58. Błysk i Grzmot – EPILOG – Brzask
– Ciociu, dlaczego nie masz dzieci? Nie chcielibyście z wujkiem? – zapytała nieoczekiwanie Malwinka. Siedziałyśmy w niedzielne popołudnie na pomoście, mocząc nogi w strumieniu. Tak szybko urosła. Miała już osiem lat, ale zachowywała się znacznie dojrzalej. Była niezwykle dzielną dziewczynką. Silniejszą niż ja kiedykolwiek. Paula z Robertem naprawdę dobrze ją wychowywali.
– Chcielibyśmy, bardzo – odparłam. – Niestety czasami tak jest, że im mocniej czegoś pragniemy, tym mniej się nam to udaje.
– Aha – bąknęła pod nosem. Wiedziałam, iż na tym nie poprzestanie. – To może jakieś przygarniecie? Ja przecież zostałam adoptowana.
Pocałowałam czółko i potargałam loczki. Z dnia na dzień coraz bardziej ciemniały. Miałam pewność, że tak będzie, kiedy tylko pierwszy raz ją ujrzałam. To były mile świetlne od dnia dzisiejszego. Pamiętam rehabilitację, długą i bolesną. Problemy z implantem, stosowanie coraz to silniejszych leków i ciągłą walkę o moją nogę. Uratowano ją, jednak nigdy nie odzyskałam pełnej sprawności. Do końca życia będę chodzić i utykać, ale nauczyłam się z tym żyć. Adam bardzo mnie wspierał i jeśli kiedykolwiek miałabym wątpliwości, co do naszego związku, mogłabym od razu rozwiać je wspomnieniem tamtych chwil. Dopingował walkę, służył ramieniem, gdy chciałam upaść, ocierał łzy bólu i pocieszał. Był wspaniały. Tak cudowny, że w dniu wyjścia ze szpitala wzięliśmy ślub. – Uśmiechnęłam się do swych wspomnień. – „Tak, to był naprawdę dobry dzień”.
Chociaż pragnęłam skromnej ceremonii, nie dałam rady powstrzymać euforii innych. Zawczasu zamówiliśmy termin w kościele i zaprosiliśmy jedynie naszych świadków – Paulinę i Roberta. Jednak, gdy weszłam do kościoła wsparta o ramię tego drugiego, wewnątrz zobaczyłam cały tabun ludzi. Nie znałam większości, niemniej mogłam się tylko domyślać, iż w jakiś bliżej nieokreślony sposób miałam wpływ na ich życie. Wszyscy byli szczęśliwi, a ja nie mogłam opanować łez wzruszenia. Przez cały ten czas myślałam, że jestem sama. Zdana na siebie, a potem na Adama. Osamotniona zaczęłam krucjatę przeciwko władzy. I wygrałam, ale razem z innymi. Te wszystkie osoby stanowiły najlepszy dowód, że walka była słusznym wyborem.
Adam oczekiwał na mnie przy ołtarzu, ogolony i przystrzyżony po męsku. W pomarańczowej koszuli, która zdawała się nie pasować do granatowego garnituru, jednak pięknie podkreślała radość zielonych tęczówek. Roberta zastąpił u drzwi pułkownik Karol Ralt. Ubrany był w czarny frak. Miałam wrażenie, że moja prosta biało-srebrna sukienka, trochę nie pasuje do całego przepychu i nie powinna być widziana przez tych wszystkich ludzi. Jednak, gdy tylko podeszłam do ołtarza i Adam wziął drobną dłoń, szepcząc do ucha „wyglądasz prześlicznie” – wszelkie wątpliwości prysły jak bańka mydlana. Wiedziałam, że teraz już wszystko będzie w porządku. I było.
Myślałam, że po ślubie zjemy po kawałku upieczonego przez Paulinę tortu i rozejdziemy się do domów, jednak wszyscy wyprawili nam weselne przyjęcie, na które oczywiście nas samych nie byłoby stać. Kapela „ANDEDWŁOO”, stworzona naprędce przez Andrzeja, Edka i wyleczonego już Włodka, przygrywała do tańca i rozśmieszała gości do łez. Bawiliśmy się tak do rana, a potem jeszcze od południa kolejnego dnia. To było istne szaleństwo. Nieoczekiwanie dostaliśmy również najwspanialszy prezent na świecie.
Gdy pośród gości ujrzałam premiera, najpierw się zdziwiłam, a potem zaczęłam denerwować. Nie miałam przecież najlepszych wspomnień, jeśli chodziło o kontakty z władzą. Premier był twardym człowiekiem. Rządził silną ręką i wydawał czasami zbyt mocne wyroki. Rzecz jasna nie w pojedynkę, ale jego zdanie miało ogromnie znaczenie. W ciągu pół roku odnalazł i skazał na więzienie prezydenta i przywrócił w kraju względny porządek. Udało mu się nie tylko odesłać wszystkich cudzoziemców do rodzinnych krajów, przekazując ich w ręce tamtejszych władz, ale także odbudować gospodarkę, usunąć większość zniszczeń i pomóc ludziom w powrotach na przedmieścia.
Najgorzej sprawa miała się jednak z dziećmi. Wiele z nich zdążyło podrosnąć i pokochać swoich nowych rodziców. Ci jak wiemy, przejęli opiekę nad szkrabami w sposób nielegalny i jako przestępcy nie mogli dalej tego robić. Maluchy trafiły więc znowu w spiralę systemu. Wielu ludzi z kraju i zagranicy, zaczęło zgłaszać się w sprawie umożliwienia im adopcji. Każdy taki proces trwał dłuższy czas, ze względu na konieczność sprawdzenia, czy wszystkie potrzeby dziecka zostaną zaspokojone i maleństwa często wiele miesięcy przebywały w placówkach państwowych. Był to dla nich z pewnością trudny okres. Miałam tylko nadzieję, że koniec końców wszystkie będą kiedyś szczęśliwe.
Premier podszedł do nas, gdy tylko goście zaczęli jeść i prowadzić rozmowy, bardziej skupiając swoją uwagę na sobie, niż na młodej parze. To była chwila oddechu, toteż uciekliśmy z Adamem na podwórze sali weselnej, która mieściła się w starym pawilonie handlowym w Stolicy. Stosownie ją odnowiono i to tam po dziś dzień odbywają się najbardziej prestiżowe przyjęcia. Premier wręczył nam grubą kopertę i powiedział:
– Może to niewielkie zadośćuczynienie za cierpienia, których państwo doświadczyli, ale mam nadzieję, iż chociaż w jakimś stopniu ukoi ból. Życzę pani, pani Lilianno i panu, panie Adamie wszystkiego, co najlepsze i gdyby tylko mieli państwo potrzebę, proszę się ze mną skontaktować. Chętnie wypiję kawę i zjem ciastko.
Po tych słowach szybko się ukłonił, a my spojrzeliśmy po sobie, nic nie rozumiejąc. Otworzyłam kopertę, pewna że zobaczę w niej pieniądze, jednak wcale tak nie było. Wewnątrz znaleźliśmy dokumenty, które jednoznacznie czyniły nas właścicielami ziemi, na której znajdowała się chatka, strumień i kilka hektarów wokół niego. Nie posiadaliśmy się z radości. Niczego bardziej nie pragnęliśmy niż naszego miejsca na ziemi. A to było najwspanialsze ze wszystkich.
Właśnie dzięki temu prezentowi, mogłam teraz z Malwinką wygrzewać się w letnim słońcu na naszym pomoście. Adam w oddali kosił trawę, natomiast Paulina z Robertem przebywali aktualnie w szpitalu. Paula właśnie rodziła syna. Malwinka niezwykle cieszyła się na tę wieść. Pokochała swoją nową rodzinę, tak jak ja kiedyś miłowałam naszych rodziców. Nie mogłam winić dziewczynki, że nie myślała o nich i o mnie w kategorii rodziny. Jak kiedyś przewidziałam, byłam dla niej lepszą ciocią niż siostrą. Szkoda tylko, że nie pamiętała Tomasza. Razem, co prawda chodziliśmy po niedzielnej mszy na cmentarz poległych, gdzie Paula nakazała przywieźć jego urnę, jednak dla mojej siostry był to tylko przerywnik pomiędzy kościołem, a gałką lodów waniliowych z pobliskiej cukierni. Była jeszcze dzieckiem i nie chcieliśmy jej tego odbierać.
Słońce zaczęło oślepiać, więc przykładając dłoń do czoła rozejrzałam się wokół siebie. Co trzeba jasno powiedzieć, ukochany las nie był już taki, jak kiedyś. Tylko na naszym terenie więcej było drzew niż pustego placu. Niestety część gaju, który do nas nie należał wykarczowano i w jego miejsce zbudowano osiedla domków jednorodzinnych. Przykro było na to patrzeć, ale wiedzieliśmy, że taka jest już kolej rzeczy. Z czasem doceniliśmy obecność nowo powstałych sklepów, kościoła i cmentarza. Nawet sąsiedzi okazali się serdeczni i skłonni do pomocy.
Paula z Robertem mieszkali około siedmiu kilometrów dalej, jednak spędzaliśmy wspólne chwile prawie codziennie. W końcu wszyscy pracowaliśmy w jednej szkole. Ja uczyłam literatury i swoimi wspomnieniami dzieliłam się z dziećmi na lekcjach historii. Ponadto uczęszczałam w osiedlowym kole pomocy samotnym matkom. Paulina zaś objęła stanowisko szefowej kuchni w szkolnej stołówce. Adam najął się jako nauczyciel przyrody, natomiast Robert wychowania fizycznego. Byliśmy dziwną rodziną, jednak dawaliśmy sobie radę.
W gruncie rzeczy nie wiem, co tak naprawdę zbliżyło Paulę do Roberta. Czasami rozmawiamy na ten temat, jednak Paulina mówi tylko, że przy niej był i wszystko samo jakoś tak wyszło. Nigdy nie winiła mnie za śmierć Tomka, ale żal po stracie musiał znaleźć swoje ujście. Wydaje mi się więc, iż mając podobne doświadczenia, poznali się z Robertem lepiej i w końcu pokochali. Gdy dowiadujesz się o kimś najdrobniejszych szczegółów i dzielisz z nim smutki, niejako stajesz się częścią jego życia. Zrozumiałam to w chwili, gdy opowiedziałam Adamowi o gwałcie. Takie momenty tkwią już w pamięci na zawsze.
– Nie wiem, skarbie – odparłam w końcu, wciąż wpatrującej się we mnie Malwince. – Spróbujemy jeszcze bardziej się postarać. Może kiedyś coś z tego wyjdzie.
– Byłabyś wspaniałą mamą. – Jej twarzyczka rozjaśniła się szerokim uśmiechem. – Zobacz – zaczęła wyliczać na paluszkach – umiesz gotować, jesteś miła, wujek cię bardzo kocha, masz strumyk, mieszkasz w fajnym domku i masz odlotową chatkę pełną wspomnień. Czy to nie jest idealne miejsce dla dziecka?
Już miałam odpowiedzieć, jednak za naszymi plecami rozległo się głośne wołanie:
– Dziewczyny!
Hałas kosiarki ustał, a szum drzew przybrał na sile. Odwróciłyśmy głowy i spojrzałyśmy przez nasze ramiona. Adam biegł ku nam z uśmiechem na twarzy:
– Gotowa poznać braciszka? – Porwał Malwinkę na ręce. Moja siostrzyczka zaczęła piszczeć z zachwytu i ochoczo kiwać główką. – To leć pędem po plecak i ruszamy.
Dziewczynka natychmiast pognała w stronę domu. Adam pomógł mi wstać. Przygarnął ciało do siebie i przytrzymał pod bok. Dzięki temu wygodniej się szło i tak bardzo nie kulałam. To prawda, że ja mogłabym być wspaniałą mamą, ale to on najbardziej zasługiwał na miano cudownego ojca. Niestety tej jednej, jedynej rzeczy nie mogłam mu dać. Po postrzale, poronieniu i śpiączce, okazało się, że uszkodzone zostały moje jajniki. Nie jest do końca pewne, co wywołało ten stan, jednak wyrok był jednoznaczny – najprawdopodobniej nigdy nie urodzę już dziecka. Ciężko to przeżyliśmy, ale nie poddaliśmy się. Adam wciąż żywił nadzieję. Ja byłam większą realistką i w jakimś stopniu stwierdziłam, że Bóg to wszystko zaplanował. Miałam swoją szansę i jej nie wykorzystałam. Może faktycznie kiedyś zdecydujemy się na adopcję? Albo stanie się cud i Bóg pozwoli mi zostać matką? Ciężko było to stwierdzić. Pozostawały nam tylko trzy rzeczy: Wierzyć. Kochać się. I czekać…
Zostawiliśmy Malwinkę z Robertem. Paulina urodziła zdrowego, prawie pięciokilowego chłopca. Posturę najwyraźniej zawdzięczał swojemu tacie. Robert pękał z dumy i szczęścia, a nawet uronił kilka łez. Oczywiście chciał to ukryć, jednak Adam zauważył, jak po cichu wyciera twarz dłońmi. Nie musiał wcale robić tego ukradkiem. Nikt z nas, by go przez to źle nie ocenił. Prawdziwi mężczyźni też czasem płaczą. Tym bardziej tacy uczuciowi wielkoludzi jak on.
W końcu wymieniliśmy się uściskami i zabraliśmy w drogę powrotną. Adam ujął moją dłoń, mówiąc:
– Chodź, kochanie, czas wracać do domu. Nie wiem jak ty, ale mam ochotę na gorący napar z mięty.
– Mięty, powiadasz? – Udałam wesołe rozbawienie. – Mięty między nami chyba nigdy nie zabraknie...
Roześmiał się, oświadczając:
– Wiesz, w chatce mamy też upolowanego wczoraj zająca. Może, by tak zrobić jakąś potrawkę?
Na te słowa coś mi się przypomniało. Oczyma wyobraźni powróciłam do tamtych jesiennych dni. Zimno na dworze, chłód w moim sercu, nasze pierwsze wspólne noce. Wiedziałam, że potrawka nie była tym, czego potrzebowaliśmy.
– Mam lepszy pomysł – odparłam, posyłając mu iście szatański uśmieszek. – Upieczmy go w liściach i ziołach, tak jak kiedyś.
Oczy Adama rozszerzyły się, a usta wygięły w zapierający dech sposób. Przypominał tego młodego chłopaka, który stojąc na dachu śmietnika, przekręcił moje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Kiedyś się go brzydziłam, potem bałam, by zacząć darzyć przyjaźnią i w końcu pokochać. To była dla mnie długa droga, chociaż trwała tylko chwilę. Miłość nie zawsze jest przecież oczywista. Czasami musimy się jej nauczyć. Dać sobie nawzajem szansę. I nam się to udało.
– Możemy tak zrobić. – Adam pochylił głowę, by musnąć moje usta. To był jedynie przedsmak wieczoru i obydwoje najwyraźniej nie mogliśmy doczekać się finału. Ja byłam przed trzydziestką, Adam miał trzydzieści dwa lata. Pomimo to, za każdym razem, gdy staliśmy blisko siebie, powietrze aż iskrzyło od pożądania. Być może kiedyś to minie. Pewnie zestarzejemy się i będziemy wyzywać wzajemnie od paralityków. Albo rzucać talerzami. Ale jedno pozostanie niezmienne. Zawsze, ale to zawsze będziemy się kochać. Nie dlatego, iż tyle razem przeszliśmy. Ani też, że połączyła nas miłość do ukochanego miejsca. Po prostu, bez niego mój świat stawał się niekompletny. A beze mnie – jak Adam sam kiedyś lojalnie stwierdził – jego byłby śmiertelnie nudny.
Wyszliśmy ze szpitala z zamiarem spędzenia wieczoru sam na sam, bez wykonywania żadnych domowych prac. W końcu, nasze obowiązki służbowe, a także duży teren działki, nie zawsze pozwalały odetchnąć. Bywały dni, że do późnego wieczora pakowałam wyprawki dla kobiet, a Adam do ciemniej nocy oczyszczał strumień. Padaliśmy wtedy ze zmęczenia i momentalnie zasypialiśmy. Zając w ziołach, zjedzony na starej czerwonej kanapie, był więc niezwykle miłą perspektywą. Przywodził na myśl wspomnienia. Dawał do myślenia. Budził zmysły. Drażnił się z nami....
Nie chodziło tylko o jedzenie. To miejsce, my i ten smak, stanowiły razem coś więcej. Oznaczały wolność…
Wolność zaś, ze wszystkich potraw na świecie, smakowała nam najbardziej.
***KONIEC***
Komentarze (84)
Pozdrawiam was i ściskam gorąco!
Tjeri - daj znać jaką nagrodę wybierasz, za odgadnięcie znacznej części fabuły :)
Z pewnością spotkamy się ponownie, to dla mnie nie ulega wątpliwości ;).
Cóż podziękowałaś mi za obecność, natomiast ja dziękuję Ci za umożliwienie mi, spędzania miło wielu chwil, z piękną historią ;).
Zawsze mnie tym wkurzała.
Ale mundrze mi wyszło!
Morał, że lepiej być kotem, bo się podąża za motkiem i rozkminia fabułę.
Tak żeś właśnie motek zamotała.
Tu nie ma za bardzo warunków.
Ostatnie zdania to piękna pochwała wolności.
Cóż, świetny koniec, świetnej historii.
Tyle ode mnie ;).
A do całości - świetnie się czytało, czas się wydać! Próbowałaś?
Aa! Rozbawił mnie Robert jako wuefista ?
Czy próbowałaś uderzać do wydawnictw :)
A co do wydania, jestem takiego samego zdania. Powinnaś spróbować uderzyć do wydawnictw.
Ach, ale bym przygarną takie BiG ładne wydrukowane na papierze. Zaprawdę książka cieszyłaby oko i duszę ;D.
Kurcze, mieć taką książkę z dedykacją od samego autora, to byłby prawdziwy skarb :D.
Podpisuję się pod słowami Tjeri: to kosmetyka.
Cóż, wskazanie tego co Ci umknęło, to głównie zasługa Tjeri :). Ja tylko wspierałem, można powiedzieć mentalnie :D.
Miło mi i cieszę się, że sprawiłem, iż publikowałaś dalej. Dzięki temu wielu użytkowników mogło zapoznać się z Twoją powieścią, w tym i ją, oczywiście :D.
Sowa nie jest skora do takich pochwał.
Aż jestem ciekawa w jakiej branży ?
Pisałaś coś wcześniej? Skąd pomysł w ogóle na pisanie i skąd pomysł/inspiracja na temat?
Ogółem warsztat pisarski z czasem progresu historii widocznie Ci się poprawia, bardzo ładnie układałaś zdania. (: Mimo to bohaterowie ani wydarzenia w ogóle przestały mnie ruszać, zdawały mi się z jakiegoś powodu sztuczne. Na przykład zastanawiałaś się, jak zareaguję gdy dowiem się prawdy o Radku - tak szczerze... trochę podniosłam brew do góry ze zdziwienia i nie wiem czy do końca dobrze. Z jednej strony powiedziane było, że to go nie usprawiedliwia, z drugiej to, co go spotkało to ewidentne podpięcie pod niepoczytalność, nie był tak naprawdę świadom tego co robi. Nie można wymagać od kogoś określonego zachowania, jeżeli fizycznie i psychicznie nie jest w stanie go "przerobić". Nie będę wydawać jednak werdyktu czy było to dobre zagranie fabularne czy nie, bo czuję, że nawet nie powinnam mówić ci co możesz a czego nie dawać w biografii swoich bohaterów. Tak musiało być najwidoczniej z Radosławem i tyle.
Mam nadzieję, że moja opinia nie uderzy Cię jakkolwiek, bo nie taki był mój zamysł. TuT Prawdą jednak jest, że ostatecznie oceniam jako bardzo przeciętnie, choć na początku zdawało mi się, że poruszy mnie to o wiele mocniej. No nic, tak bywa. Zostaję mi tylko śledzić dalej Twoje publikacje i życzyć sukcesów w przyszłości, osobiście ode mnie na pewno coś jeszcze usłyszysz.
Pozdrowienia i wesołych świąt przy okazji! c:
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania