębami — idziemy na — zająknął się na moment — wykład z tą — kolejna pauza, tym razem szukał nazwiska — Czubówną?

Kolega poruszył ustami, ale nie wydobył się z nich żaden konkretny dźwięk, prócz zdezorientowania.

— Nie wiem — powiedział w końcu, parskając cicho — co ty myślałeś, że ja — zaakcentował — wiem?

Myślę, że ten przykład mamy omówiony aż nadto. Dla dobra wyobraźni czytelnika i doznań estetycznych lepiej odejść od hiperrealizmu na rzecz odpowiedniej formy literackiej.

Sprawa druga: nie tylko słowa — dialog, jak pewnie spora część z was już wie, to nie tylko wypowiadane słowa, ale także reakcje na nie, gestykulacja, artykułowanie, akcenty, sarkazm, ironia, sposób wymawiania, gesty, spojrzenia, reakcje, mikroekspresje oraz przestrzeń, w której dialog się dzieje. Przydaje się tutaj wiedza z takich dziedzin (starczą podstawy) jak lingwistyka, neurolingwistyka, retoryka, psychologia, mikroekspresje, kognitywistyka, mentalizm oraz obserwacje, przede wszystkim siebie, swoich reakcji na słowa, na rozmowę, analizowanie języka, a potem rozmówców.

W tym podpunkcie trzeba po prostu zwrócić uwagę na dynamikę rozmowy. Gadające głowy nie wiszą w powietrzu i nie rozmawiają tak po prostu. Nie. Znaczy, gadające głowy tak robią, ale ludzie to nie gadające głowy.

Bohaterowie w konflikcie mogą na przykład chwytać różne rzeczy, by stworzyć barierę między sobą. W miarę, jak konflikt się zaognia, mogą zwiększać dystans pomiędzy sobą, odchodzić na drugi koniec pokoju, zwracać się do siebie plecami albo — jeśli są dumni i agresywni — twarzami i skracać dystans. Mogą stawać za biurkiem, odgradzając się od siebie albo nawet bawić się klamką od drzwi, dając do zrozumienia, że mają ochotę wyjść, a nie rozmawiać.

Z kolei bohaterowie, którzy ze sobą negocjują albo dyskutują na dany temat mogą używać określonych taktyk albo sposobów na przekonanie swojego interlokutora o słuszności poglądów. Mogą wtedy bawić się różnymi rzeczami, starając się zdekoncentrować drugą stronę, by ta nie wyłapała jakiegoś słowa, ściszać i podnosić głos w odpowiedni sposób albo tak układać zdania, by coś stało na końcu i zamykało wydźwięk. Mogą również obserwować badawczo rozmówcę, taksować go wzrokiem, analizować jego zachowanie, szukać tików.

Bohaterowie rozmawiający swobodnie będą także mieli swobodniejsze ruchy. Ich dystans będzie bliższy, mogą nachylać się do siebie, jeśli są zainteresowani tym, co mają do powiedzenia, albo np. wodzić wzrokiem dookoła i udając jedynie, że słuchają. Mogą gestykulować, albo nawet (!) spoglądać w określone kierunki, kiedy sobie przypominają dźwięk (wzrok na poziomie, lewa strona — kłamstwo, prawa — prawda), obraz (wzrok do góry, lewa strona — kłamstwo, prawa — prawda), odczucia (wzrok w dół, tak samo). Oczy stanowią bardzo ważny element każdej rozmowy, podobnie jak dłonie — to czy są na wierzchu, czy są otwarte, czy są zaciśnięte, skurczone, czy bohater wyłamuje palce. Emocje udzielają się na ciele, nawet jeśli ktoś próbuje je ukryć.

Oczywiście, nie trzeba uczyć się podstaw wszystkich dziedzin, które powyżej wymieniłem, by tworzyć dobre dialogi — ale z pewnością nie ucieknie się od obserwacji i autorefleksji. Licznych.

Po trzecie: chcesz pisać dobre dialogi — poznaj dobre dialogi. Truizm i aksjomat, ale szczerze mówiąc, dobre dialogi zacząłem pisać dopiero z dwa-trzy lata temu, kiedy naoglądałem się filmów Allena, Tarantino, Ritchiego i przebyłem trochę różnych rozmów w moim życiu. Polecam dorwać, jeśli gdzieś się znajdzie, scenariusze do filmów i je przeczytać, analizując czemu dany dialog jest dobry i że w gruncie rzeczy dialog bez didaskaliów może brzmieć sucho, z kolei z didaskaliami — już genialnie. Czasem to nie riposty mają być cięte, ale sposób, w jaki bohater je wypowiedział sprawia, że są gwoździem dyskusji. Zawsze, kiedy mam problem z dialogiem, to przypominam sobie filmy Allena albo Richtiego i próbuję je ubrać w sceny filmowe. Zgodnie z tym, co powiedział Jesse Eisenberg w “Śmietance Towarzyskiej” — sprawić, by czytelnik był “half-fascinated, half-bored”.

Po czwarte: oczywistości to oczywistości, darujmy je sobie. Wszyscy znamy ten moment w fabule, kiedy zaraz, lada chwila, wielki zły zatryumfuje, ale przez jakąś megalomanię (jakby realizowanie planu nie było wystarczającym zwycięstwem) zaczyna tłumaczyć każdy zawiły detal swojego planu protagoniście, by ten miał czas wykminić rozwiązanie albo by ratunek zdążył nadejść.

Po co? Niech strzeli w łeb bohaterowi od razu. Wiecie jakie to byłoby wrażenie, gdyby główny antagonista tak po prostu rozprawił się z bohaterem bez żadnych ceregieli? Magia. Dlatego kochałem śmierci w filmie “Inflitracja” — tam bohaterowie po prostu ginęli. Bez slow-motion, bez fanfar. Ot, strzał w łeb, nawet nie pokazali jak Di Caprio upada na ziemię, po prostu zniknął z kadru. I tyle, martwy.

Wracając jednak do dialogów — rozmowy o oczywistościach i wyjaśnianie świata zostawmy narratorowi (chyba że wprowadzimy specjalny archetyp bohatera, który jest odkrywcą i służy jedynie temu, by inni bohaterowie wyjaśniali mu, na czym polegają oczywistości i założenia świata przedstawionego), dialogi są dla ludzi, którzy żyją w świecie przedstawionym, ergo znają jego podstawowe zasady na tyle dobrze, by nie musieć o nich dyskutować. Nic tak nie irytuje czytelnika, jak bohater, który zauważy coś, co widzą absolutnie wszyscy w okolicy. Dialogi nie służą czytelnikowi, służą postaciom i z takim szacunkiem powinniśmy je traktować.

Po piąte: dygresje i charakterystyczne sposoby dialogu — rozmawiając, często zbaczamy z tematu. Dygresje to nic złego, to fajna rzecz, by czytelnik zdobył nowy punkt porozumienia z bohaterami, albo by wprowadzić odrobinę humoru, może dodać jakiś ciekawy fakt z życia herosa. Dygresje są naturalne i warto je wprowadzać, by przemycać w nich to, co się żywnie podoba i pasuje do bohatera.

Z kolei jeśli chodzi o charakterystyczne sposoby dialogu, to można tutaj poszaleć — jak np. Danny i Rusty z “Ocean’s Eleven” (Twelve i Thirteen). Niektórzy bohaterowie — i jest to nawet sposób na wprowadzenie ich — rozmawiają ze sobą w sposób zrozumiały tylko dla siebie i ba, nawet można tutaj pozostawić nutę tajemnicy, by to było dalej niezrozumiałe dla czytelnika/odbiorcy. Jest to świetny sposób na pokazanie chemii między postaciami i wyjaśnienie czytelnikowi (zakładając jakieś pokłady inteligencji w nim), że ten świat ma już niejedną historię, a ci bohaterowie przeszłość, ale to nie jest historia, w których poznasz je wszystkie.

 

Oto przykład dialogu:

(R)usty: Tutaj Simon nauczył mnie grać w kości. Byłem do dupy.

(D)anny: Byłeś. A mnie w pokera. Kanty, szwindle, blefy, wszystko. Chyba zrobiłem się w tym za dobry.

R: (po chwili milczenia, nie skomentował): No. Pamiętasz jak…?

D: Taa.

R: I wtedy…

D: Dokładnie. Byliśmy tacy…

R: No właśnie. Byliśmy.

D: Starość?

R: Teraz? Chyba.

D: A wtedy?

R: Nie.

D: Myślisz?

R: Pewnie.

D: I co?

R: Teraz.

D: Tak. Teraz.

R: Nie wiem. To chyba to.

D: (po chwili smutnej zadumy) To.

 

I chociaż nikt na świecie nie ma pojęcia, o co właściwie chodzi dwóm bohaterom, to jednak ich relacja, dziwaczny sposób rozmawiania sprawia, że widać, że rozumieją się znacznie lepiej niż jest to w stanie pojąć czytelnik. Z miejsca ufamy, że oni się znają na tyle, by nawet nie kończyć zdań i zostawiać je kompletnie niezrozumiałymi.

Po szóste: stwórz atmosferę, a didaskalia nie będą potrzebne przy każdej wypowiedzi. To jedna z tych zasad, które wyznaję jako autor, chociaż niekoniecznie może pasować każdemu. Chodzi w niej o prosty zabieg: takie opisanie atmosfery, relacji między postaciami oraz miejsca, by nie trzeba było stawiać nawet wykrzykników i dodawać uzupełniacze tylko wtedy, kiedy to absolutnie niezbędne. Pozwolić, by atmosfera sama niosła wyobraźnię czytelnika i ten sam wyobrażał sobie, w jaki sposób dane kwestie są wypowiadanie i jakie jest zachowanie bohaterów. Przykład (wymyślony na potrzeby artykułu):

 

“Stała naprzeciwko, trzymając jego telefon w dłoniach. Nawet stąd widział, że przeglądała jego SMSy i nagie zdjęcia od Karoliny. Pojedyncza lampka na suficie oświetlała jej twarz i sylwetkę. W oczach miała łzy. Dygotała. A on nie potrafił z siebie wydusić słowa. Przepraszam brzmiało wybitnie nie na miejscu.

— Czy wy… — zapytała.

— Tak.

— I czy ty ją…

Skinął głową w milczeniu.

— Kiedy?

— W lipcu. Kiedy byłem w Oberstdorfie.

— Jak?

— Na konferencji.

— Czemu? Co ona...? Czego ja nie...?

— Nie wiem.

— Co to znaczy, że nie wiesz?!

Rzuciła w niego telefonem. Trafił go w pierś.

— Nie wiem. Przepraszam.

— Przepraszasz? Ty, przepraszasz? Za co? Za co takiego przepraszasz?

Nie odpowiedział.

— To koniec.

Drzwi trzasnęły.”

 

Po siódme: różni bohaterowie, różne sposoby mówienia — mimo że używamy podobnych słów, to jednak drobne szczegóły będą czyniły wielką różnicę w odbiorze bohaterów. Warto zwrócić uwagę na to, by bohaterowie nie rozmawiali identycznie, każdy z nich ma zapewne własne przywary, sposoby wymowy, błędy językowe (Hagridowskie “se”), gesty i sposób bycia. Niektórzy naturalnie wplatają w zdania archaizmy i neologizmy, inni często gubią słowa i próbują uzupełnić to opisem, są lakoniczni, małomówni ludzie, którzy zazwyczaj starają się wyczerpać rozmowę dosyć szybko, są gadatliwi, którzy ciągle gubią wątek. Są gestykularze, są osoby, które trzymają się sztywno i praktycznie nic nie pokazują, są obserwatorzy, którzy nie chcą się zdradzić i mistrzowie manipulacji, którzy będą sterować rozmową i gestami (np. używając sprzężenia zwrotnego mowy ciała albo mimikowania). Pamiętajcie o tym i róbcie to z rozwagą.

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 11

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (16)

  • Karawan 09.02.2018
    Jak zwykle niezwykle dobre, choć tym razem zatrzymałbym się na dłużej na bohaterach. Chodziło mi po łepecie by namówić brać opowijską do zabawy (na kanwie Treningu Wyobraźni Kanu) w kreowanie postaci. We wskazanym przez jednego Arysto (szacun!) pintereście odszukało mnie zestawionko postaci (można by powiedzieć podstawowych, niemal jak u Tkaczyka) oraz ich celów i przeszkód (albo, jak kto woli, dążeń i lęków). Byłoby moim zdaniem wielce ciekawe gdyby spróbować skonstruować postać na podstawie tabelki oraz tekstu o długości double drabbla, tym więcej, że można by mieszać obawy i cele.
    Plotę o tym, bo kwestia wygenerowania postaci (alem zdolny, już po roku do mnie to dotarło!) jest jedną z kluczowych spraw przy próbach pisania. Skoia podała ogromną tabelkę, inne źródła postulują również pracę przy której czyszczenie stajni Augiasza jest zaledwie dłubaniem w zębach wykałaczką, ale niezależnie od tego jak bardzo chciałoby się zatomizować proces tworzenia postaci - nicią przewodnią wydaje mi się być wcześniejsze, w miarę precyzyjne określenie całej treści opowiadania. Bohater idzie przez opowiadanie, on je w jakiś sposób tworzy i mógłby na dobrą sprawę być po prostu dziadkiem, który bajkę opowiada. Lepiej jednak by by był w miarę żywy, a to znaczy wiarygodny, taki jakiego się udało nam Czytelnikom już poznać, polubić. Stąd "kardynalne" postaci u Tkaczyka i w literaturze, pewien utarty schemat. Pisze się to łatwo, ale spróbujcie w dwustu, ba trzystu słowach stworzyć bohatera, po zobaczeniu którego Czytelnik krzyknie; "i co dalej?".
    Pokazałeś świetny patent - wiele różnych zwierciadeł przekazujących obraz bohatera, a co jeszcze można zrobić, by Czytelnik chciał dowiedzieć się co dalej? Odpowiadasz; "akcja". A co jeśli to inspekty i ona - podlewa pomidory, a on - jeszcze jej nie poznał? Wiem, wiem. Motylki, królik-szkodnik,...proszę jednak zauważyć ile tu jest elementów wymagających obejrzenia banału ze wszystkich stron, by znaleźć coś niebanalnego. Massakrra!! I dlatego pisanie nie jest łatwe! I dlatego na Opowi pisuje się kryminałki, pierdółki, bylecości, bo Ci co już trochę coś potrafią mają świadomość ile jeszcze brakuje do jakości, a pozostali piszą bolubią, a "pisać każdy może", że strawestuję pana Jurka. W końcu pisanie to również sposób na bycie zauważonym, docenionym , pochwalonym, a więc spełnienie najważniejszej potrzeby socjalnej.
    Dziękuję za kolejny świetny tekst.!!!
  • Arysto 11.02.2018
    Karawan, jeśli chodzi o tworzenie bohaterów, to unikam tabelek - kończy się o tym, że powstaje postać do RPGa PnP, a nie postać do opowiadania. Ma cechy, ale nie ma charakteru, ma perki, a nie osobowość. Skupiasz się potem na tym (przynajmniej ja), by opisać to, co jest na karcie, a nie, jaki bohater jest i jak reaguje.

    Co do akcji - polecam przyjrzeć się jak seriale zaczynają. Zazwyczaj jest albo world-building (budowanie świata jak w Altered Carbon) albo od razu przerwanie rutyny (Dexter, i jego "Tonight is the night"). Albo i jedno i drugie (Altered Carbon w sumie... :D).

    Jeśli chodzi o to, jak sprawić bohaterem, by było "CO DALEJ" - to po prostu, niestety, trzeba go stworzyć z pierdolnięciem. Niech je płatki i zabija muchy jednocześnie, jak Myślobójca mój :P
  • Enchanteuse 10.02.2018
    Czytałam z zapartym tchem. I dziękuję za ten artykuł, widać w nim włożony ogrom pracy i za to chapeau bas. Widać też pewne doświadczenie w pisaniu. Ja co prawda do prozy podchodzę wciąż z rezerwą, jednak mam nadzieję, że kiedyś przełamię się i spróbuję :)
    Naprawdę świetny artykuł i myślę, że każdy zainteresowany poprawą warsztatu znajdzie coś dla siebie.
  • Arysto 11.02.2018
    Dzięki :) Cieszę się, że przypadł do gustu!
  • ausek 10.02.2018
    Mam nadzieję, że będą kolejne artykuły. Może o rodzajach narracji... To tylko taka drobna sugestia, związana z książką, którą mi polecono właśnie z tego powodu. Ponoć jest napisana w nietypowy sposób, a opinie są dość zróżnicowane. Trza przeczytać i wyrobić swoją własną. ;)
  • Arysto 11.02.2018
    Będą :) dzięki! :D
  • Przeczytałem z uwagą, zostawiłem 5, ale coś czuję że tu jeszcze wrócę. Bardzo dobrze wyłapałeś wszystkie moje wątpliwości. Odpowiedziałeś na pytania, których nie miałem komu zadać. Pozdrawiam i dzięki za ten artykuł!
  • Arysto 11.02.2018
    Mam nadzieję, że się przyda :D Dziękuję!
  • KarolaKorman 11.02.2018
    Kawał przydatnego tekstu :) Dzięki wielkie. Już wydaje mi się, że wszystko wiem, ale w praktyce się zobaczy :) Pozdrawiam serdecznie :) 5 :)
  • Arysto 11.02.2018
    Dzięki wielkie, mam nadzieję, że przyda się w praktyce :D
  • Bożena Joanna 11.02.2018
    Trochę przerażenie mnie ogarnia, jak pomyślę, ile kwestii powinnam przemyśleć zanim coś napiszę. Ale prawda jest taka, że stworzyć coś ciekawego nie jest łatwo. Jak naprawią mi drukarkę, to chyba wydrukuję wszystkie rozdziały Twej pracy, ponieważ jako przedstawicielce starszego pokolenia, lepiej rozumiem teksty pisane na kartce. Oczekuję na kolejne rozdziały. Pozdrowienia!
  • Arysto 11.02.2018
    Większość z tych rzeczy idzie podświadomie. Grunt, to poszegregować sobie wiedzę i sprawdzić, co i gdzie gra.
  • Canulas 11.02.2018
    Z opóźnieniem, ale jestem.
    Kilka ciekawych spostrzeżeń, do tego opartych na fantastycznych przykładach. Kolejna cegiełka wiedzy.
    Tekst wart kilkukrotnego przeczytania.
    Dzięki, Arysto.
    Kawał dobrej roboty (jak zwykle)
    Pozdro
  • Arysto 11.02.2018
    Nie ma sprawy za opóźnienie :) Dzięki, Can! Miłego i mam nadzieję, że się przyda!
  • Kim 11.02.2018
    Tekst - bomba. Dzięki za możliwość przeczytania. Przybyłam z Canem i nie żałuję.
    Pozdrawiam!
  • Arysto 11.02.2018
    Dzięki Kim (Kolwiek?:D)

    Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej. Miłego dnia! :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania