Blask księżyca

Wszystko zaczęło się gdy ołowiana kula przeszyła moją głowę. Zdruzgotała kości, zmiażdżyła zwoje mózgowe.

 

A może nie? A może to wszystko miało swój początek już dużo wcześniej, może kula ciążyła nade mną od dawna?

 

Może to wszystko zaczęła Lieanna, wtedy, ciepłego wiosennego dnia, roku 1356, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Mimo tylu lat wspomnienia wciąż pozostają żywe, nadal czuję ten wiatr, niosący wtedy słodki, świeży zapach rodzących się kwiatów. Krwawiłem, brocząc białe płatki przebiśniegów czerwienią. Ledwie uciekłem obławie, ale nie była daleko. Czułem ją, plecy oblepiał mi jej ciepły oddech, zaciskając palce na mojej szyi. Choć byłem wtedy młody, wiedziałem że to koniec. Łowcy zawsze dopadają swoją zwierzynę, czują zapach jej strachu, ciągnie ich do niej jak rekiny do krwi.

 

Wiedziałem czemu akurat ja. Wiedziałem, i nie dziwiłem im się wcale. Jak mówiłem, byłem młody, porywczy, wręcz chciwy. Nie znałem umiaru, nie chciałem go znać. I jestem pewien, po tych wszystkich latach jeszcze bardziej, że dopadliby mnie, odrąbali ręce, ucięli głowę, rzuciliby psom na pożarcie. Byłoby tak z całą pewnością, gdyby nie ona. Bez chwili wahania, bez najmniejszego pytania, ukryła mnie u siebie w chacie. Jak zmyliła pogoń? Może to przeznaczenie uznało że dobrym żartem byłoby dać mi jeszcze trochę pożyć. A może to czysty przypadek, ślepy los bawiący się nami jak szmacianymi kukiełkami?

 

W każdym razie, zostałem. Lieanna opiekowała się mną długo, bez chwili narzekania robiła wszystko by postawić mnie na nogi. Nawet wtedy, gdy pragnienie było zbyt duże by dalej je wstrzymywać, nawet gdy odsłoniłem kły, nie mogąc się opanować. Zadrżała lekko, ale potem wyciągnęła rękę w moją stronę. Nie piłem zbyt wiele, tylko tyle by przeżyć. To dla nas niezdrowe, straciłem więc swoją dawną siłę, ale wtedy jakoś... okazało się to zupełnie nieistotne, jak gdybym już nigdy miał jej nie potrzebować. Obiecałem jej wtedy, że już nigdy nikogo nie zaatakuję i przysięgi tej dotrzymałem.

 

Zamieszkaliśmy razem, plotki o niszczącym nas słońcu to zupełna bzdura, w samo południe mogłem pracować na roli, czując się świetnie. Jakoś dawaliśmy radę, wiązaliśmy koniec z końcem, najpierw pracując u innych, jako parobki, potem dorabiając się własnego, małego majątku. Gdyby wcześniej ktoś zapytał mnie o najsilniejsze uczucie, bez wahania odparłbym że pragnienie. Teraz jednak wiem jak naiwne było to stwierdzenie, zakrawające wręcz o komizm. Nie, to ona wypaliła w moim sercu dziurę, i tam zamieszkała, a ogień hartował je coraz mocniej.

 

Pobraliśmy się nad niewielkim stawem tuż obok domu. Naszym chórem były rechoczące żaby, a świadkiem, zbłąkany pies. Pachniało wodą i nowym życiem, a wiatr był rześki i przyjemny. Zamiast pierścionków, mieliśmy wianki z polnych kwiatów, ulotne jak chwile radości, delikatne, ale zarazem mocne jak nasze uczucie. Nawet gdy uschły, wyglądały olśniewająco.

 

Praktycznie codziennie rozpływałem się w głębi jej oczu, dotykałem zapracowanych rąk, całowałem spierzchnięte słońcem usta. Wcześniej widziałem w sobie potwora, wiedziałem że instynkt jest najsilniejszy, ale wtedy... to wszystko stało się jakby zamazane, zupełnie nieistotne, jak odległe, dziecięce problemy. Tak, teraz z pewnością mogę przyznać że był to mój Raj. Składał się ledwie z kilkunastu metrów kwadratowych drewnianej chatki, i kilku kilometrów podmokłych lasów i łąk. Pamiętam wszystko, każdy szczegół, każde drzewo, krzew, źdźbło trawy. Ścieżki, teraz już pewnie zupełnie zarośnięte, w mojej głowie wciąż są przejezdne, a poletko kwiatów równie kolorowe co wtedy. A przede wszystkim pamiętam ją. Zmęczony, delikatny uśmiech, nieco brudne po całym dniu pracy dłonie, kształtny nos i jej oczy, spokojne i mądre.

 

Jednak, po kilku latach nasza samotność przestała nam wystarczać. W małym domku zrobiło się pusto, oboje równie mocno odczuwaliśmy ten brak. Jakby nasze uczucie potrzebowało manifestacji, namacalnego dowodu. I pojawił się, w postaci okrągłego brzucha Lienny. Wiedziałem że tak nie można, że to właśnie granica której przekraczać nam nie wolno. Tu powinno kończyć się nasze uczucie, dalej była przepaść, ciemna i głęboka. Taka, z której się nie wychodzi, która nas pochłonie. Zbyt gorący ogień zamiast wzmocnić, spali na popiół. A mimo to... nie potrafiłem z tego zrezygnować. Głupio, naiwnie chciałem wierzyć w nasze szczęście. Innym może to się przydarza, ale nie nam. Nie nam.

 

Tego co się urodziło nie mogłem nazwać dzieckiem. Ostrymi pazurkami raniło własną, różową skórę, która w wielu miejscach pękła i napuchła. Czerwone oczy wystawały zza zbyt małej czaszki, jakby miały eksplodować, kłami prawie odgryzło sobie rękę. Nie żyło długo, przez chwilę zwijało się w konwulsjach a potem... zgasło.

 

Zakopałem je pod naszą ulubioną jabłonią. Każdego roku pięknie kwitła na biało, wyglądając jakby przykrył ją śnieg. Po tym wydarzeniu nie potrafiliśmy już być sobą. Lieanna często budziła się w nocy z twarzą mokrą od łez, a ja nie mogłem jej pomóc. Rozpacz rozdzierała nas strzępy. Część z nas również umarła, i tę część pogrzebaliśmy pod drzewem, razem z nim. Nie zrozumcie mnie źle, dalej kochałem Liennę, jednak od tej pory, ta miłość była związana dziecięcą pępowiną, jakby chciała ją zadusić, zaciągnąć za sobą pod ziemię.

 

Było nam ciasno we własnych skórach, kości piły boleśnie, odsłonięte nerwy ostrzegały, jakby ktoś ciął je tępą piłą, ręce nie chciały się słuchać. Jej smutek wypalał mnie od środka. Mimo to, daliśmy radę. Żyliśmy nadal, dla siebie, nie wspominając już nigdy o tych wydarzeniach. Lata mijały o wiele zbyt szybko, Lienna słabła na moich oczach. Kurczyła się, zapadała w sobie. Jej delikatna skóra zaczęła wisieć, jakby nie była jej. Z oczu zniknął blask, uśmiech się wykrzywił. Ja dalej pozostawałem taki sam jak w dniu w którym się poznaliśmy, patrząc bezradnie jak życie wymyka mi się z rąk, przecieka przez palce. Piłem mniej, choć czasami pragnienie nie pozwalało mi zasnąć. Jednak obiecałem jej, nigdy więcej nie zrobię nikomu krzywdy. Dlatego często wymykałem się nocą, by ryć paznokciami o ziemię, wyrywać sobie włosy z głowy, samotnie tarzać się w bólu. Zniosłem to bez narzekania, nie przeszkadzały mi coraz mocniej zarysowane żebra ani głębokie cienie na policzkach. To nie było istotne.

 

Mimo wszystko, nadal byłem szczęśliwy. Lienna nie mogła przestać być dla mnie cudem, nieważne jak wyglądała. Widziałem jej pełne troski spojrzenie, czasem, gdy myślała że nie widzę, patrzyła w lustro, jakby nad czymś się zastanawiając. Drżącymi dłońmi zaczesywała wypłowiałe włosy. Nadal żyliśmy w tym samym domku, ciesząc się każdym dniem spędzonym razem. Do czasu.

 

Jak Łowcy wpadli na mój trop? Z pewnością przez zbieg okoliczności, może jakieś ich przeczucie drapieżnika? W każdym bądź razie, wtedy, niczym zawodząc w płaczu, z nieba runął deszcz. Podwórko spływało wodą gdy ciągnęli ją za włosy. Ogromny pies gończy zagłuszał szczekaniem ulewę, jakby walcząc z nią o prawo do naszych żyć. Woda oblepiła mnie ze wszystkich stron, starając się zatrzymać w miejscu. Dotąd nie wiem czy drżałem z zimna, czy ze strachu, jednak ziąb przenikał mnie do szpiku kości, paraliżując mięśnie. Nie mogłem nic zrobić, od dawna nie piłem więcej niż kilka małych łyków. Nie miałem z nimi szans. Pamiętam jak jeden z nich śmiał się opętańczo, gdy w desperacji rzuciłem się w jego stronę. Ten dźwięk wrył mi się w pamięć najbardziej. Przypominał gruźlicze rzężenie, jakby zgniła żółć nabrzmiała w jego sercu, i nie mogąc się pomieścić, podeszła do gardła. Wydostała się na zewnątrz, brudząc usta, spływając po brodzie. Nienawiść wypływała z ich ciał, mieszając się z błotem. Mogłem jedynie patrzeć na dowódcę oddziału celującego jej w głowę. Pamiętam doskonale jak szkarłat rozbryzgnął się w powietrzu, jak moje nozdrza wypełnił słodki zapach jej krwi. Jak wszystko co kochałem tonęło w płytkiej kałuży.

 

Kim naprawdę była, dowiedziałem się na chwilę przed jej śmiercią. Taneria z Defaru, jedna z najlepszych Łowczyń. Czemu wtedy mnie nie zabiła? Dlaczego żyła ze mną ten cały czas? Wydaje mi się że rozumiem, nie chcę jednak popadać w przemądrzałość. Może całe życie patrzałem na słońce odbite w wodzie. Może wiedziała że oślepłbym gdybym spojrzał bezpośrednio. A może i ona bała się, że ten blask jest sztuczny, pochodzi z lampy, a prawdziwe słońce jest o wiele jaśniejsze? Mi to nie przeszkadzało, nie obchodziło. Dla mnie to odbicie było wszystkim, nie było niczego prawdziwszego, nawet jeśli byłem ćmą krążącą wokół ognia.

 

I wtedy, kolejny raz, byłem pewien że właśnie tutaj wszystko się kończy. Jednak, nie kończyło się nic. Czemu dali mi przeżyć? Nie mam pojęcia. Faktem jednak jest, że zawlekli mnie do jednego ze swoich lochów. Jak długo tam byłem, sam nie wiem. Wtedy mój umysł spowijał mrok, którego nie potrafiły zagłuszyć nawet trudy więzienia. Nie pamiętam dobrze tamtych dni, jak przez mgłę przypominam sobie oprawców. Wspomnienia stwardniały i złuszczyły się jak strupy, pozostawiając jedynie białe blizny, wijące się niczym robaki pod skórą. Obtarte do krwi przeguby, ropiejące rany, spierzchnięte usta. Nie to wtedy było istotne. Nie potrafili nic mi zrobić, nic ponad to co już zrobili.

 

Kiedy wybuchł pożar, wiedziałem że to jedyna okazja. Uciekłem korzystając z zamieszania. Ich siedziba nie była daleko od domu, jakoś pokonałem ten kawałek, brodząc po pas we wspólnych wspomnieniach. Po drodze widziałem ją wiele razy. Raz młodą, radosną, przyciskającą pierwsze plony do piersi. Potem starszą, poważniejszą ze swoim zwyczajem przechylającą z ciekawością głowę jak ptak. A potem... stojącą z naszym dzieckiem, zdrowym, rumianym. Uśmiechnęli się do mnie, rozłupując serce na dwie połówki.

 

Ledwie poznałem nasze podwórko, może tylko po kamiennej studni. Przytuliłem się do zwęglonej ściany, czegoś, co kiedyś było moim Rajem, mając nadzieję że tym razem zlitują się i zabiją na miejscu. Chciałem odejść tam gdzie ona. Czekałem na nich, prawie z tęsknotą, otoczony zgliszczami naszych wspólnych marzeń, trosk i miłostek. Mgła zasnuła mi widok, otuliła, jakby czekała na mnie od dawna. Po raz ostatni oglądałem utracony Raj, wypalony żelazem, zjedzony przez robaki, zgniły i szary. Nasza jabłoń spłonęła, nie powstrzymała jej nawet ulewa. A gdzieś pod nią... było ono, wiecznie na nas czekające. I ja też miałem nadzieję dołączyć do rodziny, poczekać na Łowców i pozwolić im dokończyć pracę. Zamiast tego znaleźli mnie oni. Shire i Dante, młodzi, pełni życia, jaskrawi, jakby zupełnie nie z tego świata. Dziewczyna pomogła mi, zaoferowała swoją krew. Nie mogłem dłużej się powstrzymywać, głód rozsadzał moje trzewia, przyprawiał o szaleństwo. Otworzyłem usta, nachyliłem się nad nią, jednak wtedy usłyszałem coś jeszcze. Warczenie psa gończego. Zaraz potem huk.

 

Odepchnąłem dziewczynę, i to wtedy ołowiana kula roztrzaskała mi czaszkę. Miałem szczęście, kula nie była srebrna, pewnie oszczędzali je na mnie. Z perspektywy czasu cieszę się że tak się stało, że ta właściwa nigdy nie sięgnęła celu.

 

Wiem że potem Shire rzuciła się do walki, Dante wyciągnął miecz. Kim byli? Podróżnymi najemnikami, żyjącymi z drobnych zleceń. Honor zakazywał im chwytać się czego popadnie, a więc i życie wiedli biedne i skromne. Przyszli tutaj, zwabieni zleceniem na potwora który pustoszy te ziemie, jednak zabijanie go było zakazane. Pokazali mi je. Gdy rozpoznałem delikatne, pochyłe pismo Lieanny, nie potrafiłem dalej powstrzymywać łez. Nie wiem skąd ich znała, ale wiedziała że zrozumieją.

 

Tak oto dołączyłem do nich, starając się trzymać ją w sercu, i zacząć od nowa. Tamto życie zupełnie mnie zmieniło, jednak zrozumiałem że można wieść ich kilka. I tak jak ona miała swoje, wcześniejsze, beze mnie, tak ja teraz zaczynałem nowe, otulone w jej miękką troskę, usłane polnymi kwiatami które służyły nam za wianek. I choć każdej nocy umieram z tęsknoty, uczę się żyć od nowa.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Pan Buczybór 19.10.2021
    "a świadkiem, zbłąkany pies." - zbędny przecinek
    "polnymi kwiatami [przecinek] które służyły nam za wianek."

    Tekst zupełnie inny od twojej poprzedniej publikacji. I zastanawiam się, które oblicze jest prawdziwe? A może jesteś jednym z tych autorów, którzy potrafią zręcznie pisać skrajnie różne rzeczy? Cóż, to tylko sfera domysłów. A samo opowiadanie jest naprawdę porządne. Dobra, interesująca lektura.
    Pozdrawiam
  • Gruszeł 19.10.2021
    Dziękuję za opinię ^^ Na razie raczej nie mam swojego stylu, więc krążę gdzieś pomiędzy, próbując wszystkiego po trochu ;P Przymierzam się do książki, i sądzę że tam będzie trzeba umieć i rozśmieszyć, i poruszyć czytelnika, więc to trochę jak ćwiczenie ^^
  • Pontàrú 21.10.2021
    Bardzo fajny tekst. Błędów nie widzę ale póki co podobają mi się te Twoje krótkie prace. Zostawiam piąteczkę
  • Gruszeł 21.10.2021
    Tekst poprawiany aż do mdłości, może stąd jako taki poziom ;P Dziękuję za opinię <3

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania