Aniołowie stróże
Rozchorowałem się na dobre. Temperatura powyżej trzydziestu dziewięciu stopni. Niesamowity kaszel szarpiący aż w okolicach żołądka. Oleista masa maligny otaczała szczelnie wszystko, co wytworzyła we śnie rozgorączkowana wyobraźnia: sunące monitory komputerowe z materiałami, które miałem ujednolicić, jakieś obliczenia - cyferki, wykresy, tabliczki, zmieniające się na licznikach wyniki... Ich fala narastała coraz bardziej i bardziej. - Przecież to można zwariować – irytowałem się we śnie.
I to wszystko w jakiejś niesamowitej, kosmicznej ciszy.
A w tym czasie huczał przecież ten rozdzierający kaszel, ale to były jakby oddzielne światy: jawa – sen. Kaszel też miał w moim śnie swój graficzny wygląd. Jakaś meblowa ścianka, może drzwi od szafy, widać słoje drewna; a do jej krawędzi przymocowano solidnymi wkrętami dwie warstwy ciemnogranatowego filcu. Grubość filcu około pół centymetra każda warstwa, szerokość natomiast równała się grubości ścianki meblowej, a więc około dwóch centymetrów. Moim zadaniem było, oderwać kaszlem te dwie warstwy filcu od deski. Miałem jednak zaczynać nie od tej pierwszej, górnej warstwy - to za łatwe - ale od drugiej.
No i zaczynało się.
To było wycie i szczekanie psa, pianie zarzynanego koguta, charkot jakiejś dzikiej bestii. Wyrywałem tę dolną warstwę z wielką determinacją. Aż kurz się unosił! Bo wszystko to działo się na tle mdłego światełka, dobywającego się zza meblowej ścianki.
W takich to okolicznościach nadszedł ten sen. Czysty, logiczny, prosty i pogodny. Bez cienia gorączkowych majaków. Automatycznie kojarzyłem go z sześcianem kryształu.
Śniło mi się, że byłem z synem, Arturem, na wycieczce zagranicznej. To była chyba Francja. Artur poszedł załatwić jakąś sprawę, a ja stałem u wlotu uliczki, która się pięła ostro pod górę do miasteczka otoczonego zabytkowymi murami obronnymi. Obok widziałem jakąś karczmę, gospodę. Wszedłem do środka, aby kupić herbaty do kanapek, które zawinięte w papier trzymałem w ręce. Karczmarz - nie wiem dlaczego uważałem go za Żyda - nie kwapił się z obsługą. Uśmiechał się jakoś dziwnie, znikał na zapleczu. Zniechęcony wyszedłem na ulicę i ruszyłem pod górę w stronę miasteczka. Tam będzie więcej restauracyjek, w których nie powinno być problemów z herbatą.
Po około pięćdziesięciu metrach minąłem ogromną, kutą w skale bramę. Za bramą z lewej strony ulicy leżały wyciosane z kamieni prostopadłościany, na których można było usiąść jak na ławeczce. I do tego chyba je zrobiono. Przysiadłem na chwilkę i ciągle spoglądałem w stronę gospody tam na dole. A może jednak wrócić i próbować załatwić tę herbatę...
Przed sobą miałem stromy stok porośnięty trawą, który dochodził do muru biegnącego wzdłuż ulicy. Poszedłem przez trawnik stoku i wyjrzałem za ten mur.
A tam widok!
Na horyzoncie morze mieniące się wszystkimi barwami tęczy z przewagą koloru zielonego i niebieskiego. Żółty piasek plaż ujmował morze w złociste ramki. W lewym kącie tego widoku spalona w słońcu skała bielała jak „piękna naga kość”. Od przydrożnego muru do morza biegły zagony wzorowo uprawianej ziemi. Tu i ówdzie drzewa o doskonale kopulastych koronach.
To była Prowansja!
Będzie co zwiedzać...
Wróciłem na swoją ławeczkę i nadal patrząc w stronę gospody, zastanawiałem się, czy jednak tam nie wrócić po herbatę.
I naraz:
- Cześć wujek – usłyszałem głos Marcina, starszego syna mojej siostrzenicy. Spojrzałem w stronę, skąd dobiegał głos.
Stał przede mną w pewnej odległości Marcin ze swym młodszym bratem Mateuszem. Obydwaj ubrani identycznie na sportowo w garnitury z granatowego dżinsu.
- A co wy tutaj robicie? – zapytałem zdziwiony, bo wiedziałem, że nie przepadają za turystyką, zwłaszcza Marcin.
- A my jesteśmy waszymi aniołami stróżami – odpowiedział z powagą Marcin.
Dobrzy mi aniołowie, pomyślałem. Jednemu trzech centymetrów brakuje do dwóch metrów wzrostu, drugi znów ma te trzy centymetry, ale powyżej! Zmitygowałem się jednak - może turystyka potrzebuje i takich aniołów...
- Kto was do tego namówił? – zapytałem jeszcze bardziej rozbawiony, tym razem z pomysłu.
Cisza, brak odpowiedzi.
- Ale to będzie was drogo kosztować – podróże, wyżywienie, hotele - ciągnąłem dalej.
- To nas nie dotyczy.
- Jak to nie dotyczy? – naraz poczułem, że wchodzę na grząski grunt metafizyki; zaniepokojony pytam pospiesznie
- A co z waszymi pierwowzorami? – tak ich bodaj zapytałem.
- U nich jest wszystko w porządku – cały czas mówił Marcin; Mateusz – jak zawsze w podobnych wypadkach - stał trochę z tyłu i miną lub gestem potwierdzał wyjaśnienia brata.
- No to jak wy nas będziecie pilnować?
- To, wujek, będzie tak, ciągnął Marcin w swoim stylu. Wy, wybierając się na zagraniczne wojaże, kupujecie w biurze turystycznym jakąś konkretną wycieczkę. A my będziemy wiedzieli, czy ta wycieczka będzie dobra dla was, czy też niebezpieczna. Jeżeli będzie niebezpieczna, to po prostu nie dojdzie do skutku.
- Ach tak... – wybąkałem zaskoczony prostotą pomysłu.
Tymczasem obraz naszych aniołów stróżów zbladł, po czym zniknął zupełnie.
Jeszcze na zakończenie, jak w grze komputerowej, widziałem siebie z pewnej odległości z góry. Siedziałem na kamiennej ławeczce i spoglądałem to w prawo w kierunku gospody, to w lewo – w kierunku miasteczka, to znów na zawiniątko z kanapkami, które ciągle trzymałem w ręce.
Już na jawie opowiedziałem synowi ten sen. Zamyślił się. Po dłuższej chwili powiedział:
- Rzeczywiście, kilka wycieczek nie doszło do skutku. Czy to to?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania