Laurembar - tom I - Dom o Zielonym Dachu - Rozdział 2 - Fiolka Życia (część 2)

Fiolka życia

 

Mówi się, że spośród wszystkich ras w Laurembar najmniej normalni są Gairimoiresi. Choć mają przeciętny wzrost i są przeciętnej postury, to budowa ich ciała dostosowuje się do czynności, które wykonują oraz kolor ich skóry zależy od klimatu, w którym mieszkają. Jednak największą różnicą jest ta, która pojawia się przy ich narodzinach.

Gairimoreski ojciec widząc, że urodził mu się syn, bierze go na ręce i odcina pępowinę. Już jest szczęśliwy mimo tego, że przed nim do wypełnienia zostaje najtrudniejsza część Rytuału. Nagle jego oczy zapatrują się w przestrzeń a on sam przestaje reagować na jakiekolwiek bodźce zewnętrzne. Jedyne o czym teraz myśli to pragnienie, by syn przeżył. Bierze do ręki liść drzewa o kształcie łudząco podobnym do liścia klonu, tylko sporo mniejszym. Wsadza go do ogniska. Czeka, aż liść się nagrzeje i zapali. Ten liść jest fragmentem drzewa, które nigdy nie spłonie. Jest to liść Enta z Serho – najstarszego drzewa w Laurembar.

Maluch jeszcze nie ma imienia. Sam je sobie nada, jak będzie miał trzynaście lat. Teraz musi po prostu do tego czasu dożyć. Liść już się zajął ogniem…

Ojciec spogląda w oczy swego syna. Potem wyjmuje przedmiot z płomieni i przykłada go do główki dziecka. Musi przytrzymać chwilę, by ślad dobrze się odcisnął. Czuje swąd mięsa… Jedna się w bólu z noworodkiem, bo przykłada do czoła malucha swoją dłoń z płonącym liściem pomiędzy nimi.

Teraz mogą się wydarzyć trzy rzeczy. Dziecko najzwyczajniej umrze. Jego istnienie jest w rękach losu lub, co bardziej prawdopodobne, Voe, najbardziej kapryśnego i jednocześnie najbardziej ludzkiego z bogów. Jeśli dziecko w wyniku kontaktu z liściem umrze, wtedy ojciec może pozwolić sobie na płacz. Strata syna jest najgorszą stratą w jego życiu. Może nawet już nie spróbuje mieć kolejnego dziecka. Dość często taki ojciec zamyka się w sobie i zostaje Słupem – pół żywy, pół we śnie, staje się przewodnikiem łączącym świat z bogami. Przekazuje ich myśli, czasami polecenia, do końca swych dni, czyli około miesiąca. Ponieważ nie wykonuje pracy nie dostaje nic jeść – umiera więc z głodu. Na bycie Słupem decydują się dość nieliczni. Pozostali opłakują po prostu syna i wracają do swoich poprzednich obowiązków, okryci niesławą.

Jeśli zaś synek przeżyje, to znamię zmienia tylko jego wygląd. Włosy w miejscu wypalenia nigdy się nie pojawią lub (co jest dość rzadkie) po prostu w ogóle nie będzie miał włosów na głowie. Jeśli stanie się to pierwsze – liść zostanie w końcu zasłonięty przez bujna fryzurę rosnącą dookoła niego i po pewnym czasie będzie tylko małym piętnem na skórze czaszki. Nigdy też nie powiększy swoich rozmiarów, mimo że czaszka owego gairimoresa wraz z wiekiem będzie rosnąć. Jeśli stanie się to drugie – piętno (tak samo jak łysa czaszka gairimoresa) będzie rosło, cały czas zachowując odpowiednie proporcje.

Członkowie tej rasy wierzą, że każdy gairimoireski tatuaż zajmuje miejsce, w którym znajduje się wiedza. U kobiet jest ona stała i niezmienna przez pokolenia. Dodatkowo jest ona nie do zmierzenia – kobiety tej rasy nie noszą piętna. Nie mogą uczestniczyć w pracy cechów, ani Rady i nie ma znaczenia, czy kobieta ma włosy, czy nie. Kobieta jest kobietą i jej życie ma zupełnie inne przeznaczenie.

U mężczyzn natomiast wiedza ma na początku wymiar umiejętności, jakie przekazał ojciec synowi w czasie Rytuału (liść jest dość mały, aby ojciec mógł zmieścić go w swej dłoni). Potem, zależnie od tego jak zdecydował liść, gairimores będzie tylko odtwarzał tę wiedzę, uzyskując w niej coraz większą specjalizację (członkowie cechów z tej rasy mają zawsze włosy na głowie) albo będzie się uczył powiększając swe talenty o nowe dziedziny. Taki mężczyzna może potem swoim synom przekazać więcej, niż sam podczas narodzin umiał. Wraz z wiekiem traci więc włosy, lecz powiększa znamię, które może pomieścić znacznie większą wiedzę. To dlatego w Radzie Starszych w wioskach gairimoresów zasiadają tylko łysi członkowie.

Jeśli zaś chodzi o dziewczynki – one po prostu się rodzą. Niczym nie różnią się od dziewczynek bravenów czy nandów. Są częstokroć nawet od nandowych mądrzejsze (choć nigdy ładniejsze). Robią to samo co ich matki i matki ich matek – szykują posiłki, szyją ubrania, opiekują się dziećmi, są kobietami i wykonują zawody im przynależne.

 

Wśród Gairimoiresów krąży też legenda o Człowieku z Liściem na Głowie. Ślad liścia u tego konkretnego gairimoresa ma mieć zadziwiającą cechę – ma się nieproporcjonalnie rozrastać wraz z upływem lat, rozrastać się tak, że zajmuje, według legendy, całą jego łysą czaszkę.

Ten jedyny, ten „liściasty”, jest jak naczynie, które nigdy się nie przepełni i do którego dna nikt nigdy nie dotrze. Jest oceanem wiedzy i księgą o nieskończonej liczbie pustych kart, które systematycznie zapełniają się pismem wprost z jego doświadczenia. Próbowano sprawdzić, czy to rzeczywiście tylko legenda, czy taki ktoś istnieje naprawdę. Ale czyż nie jest prawdopodobne, że jeśli już tak dużo wie, to nie pozwoli się tak łatwo odnaleźć?

Znak u tego małego chłopca już się utrwalił. Ojciec spogląda na syna, który leży bezwładnie w jego rękach. Synek zemdlał. Ale żyje. Ojciec wreszcie zaczyna słyszeć głosy, które starają się dowiedzieć co się stało, czy wszystko z małym w porządku. Oderwał od synka wzrok i oddał go matce. Usiadł przy niej i patrzył, jak kładła go sobie przy jej piersi. Matka spojrzała na ojca. Skończył się pewien etap w jej życiu. Ona i jej mąż mają teraz jeden wspólny cel: wychowanie małego synka, który teraz leżał na jej piersi i równo oddychał. Jak tylko się obudzi poda mu pierś. Jej mleko przywróci mu siły. Przeżyje.

Ojciec zapomniał o świecie, o palącej ranie na swojej dłoni. Będzie miał na niej bliznę! Ma potomka, któremu przekaże swoje umiejętności. Przeżyje.

Mistrz ceremonii wyjmuje z dłoni ojca wygasły już liść i odnosi go do swojego domu. Ceremonię narodzin prowadzi najstarszy z Rady Wioski. Jego obowiązkiem jest przechowywać liść Enta i używać go właśnie w tym celu. On też miał bliznę na dłoni ale jego była już mocno zatarta.

 

- * - * - * -

 

Na środku placyku, koło studni, stały trzy postacie. Różne wzrostem i ekwipunkiem, a jednak zdawały się tworzyć całość – paczkę przyjaciół, którzy wiele już razem przeszli.

Najmniejszą z nich był nand mężczyzna, na oko trzydziestoletni. Jego szaty nie krępowały ruchów i to chyba było ich największą zaletą, gdyż nie wyglądały zbyt okazale. Przetarte i dziurawe spodnie i koszula, gdzieniegdzie celowo porwane i postrzępione. Ich właściciel sam dostosował je do swoich potrzeb nie zwracając uwagi ani na etykietę, ani też na swój wygląd. Miały być dla niego użyteczne i takimi je uczynił. Jego stroju dopełniała okrągła drewniana tarcza, którą sobie przez plecy przewiesił.

Drugim mężczyzną był braven. Najzwyklejszy przedstawiciel swojej rasy, starszy od nanda wysoki atleta, dźwigający na plecach młot bojowy. Jego strój był zaprzeczeniem ubioru poprzednika. Skrojony na miarę, dopasowany i zaciśnięty tak, że niewiele powietrza do ciała właściciela mogło dotrzeć. Lniana koszula, spodnie

i kurtka całe ze skóry, gdzieniegdzie ćwiekowanej lub wzmacnianej pasami. Patrząc na niego można było od razu powiedzieć czym ten braven się zajmuje i z czego żyje. Był wojownikiem.

Towarzyszyła im młoda, dwudziestokilkuletnia kobieta, gairimores. Włosy miała krótko przycięte, na sobie strój będący kompromisem między zbyt luźnym i przewiewnym nanda, a zbyt ciężkim i krępującym bravena. Nosiła dopasowane spodnie sięgające łydek, koszulę z grubego lnu wpuszczoną w te spodnie i narzuconą na nią skórzaną kamizelkę, zapinaną na kilka guzików. Plecione z pasków skóry rękawice bez palców były dopełnieniem jej ubioru. Tak jak u nanda nie widać było przy niej broni.

Cała trójka wyposażona była jak do drogi i widać było, że zniecierpliwiona. Zwłaszcza jedno z nich ciągle przestępowało z nogi na nogę.

 

– Długo jeszcze będziemy tak siedzieć? – odezwał się w końcu braven.

– A co, nudzi Ci się, Bonte? Czy za każdym razem musisz być taki niespokojny? Jeszcze się nie przyzwyczaiłeś, że on zawsze każe na siebie czekać?

– Łatwo Ci mówić „czekaj”, Ean. – odpowiedział dziewczynie – Czekam, i czekam, i nic. Może drogi zapomnieli?

– Drogi? Przecież w tej wiosce tylko jedna studnia. Nie znajdą jej? Masz ty pomysły...

– Ano mam! Tylko on ma lepsze. Ja tam nie wiem po co mu ta świątynna dziewka... – bąknął.

– Ona nie jest dziewką! Jest świątynną Uczennicą i nie masz prawa, by tak o niej mówić!

Ean patrzyła rozgniewana na Bontego. Wiedzieli, że ich towarzysz poszedł do świątyni po instrukcje i przewodnika. Zdążyli się domyśleć, że przyprowadzi kogoś ze sobą i że będzie to Uczennica. Ale żadne z nich nie miało prawa mieszać z błotem kogoś, kogo jeszcze nawet na oczy nie widzieli! Bonte musi zrozumieć, że będą polegać na kimś spoza ich grupy i że bez tej pomocy nie zdołają ruszyć z miejsca.

– Zresztą wiesz, że nie chciał jej wziąć ze sobą. Nie lubi mieszać się w politykę. – dokończyła już spokojniejsza.

– I za to go szanuję. – odparł i uśmiechnął się nieśmiało do niej – Przynajmniej władza za nami panoszyć się nie będzie jak, oby Ezhrak do tego nie dopuścił, nagle z wzrostu głowę straci.

– I przez to z wycieczki nie wróci... – wtrąciła się trzecia postać.

– Honoe! – krzyknęła na nanda – Czemu wy dwaj zawsze zakładacie, że będzie jatka jakaś? A może tym razem nie?

– I to ja się nie przyzwyczaiłem, Ean? – ciągnął Bonte – A ile razy mówił, że tym razem to „bezpieczna wyprawa”, że tym razem „będzie łatwiej”? Zawsze było trudniej.

– Ciszej no! – stłumił narastającą kłótnię Honoe. – Nadchodzą

 

Na horyzoncie, na szczycie wzgórza, od którego prowadziła wydeptana setkami stóp droga, stanęły dwie ludzkie postaci. Za jedną z nich ciągnął się dziwny, poruszający się na wietrze cień. Ta druga wzrostem dorównywała pierwszej, w prawej ręce miała kostur i widać było, choć dzieliła ich od studni spora odległość, że jest młoda, drobna i krucha. W jej krokach, w jej sposobie poruszania się, można było zauważyć brak zaufania, nieśmiałość, ale i pewną dostojność. W miarę jak się zbliżali trójka kompanów spostrzegała coraz więcej szczegółów.

Dziewczyna była raczej pospolitej, ale łagodnej i czystej urody. Jej kształty zostały skryte w zdobnej, zielono-niebieskiej szacie. Jako Uczennica nie mogła otwarcie pokazywać swej twarzy. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia cztery lata.

Osobnik idący obok miał dość surową, choć również silną i atrakcyjną aparycję. Był najstarszy z całej piątki, wiek wpisał w jego kształty niejedną przeżytą historię i niejedną odbytą podróż. Wokół szyi mężczyzny powiewał płaszcz, który przy silniejszych podmuchach nie mógł się zdecydować, czy bardziej woli iść za ową postacią, czy też zasłonić jej twarz i lekko poddusić. Łopotał więc na wietrze swoim własnym życiem. Szata mężczyzny była bardziej niż skromna. Ean mówiła, że mogła być uszyta z worka na kartofle, ale nie miała racji. Na pewno była od niego wygodniejsza, gdyż prawie nigdy nie rozstawała się z ciałem, które otulała. Właściwie rzecz ujmując to podróżowali ze sobą już dwa lata i mag ów nigdy się na swój strój nie skarżył. Po prawdzie nigdy też swego stroju nie zdjął…

– No, no...

– Tylko mi się tu nie śliń teraz, Bonte. – szepnęła Ean do kompana, który tak elokwentnie przed chwilą się wypowiedział – Poczekaj jeszcze chwilę. Będziesz miał więcej gapiów...

– Zapraszamy! Zapraszamy! – krzyknął w kierunku pary przybyszów Honoe – Dwa miejsca przy tej tutaj cembrowinie specjalnie dla Was trzymaliśmy. Spocznijcie nieco. – ukłonił się zamaszyście na powitanie.

Po chwili mag i kapłanka podeszli na tyle blisko, że można było zobaczyć coś jeszcze. O ile kapłanka przy bliższym spotkaniu zyskiwała na urodzie, o tyle mag zyskiwał na niedostępności. Widać po nim było, że mimo swoich kilkudziesięciu, może pięćdziesięciu lat, był w rzeczywistości dużo starszy. Nie chodziło tylko o to, że miał za sobą więcej lat, niż jego towarzysze. Był gairimoresem o łysej czaszce z przeogromnym znamieniem na głowie. Ean kiedyś opowiadała, że w jej rasie to normalne – niektórzy mają włosy i małe znamię (jak ona) inni łyse czaszki i dużo większe liście (jak członkowie rady w jej wiosce). Odnosiło się jednak wrażenie, że ich magiczny kompan w rzeczywistości jest bardzo stary i to nie ze względu na wielkość tego liścia.

– Oto Anak. – przedstawił swoją towarzyszkę mag – Uczennica świątyni Nehtarai.

 

Dzieci w Laurembar znają wiele zabaw i gier. Jedne wymagają siły (jak gra w drzazgę, gdzie trzeba jak najmniejszą liczbą uderzeń topora przeciąć kloc drewna), inne zręczności (jak choćby zawody w strzelaniu z procy) jeszcze inne sprytu czy kondycji. Ale jest też „pojedynek na spojrzenia” – gra, która potem trwa całe życie. Właśnie teraz trójka przyjaciół przy cembrowinie pojedynkowała się z nowo przybyłą kapłanką. Wyniki pojedynków pozostawały tylko w głowach walczących, były to jednak walki, które czasami decydowały o życiu ich uczestników.

Widać było, że kapłanka pierwszą rundę przegrała. Spuściła wzrok.

– Spoczniemy dziś na polanie opodal wioski, a rankiem w podróż ruszymy. – powiedział mag po chwili – Stać w miejscu już nie możemy. Czas nagli.

Mag miał nad wyraz dziwny sposób mówienia, co jeszcze tylko potęgowało wrażenie, że widział i wie o wiele więcej, niż gdyby miał te swoje pięćdziesiąt lat.

– Długi marsz? – spytał Bonte.

– Nie. Dwa dni drogi. – odparł przybysz kierując swe kroki ku ścianie lasu nieopodal – Słyszeliście o Edihe?

– Edihe? – spytała Ean. Gestem wskazała pozostałym, by zbierali manatki i ruszali za nimi w drogę.

– Tak. To miejsce, gdzie dawniej istniał krąg wezwań. Druidzi jednak go porzucili i po swoje las zaczął sięgać. Teraz nijak nie można odnaleźć choćby śladów owego kręgu. Ponoć nawet, w czasach dawnych i minionych, była tam świątynia Nehtarai.

– Skoro nie można odnaleźć nawet śladów, to dokąd idziemy? Znów będziemy na wiatraki pędzić? – słychać było gniew w głosie Honoe, który zdążył już pozbierać swe rzeczy i właśnie zawiązywał torbę.

– Daj spokój Honoe. Przecież wtedy wiedzieliśmy, co mamy przynieść. Tylko że nie był to dokładnie ten przedmiot, który zdobyliśmy... – uspokajał go Bonte, który powoli dołączał do trójki z przodu.

– ... i niezbyt dokładnie dla tej osoby... – wtrąciła Ean, idąca już ramię w ramię z kapłanką.

– ... ale w końcu sztuka to sztuka, nie? – skończył Bonte patrząc wyzywająco na maga.

Nad całą piątką na chwilę, z sarkastycznym uśmieszkiem na twarzy, przysiadła cisza.

– Wiem co myśleć możecie. – podjął mężczyzna – Ale ja Was zapewniam. Wiem gdzie jest wejście do Edihe.

– Oby... – skwitował jego wypowiedź Bonte i ruszył przed nich.

Niedługo potem dołączył do niego Honoe i w takim szyku dwóch mężczyzn, dwie kobiety i mag, szli w kierunku puszczy Stahuv.

 

– Pamiętacie przypowieści o Mieczu Ostatniego Boga? – zaczęła opowieść kapłanka Anak. Byli już w drodze i słońce raźno im przyświecało. Poranek był jak marzenie: pogodny i wietrzny. Łapali promienie słońca wprost na swe ramiona i twarze. Za chwilę mieli wejść do lasu i tam pozostać, więc cieszyli się z tego ciepła, które grzało im kości i serca.

– Mówiono, że Laurembar sprawiło, aby ten przedmiot trafił do rąk pewnego bravena. On wziął go w swe posiadanie z własnej woli. Wierzył, że skoro jest to miecz Ezhraka, jedynego boga-człowieka, to jest on dobry. Ale miecz ten miał coś innego do powiedzenia. W trakcie podróży i przygód owego bravena zdołał narzucić mu swą wolę. W zamian wyposażył go w niezwykłe umiejętności. Ponoć nawet w odporność na rany, wręcz nieśmiertelność! Legendy nie podają imienia tego zuchwalca, ale podają jego czyny, które, delikatnie mówiąc, nie były chwalebne. „Jego czyny były jego mianem, gdyż swego on nie posiadał. Jego słowa były piaskiem na wietrze – tak źle on słowami władał.” Tak wówczas opisywał go Beatevon.

 

– Razu pewnego – rozgadała się już na dobre Anak widząc, że wszyscy słuchali jej z zaciekawieniem – ów braven przechodził tędy. Znał Edihe i historię posłanniczki Nehtarai, która własnymi dłońmi wzniosła krąg wezwań a potem świątynię. Miała na imię Scorea. Braven odnalazł krąg i Scoreę. Wyzwał ją na pojedynek. Ani Beatevon, ani inne opowieści nie wyjaśniają dlaczego. Może po prostu miał ochotę? Tak czy inaczej zwarli się w walce. Dwa dni i jedną noc walczyli ze sobą. „Ona obleczona chwałą boską, on siłą wiekuistej nienawiści.” Prawda, że ładnie jest to opisane? Beatevon miał rękę do pióra... – rozmarzyła się.

– Braven w końcu znalazł lukę w gardzie Scorei. – kontynuowała kapłanka opowieść – Przeszył jej pancerz i trafił w serce. Tak skończyła swój żywot pierwsza i jedyna posłanniczka Nehtarai. Krąg wezwań zaczął zarastać a ludzie o tej historii zapominać. Nie mogło minąć więcej niż kilkadziesiąt lat od tego zdarzenia a już jest legendą, mitem nieomal. – Anak znów się na chwilę zamyśliła.

 

– O czym nie mówi ta historia? O powodzie, dla którego Scorea wzniosła ów krąg. – kontynuowała po chwili – Chroniła sekret, który właśnie tej posłanniczce przekazała Nehtarai: Fiolkę Życia. To niezwykły płyn, który miał siłę odegnać zło, cierpienie, leczyć rany, zrastać kości, ale co chyba najważniejsze: miał moc przywrócenia umarłego do żywych. Swoją drogą mówi się, że płyn z tej fiolki miał również moc uzdrowienia Miecza Ostatniego Boga, ale to już raczej zbytnia fantazja śpiewaków i bajarzy. Bo gdyby tak było, ów braven znalazłby fiolkę i ją zniszczył, nie? A on wcale jej nie szukał. Po prostu po pokonaniu Scorei poszedł dalej. Ona była tylko przystankiem na jego drodze, tanią rozrywką.

 

Gdy Anak skończyła, zmęczona i forsownym marszem i potokiem słów, który właśnie ją opuścił, widać było, że jest z siebie zadowolona.

W tym momencie Ean dostrzegła w Anak rywalkę. Młoda kapłanka nie dorównywała jej ani doświadczeniem, ani umiejętnościami, lecz na polu wiedzy znacznie ją prześcignęła.

Bonte nadal widział w kapłance świątynną dziewkę, niedostępną i przez to dodatkowo piękną.

A Honoe... On zobaczył obtarty paluch u swojej stopy.

Tylko mag szedł i nic nie widział. Jakby oślepł w momencie, w którym wchodzili do puszczy.

 

- * - * - * -

 

– Długo jeszcze tak będziemy leźli? Nogi mnie już bolą...

– Bo nieprzyzwyczajona jesteś, Anak. Ciągle w tej świątyni przesiadujesz, modlisz się i błogosławieństwa rzucasz. A tu chwilę nogami popracować przyszło i od razu lament?

– Daj jej spokój Bonte! – co dziwne, w obronę wzięła ją Ean – Po pierwsze: gdyby była tak pobożna to by jej nie wziął, więc ona na pewno więcej ma na sumieniu spraw szemranych, niż chwalebnych. A ponadto... Cały dzień już idziemy. Każdy z nas pragnie, domaga się…! – krzyknęła w kierunku maga idącego na przedzie – odpoczynku.

– A ten z przodu to co? – zagaił Honoe – Znów nam odpłynął?

Mag szedł samotnie przodem i zdawał się nie słyszeć tej wymiany zdań. Zatopiony w swoich myślach podążał w sobie tylko znanym kierunku. Właściwie to parł przed siebie i nie zważał na nic. Bonte kiedyś powiedział, że kiedy już mag znajdzie marchewkę, to pędzi do niej jak królik nie zdając sobie sprawy z tego, że po drodze mogą być sidła.

– Nie... To „powołanie i szlachetna misja do spełnienia.” – Bonte przedrzeźniał maga – Tak go to porwało, że oprócz celu niczego nie widzi.

– O tak... – westchnęła Ean – Powołać to możemy sobie my do niego, a misja szlachetną jest tylko w jego głowie. „Miejsce to w tym lesie jest. Przodem pójdę i szlak naznaczę”. – przedrzeźniała maga – Las, liście, drzewa i pieroństwa jakieś na twarzy. Niedługo sama stanę się poszyciem.

– Albo co gorsza zgnijesz wśród liści przykryta drzew cieniem... – dodał melancholijnie Honoe.

– Zapuścisz korzenie... – dołożył swoje Bonte

– O tak, tak! Korzenie...

Rozmarzone słowa Anak zatrzymały trójkę przyjaciół w miejscu. Wypowiedziała ich skryte pragnienie lepiej, niż oni sami by mogli. Może jednak jest coś w tej kapłance...

– Przecież nie staniemy na odpoczynek, dopóki on się nie upewni. – warknęła Ean, kiedy znowu ruszyli w drogę – Do nocy jeszcze chwila. Nie chcę iść w świetle Lanehore...

– Swoją drogą to gdzie my jesteśmy? Ja przez te drzewa nawet kawałka nieba nie jestem w stanie dojrzeć.

– Moment Honoe. – zatrzymał go Bonte.

 

Braven zmrużył oczy i zaczął pocierać dłonie o siebie. Szeptał też coś w antesei, języku słońca. – ...galan naheta satti. (tłum. "...chwały natury rzeczy.") – skończył zawołanie po czym klasnął w dłonie. Otworzył oczy i spojrzał w górę.

– Jesteśmy już mniej więcej w połowie drogi do centrum puszczy Stahuv. Szliśmy cały czas na północ, lecz od dwóch może godzin idziemy na zachód.

– Ciekawe czy... – rozpoczął pytanie Honoe.

– Jest! Podejdźcie tutaj! A żwawo! – krzyknął w kierunku maruderów mag. Przez tę krótką chwilę zdołał odejść od nich dość spory kawałek.

– Przeklęty las! Jeżyny to ja lubię jeść, nie zaś być ich pokarmem. – złorzeczyła Ean idąc w kierunku mężczyzny.

– Wręcz przeciwnie, Ean. – tłumaczył przyjaciółce Bonte – Jeśli Amon, nasz mag i przewodnik, ma rację, to święty.

– I co niby tu ma być? – spytała ze złością gairimoreska, gdy razem z Honoe wołał ich tak niecierpliwie. Wokół szumiał las, pod nogami mieli spróchniałe gałęzie i jeżyny, które tak bardzo poraniły im stopy i łydki. Nie działo się nic niezwykłego ani też nic niezwykłego tu nie rosło. Puszcza jak puszcza – drzew dużo i liści.

– Może odpoczynek? Mam już dość łażenia po korzeniach, liściach, gałęziach, mchach... – rozpoczęła litanię Anak.

– Oczy twe więc ślepe być muszą, a uszy jako pień głuche. – wtrącił Amon.

– ...pniakach, spróchniałym drewnie, mrówkach i bogowie jeszcze wiedzą po czym! – skończyła patrząc ze złością na maga.

– Nie denerwuj się już. Amon powiedział, że chyba jesteśmy na miejscu. – delikatnym głosem uspokajała kapłankę Ean.

– Tak nas gonił, a wszystko było bliżej, niż się wydaje. „Dwa dni drogi” mówił. A my pod wieczór na miejscu jesteśmy. ‑ powiedział Bonte kompletnie ignorując obecność maga przy sobie.

– Wiesz przecież, że przy nim czas i odległość nieco inaczej się zachowują. – znów odpowiedziała Ean tym uspokajającym tonem – Gdybyś sam szedł to pewnie byś te dwa dni lazł.

– No to co robimy? Odpoczywamy? Znalazłam tutaj taki miły, gładki pieniek... – Anak nie dawała za wygraną i właśnie szykowała się do zajęcia znalezionego pniaka.

– Cenai et alat. Woe cenai magad! Shadelan! (tłum. "Magiem ja jestem i jako mag rozkazuję! Otwórz się!")

 

Amon wypowiedział zaklęcie w ehanesei, języku kontroli. Wszystkim wkoło ciarki przeszły po plecach. Słowa wypowiedziane w tym języku zawierały moc, od której aż wibrowało w uszach. Mag musiał dobrze ją ukierunkować, bo choć zawołanie to mogło otworzyć wiele wrót, zamków, pieczęci czy umysłów, ale równie dobrze mogło otworzyć wszystkie pory w ciele i niechybnie wykrwawiliby się pośród gęstwiny.

 

Z początku nic się nie działo. Otoczyła ich zwyczajna, leśna cisza, pełna szumu koron drzew poruszonych gwałtowniejszym wiatrem, świergotu ptaków czy odgłosów zwierząt, powoli zagłuszanych przez przestępującą z nogi na nogę Ean. Po chwili jednak poszycie zaczęło usuwać się sprzed nóg Amona, liście, krzaki i gałęzie ustępowały robiąc miejsce. Ich oczom ukazał się kamienny prostokąt, długi na około pięć kroków, szeroki na dwie postaci. Zaczął się powoli odsuwać. Kamienie tarły o kamienie wydając nieprzyjemny, ale znajomy dźwięk. Przed oczami całej piątki ukazywał się korytarz, długi i ciemny, który schodził w głąb puszczy, do jej środka.

– No to już sobie posiedziałaś, złotko. – uśmiechnął się do Anak Bonte.

– Przed wami Edihe. – przedstawił dziurę w ziemi Amon.

 

Jak tylko weszli do korytarza wyjęli z pakunków pochodnie. Honoe skrzesał ogień i już po chwili Bonte, Ean i Anak trzymali po jednej. Stanęli u wejścia do korytarza.

– Co teraz? – spytał Amona Bonte.

– Kolej na mnie. – nim Amon zdołał odpowiedzieć Honoe już zaczął działać – Ten nand dobrze się czuje wśród kamieni. Na pewno lepiej, niż jak gazela po konarach skacząc. – Wskazał na siebie, po czym wyciągnął dłoń i dotknął fragmentów skał w ścianach korytarza. Zamknął na chwilę oczy.

– Im dalej w głąb tym bardziej i mocniej ten chodnik wgryza się w ziemię. Jest dość długi i prosty, rzadko tylko skręca. Piaskowiec i wszędzie wystające korzenie. Nie czuję stęchlizny.

– W drogę więc! – pospieszał Amon.

– Hola! – zatrzymała ich Ean – W ładzie. Bonte i Honoe na przedzie, ja i Anak druga linia, Amon ostatni.

– Hej Ean, dowódco! Którą nóżką najpierw?

– Ruszajże już Bonte. – pchnęła go – Tylko ostrożnie!

 

Maszerowali tak przez korytarz już kilkaset kroków. Chodnik pachniał ściółką leśną, glebą i zastałym czasem, który zdawał się zabłądzić tu na chwilę i odpocząć nieco. Wszędzie wokół unosiły się drobinki pyłu i piasku swobodnie osiadające na wędrowcach. Pochodnie nie wydobywały ze ścian nic więcej ponad korzenie, kamienie i ziemię.

– Za kilkadziesiąt kroków wejdziemy na jakąś otwartą przestrzeń. Sądzę, że to jaskinia. Bądźcie gotowi, jakby co. – ściszył głos Honoe.

Wtem za sobą usłyszeli rumor. Odwrócili się błyskawicznie by poczuć, jak las zamykał za nimi kamienne wrota. Teraz mogli iść tylko w dół, głębiej. Anak wątpiła, aby zdołali ponownie otworzyć przejście na górę. Poczuła w tej chwili, że ściany korytarza są jakby bardziej obce, jakby bliżej...

– Mój młot już nie może się doczekać – szepnął Bonte oblizując wargi.

– Honoe? Co z przodu? – szepnęła zdenerwowana Ean.

– Pusto. Nie zobaczyłem zagrożenia. Znalazłem jaskinię. – odpowiedział jej z oddali także szepcząc.

Poszukiwacze rozluźnili się i zaczęli schodzić korytarzem w kierunku jaskini.

– Rozbijemy obóz? Więcej niż proszę... – wzrok Anak popełniał właśnie gwałt na Amonie.

– Odpoczniemy tam. – uległ w końcu Amon – Ale nie za długo. Sześć godzin wystarczy. Pierwszą wartę ja biorę, podzielcie między siebie dwie następne.

Skierowali swe kroki w dół korytarza. Jak tylko dotarli do owej jaskini Amon udał się do przeciwległego jej wejścia i stanął tam wpatrując się w głąb następnego korytarza, wprost w ciemność. Pochodnie zza pleców nie dawały mu zbyt wiele światła, ale on go nie potrzebował. Szybko sklecił jakieś zawołanie, po czym rozpostarł ręce dotykając każdego z brzegów nowego chodnika. Jak tylko skończył usiadł na ziemi na wprost swej magicznej pułapki i czekał.

– A już myślałem, że on bez serca. – szepnął do pozostałych Bonte. Zdążył już wyjąć ze swoich pakunków prowiant i wodę i teraz czyścił piaskiem małą glinianą miskę o wysokich brzegach.

– Z sercem, ale nie do ludzi. – odparł jakby do nikogo Honoe, który właśnie w tej chwili skończył rozpalać małe ognisko.

 

- * - * - * -

 

– Wyjaśnienie niejakie winien Wam jestem. – zaczął podczas swego odpoczynku Amon. – Anak opowiedziała Wam już legendę a ja teraz podam Wam cel wędrówki.

– Fiolka Życia. – rzucił z oddali, ze swego posterunku, Bonte – Tylko po co?

– Tak, fiolka. Anak ma rację. – odpowiedział Amon – Kilka kropel z fiolki może oczyścić Miecz Ostatniego Boga i przywrócić go do jego normalnego stanu.

– Przecież ów braven, jego właściciel, hula teraz ponoć po morzach i oceanach Laurembar. – dodał od siebie Honoe.

– Mam pytanie. – zwróciła się Ean do Amona.

– Tak, Ean?

– Po jaką cholerę w ogóle wpakowaliśmy się w jego sprawy?! – wybuchnęła mu prosto w twarz – Ten miecz nie przynosi nic dobrego!

– Zaraz, zaraz! – krzyknął ze swego wygnania Bonte – Ty chcesz, abyśmy fiolkę dali komuś! To po to idzie z nami nasza przemiła świątobliwa! Co ona z nią zrobi będzie już tylko sprawą między nią i Nehtarai. Dla nas nagroda, a ona i bogowie niech się między sobą tłuką, czy tak? – spytał

Odpowiedziała mu cisza.

– Czy tak?! – tym razem już krzyknął.

– Tak. – przytaknął – Naszą rolą jest tylko ową fiolkę i jej właścicielkę bezpiecznie dostarczyć na miejsce przeznaczenia. – niski głos Amona jeszcze przez chwilę wibrował w grocie – Ale tylko dzięki jej obecności drzwi do świątyni znalazłem. – podsumował swoją decyzję.

– A co za to dostaniemy? – krzyczał Bonte.

– Pewnie „dozgonną wdzięczność”... – powiedział niby do nikogo Honoe.

– Nie wiem, czemu Wam o tym nie powiedział. – wtrąciła się Anak – Do Was należeć będzie drugi przedmiot. Amon strasznie na to naciskał.

– Drugi przedmiot, Anak? – Bonte zszedł z posterunku i zdziwiony, ale raczej bardziej wkurzony, podchodził do ogniska, przy którym wszyscy siedzieli.

– Amon! – tym razem Ean była już więcej niż zdenerwowana – Ty i twoje niesamowite plany! Może choć raz nam powiesz o co tak dokładnie tu chodzi? Bo już legenda o fiolce była dostatecznie naciągana.

– Proszę wytłumacz nam za jaką twoją fanaberią tym razem gonimy? – Bonte przestał się powstrzymywać i stanął z Amonem twarzą w twarz.

Powietrze nagle nasiąknęło szykującą się burzą i Amon nie mógł tego tak zostawić. Nawet jeśli do tej pory był zaślepiony podążaniem do celu (jak koń z klapkami na oczach – to znów porównanie Bontego) tak teraz wszyscy w grocie patrzyli na niego. Trzy pary oczu gniewnie, jedna z rosnącym zdumieniem.

– Aby wrócić na górę z fiolką, która razem z kręgiem, i nami, przez las została pogrzebana, potrzebne jest mi to – wyciągnął w górę rękę z dość dziwnym jak na te okoliczności przedmiotem. Wyglądał jak… krowi dzwonek.

Anak zatkało. Pozostali jakby wypuścili nieco pary z tłoków. Poczuć można było rozluźnienie. Gniew powoli opadał.

– Pamiętam, jak goniłeś za krową, która miała go na szyi – powiedział Honoe, zdziwiony, że właśnie teraz mag wyciągnął ten przedmiot – Pamiętam, jak niecały rok temu trafiliśmy do małej wioski rybackiej. – mówił do nie wtajemniczonej w historię dzwonka Anak – Amon szukał właśnie jakiegoś przedmiotu, który...

– „...będąc na rogaciźnie lubił dźwięczeć” – podpowiedziała mu Ean. Jej twarz powoli popuścił już gniew – Nawet nie wiesz ile mieliśmy zabawy w domyślaniu się o co mogło chodzić!

Widać było, że cała trójka przyjaciół powoli się rozpogadza wspominając niedawną przygodę.

– I wszystkie pomysły, jakie nam wtedy przychodziły do głowy nie nadają się tutaj do cytowania – ze sprośnym uśmiechem na ustach dopowiedział Bonte.

– Pamiętam, jak w końcu odkryliśmy, że może chodzić o krowi dzwonek. – ciągnął opowieść Honoe – Dzwonek, który wtedy, w tej krainie, był najpopularniejszą rzeczą. I pamiętam też, jak tułaliśmy się prawie dwa miesiące w poszukiwaniu tej jednej krowy.

– Nieprawda, Honoe. – radośnie przerwała mu Ean – Tego jednego dzwonka, który wisiał na szyi jakiegoś krówska.

– Tak, tak! Masz rację – równie radośnie dodał Bonte – Pamiętam, że jak już go znaleźliśmy nieźle musieliśmy się napocić, aby w ogóle go zdobyć!

– I nie kto inny, jak nasz mag tego dokonał! – na twarzy Ean nie było już śladu gniewu.

– Bo musisz wiedzieć, droga Anak – podjął przesadnie poważnym tonem opowieść Honoe – że owo bydlę, posiadacza dzwonka, nie sposób było dogonić!

– Honoe próbował najpierw, gdyż jest najszybszy z nas, ale bezskutecznie – opowiadał Bonte – Kilku wioskowych, którym zapłaciliśmy za złapanie tego zwierzęcia, też nie dało rady.

– I nie kto inny, jak nasz szlachetny mag w końcu tego dokonał! – Bonte kontynuował historię – Po prostu biegł za tą kupą mięsa i mleka, sapał i stękał, ale biegł! Nie miał większych problemów, żeby się z nią zrównać, pomimo takiego stylu biegania, który gwarantował połamanie nóg!

Anak raz po raz spoglądała na trójkę najemników, którzy tak perfidnie śmiali się z maga i na niego samego coraz szerzej otwierając usta.

– Tylko, że ta krowa jakby wiedziała co Amon chce zrobić. – dopowiedziała Ean – Tak sprytnie uciekała, że dopiero gdy zwierzę opadło nieco z sił, Amon sięgnął do jej szyi. W ten sposób zdobyliśmy ów przedmiot.

– W tym czasie mogliśmy go tylko dopingować. I robiliśmy to z całych sił! Pamiętacie? –spytał Bonte kompanów.

– Amon Amon! Złap już jej dzwon! – razem krzyknęli Honoe i Ean, wprawiając w zakłopotanie maga i powodując, że Anak, oszołomiona i bezbrzeżnie zdumiona, stała z szeroko otwartymi ustami wyglądając jak pospolity wioskowy głupek.

 

Kiedy się otrząsnęła ze stuporu spojrzała na maga. On nie tylko nie zamierzał ich za to spopielić – on był zawstydzony! Stał tak, najstarszy z nich, z krowim dzwonkiem w wyciągniętej ręce a jego twarz pokrywał rumieniec wstydu!

– Wiem, że gdy dotrzemy do fiolki, dotrzemy także do maleńkiej skrytki – powiedział w końcu swoim grobowym, spokojnym głosem, przerywając śmiech kompanii i sprowadzając ich z powrotem na ziemię – Raczej w jakimś murze, niż w piachu. W skrytce będzie drewniana skrzynka. Wewnątrz skrzynki ma być pergamin. To on jest owym drugim przedmiotem.

– No tak! Wszystko jasne! W końcu tego dopiął. – Bonte przestał się uśmiechać. Natychmiast spoważniał.

– Bonte daj mu wszystko wyjaśnić. – prosiła Ean wycierając łzę.

– Wiedziałaś przecież, że w końcu do tego wszystko się sprowadzi. – spojrzał na nią już poważnym, ostrym jak brzytwa wzrokiem – Mówił nam o tym na samym początku, prawda? „Szukam pewnego czaru” powiedział. A potem przez prawie dwa lata rzucał nas po Starej Ziemi w tropieniu legend i mitów. Teraz najwyraźniej jest już blisko.

– Ale jak to tak? Wy nie jesteście jego przyjaciółmi? – w końcu odezwała się Anak.

Trafiły na nią zdziwione spojrzenia.

– Amon nic jej o nas nie powiedział – podsumował Bonte i wrócił na swój posterunek.

– Nie, nie jesteśmy. – podjął się tłumaczenia Honoe – Jesteśmy najemnikami, którzy idą za nim gdzie tylko nas jego wiedza poniesie.

– Którzy gonią za jego marzeniami i stają na jego skinienie jak tylko mu się zamarzy! – krzyczał zajmując swoje miejsce Bonte.

– Jesteś niesprawiedliwy. – Ean wzięła maga w obronę – Źle Ci płacił? Nie zdobyłeś łupów? A że parę razy zdarłeś sobie kolano to chyba nie taka zła cena za dwa lata posługi?

– Ean ma rację, Bonte. Kontrakt był na zupełnie inną kwotę, niż ta, którą masz teraz w swojej sakiewce. I w dodatku te przedmioty... Równie dobrze mógł sprzedać Twój młot i moją koszulę, nie? – Honoe próbował uspokoić swojego kompana.

– Dobra już dobra! Dobrze, że chociaż za mgłą nie gonimy.

– Za mgłą? – spytała znów zdziwiona Anak

– Bonte tak mówi, bo uważa, że za fiolkę dostalibyśmy tylko błogosławieństwo i uścisk dłoni. – wytłumaczył jej Honoe.

– A co? Błogosławieństwo to jakiś parch?! – tym razem Anak nie wytrzymała i krzyknęła.

– Błogosławieństwem się nie najesz. – odpowiedział jej Honoe wracając do przerwanej przed chwilą pracy. Mieszał energicznie w kociołku i wyskrobywał resztki posiłku.

Za wiele jednak to w nim nie znalazł. Machnął ręką rozczarowany i położył się przy ognisku. Została mu tylko godzina, zanim obejmie wartę, wobec tego chciał przez ten czas trochę poleżeć. Anak usiadła na swoim tobołku i zatopiła się w myślach. Amon odwrócił się do płomieni. W jaskini nie było zimno, ale on grzał sobie ręce tak, jakby mu przemarzły. Wystawiał je nad płomienie i długo tarł jedną dłonią o drugą.

 

Pozostawili Ean samą z planowaniem dalszego etapu podróży. Ona jednak po chwili zasnęła oparta o ścianę ich małej jaskini.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania