Autobus z Rajskiego

-Chodźmy… Nie przyjedzie. Miał tu być 20 minut temu.

Przystanek jest w otwartym terenie. Poranne, lipcowe słońce zaczyna bezlitośnie przypiekać. W nocy padało i robi się okropny zaduch. Nie znoszę tak stać i czekać – bezsensownie zmarnowany czas.

-Nie, zaczekajmy jeszcze chwilę. Przecież jest w rozkładzie - musi przyjechać.

Sprawdzamy po raz kolejny tablicę na przystanku. Jest w rozkładzie. Powinien tu być dawno temu. Ale nie przyjeżdża.

-Chodźmy chociaż do następnego przystanku. Może złapiemy stopa po drodze. Może z Soliny będzie jakieś inne połączenie.

Musimy dostać się do Sanoka.

-Pół godziny! Niczego tu nie wystoimy. Chodźmy!

-Dobra! - ucina krótko moje utyskiwania. -Chodźmy!

Jest zła. Nie na mnie, ogólnie. Mamy za sobą kilka dni wędrówki po górach i dzisiaj miało być już lekko. Trudno, zarzucamy toboły na plecy i ruszamy poboczem. Gorąco. Oczywiście nic nie jedzie. Słońce skrzy się w tafli jeziora oślepiającym blaskiem. Byle do cienia… Po paru minutach robimy postój, żeby napić się wody. Jesteśmy już cali mokrzy.

-Słyszysz? Jeśli to nasz autobus, to już nie żyjesz. Zamorduję cię tutaj na miejscu.

Modlę się, żeby to było co innego, ale już po chwili rozpoznaję sylwetkę Autosanu wyłaniającą się z za zakrętu. Silnik wyje na wysokich obrotach, widocznie porządnie doładowany i ciężko mu pod górę. Machamy z entuzjazmem, lecz wzrok kierowcy omija nas zupełnie. Sto metrów, pięćdziesiąt... Czuję już, jak uderza w nas gorąc rozgrzanych mechanizmów – zapach oleju, smarów, zmieszany z gumą i pyłem. Mam przegwizdane. Gdy autobus nas mija, widzę przez boczne okno, że kierowca przez ułamek sekundy obrzuca nas spojrzeniem, coś się zmienia w wyrazie jego twarzy. Silnik cichnie. Pojazd zatrzymuje się kilkadziesiąt metrów dalej. Sam nie wierzę w swoje szczęście. Biegniemy. Tak jak myślałem - pełno ludzi. Zostało jedynie trochę miejsca na schodach przy kierowcy. Ledwie domykamy za sobą drzwi. Ale jedziemy!

-Do końca?

-Tak. Dwa ulgowe.

-Siedem złotych.

Układam monety w wyciągniętej dłoni. Silnik znów piłuje na najwyższych obrotach. Okropny hałas.

-Zbyniu! Co ty tak się dziś nad nim znęcasz?! Zagotujesz go i nigdzie nie dojedziemy! - przekrzykuje warkot jakiś pasażer ukryty w stłoczonej masie ludzi gdzieś na przedzie.

Kierowca obrzuca wzrokiem wskaźniki deski rozdzielczej.

-Nieee… - mruczy pod nosem sam do siebie.

-Dziwna atmosfera w tym autobusie – myślę, próbując poukładać się jakoś ze swoim bagażem. Obok kobieta, w chuście na głowie, trzyma przed sobą klatkę pełną kur. Pióra sterczą przez metalowe pręty na wszystkie strony. Cuchnie sparzonym pierzem i ptasim gównem – ciekawy dodatek do gęstej zawiesiny autokarowego smrodku: niemytych, spoconych ciał, nieświeżych oddechów, brudnych ubrań, starych butów i innych przejawów życia, jakimi przez lata nasiąkało to wnętrze. Udaje mi się w końcu postawić plecak na podłodze i pokazuję jej, by oparła na nim klatkę. W podzięce uśmiecha się do mnie złotymi zębami. Widocznie jej się powodzi…

-Co tu tak, kurde, cicho?! Żadnych rozmów! Jak w jakimś muzeum a nie w autobusie! Dlaczego wszyscy są tacy spięci?!

Osiągamy szczyt wzniesienia i kierowca wbija wyższy bieg. Co za ulga! Z kieszeni w koszulce wyciąga papierosa i wkłada do ust. Teraz jest z górki i pojazd zaczyna się rozpędzać. Jedziemy szybko, coraz szybciej. W pewnym momencie silnik nie daje już rady, więc kierowca wrzuca luz. Nadal przyspieszamy. Przelatujemy tak obok pustego przystanku. To tutaj mieliśmy dojść. Już teraz rozumiem, skąd ta cisza. Następna będzie Solina. Każdy trzyma się czegoś kurczowo, by nie rzucało nim na wszystkie strony. Też odruchowo szukam lepszego oparcia, próbuję jakoś ustabilizować swoją pozycję. Magda siedzi niemal pode mną, tyłem do kierunku jazdy. Zaparła się bokiem o drzwi i zamknęła oczy. Muszę uważać, by nie spaść jej na głowę. Ten kierowca nie lubi się chyba spóźniać… Cieszę się na widok następnego wzniesienia, powinno nas trochę wyhamować. Na twarzy prowadzącego widać wyraźne skupienie, obejmuje już dłonią lewarek, czeka na odpowiedni moment. Wiem, co chce zrobić. Gdy tylko autobus zaczyna zwalniać, wrzuca najwyższy bieg i wciska gaz w podłogę. Silnik wyje, jak ugodzone zwierzę, mam wrażenie, że słyszę każdą śrubkę w tym rozklekotanym pudle. Zwalniamy niewiele. Za chwilę znowu w dół… Powyżej pewnej prędkości autobus jakby unosił się na niewidzialnej, powietrznej poduszce, wszelkie nierówności przepływają miękko pod nami. Znów jedziemy na luzie, silnik odpoczywa, słychać tylko świst powietrza w nieszczelnych lufcikach i wściekły furkot targanych wiatrem zasłonek. Z pełną prędkością mijamy kolejny przystanek. Pełen ludzi. Tylko zatrąbił wcześniej, żeby nikomu nie przyszło do głowy wpakować się na drogę. Wygrażają nam pięściami, ich oburzone twarze rozmazały się w bocznej szybie.

-Nie ma miejsca… - mruczy do siebie kierowca.

-A gdyby ktoś chciał wysiąść? - dopytuję coraz bardziej zaniepokojony.

-Nieeee… - mruczy sam do siebie, nie odrywając oczu od drogi.

Na zakrętach też nie zwalniamy. Ścinamy je z piskiem opon, zajmując całą szerokość drogi. Ociężałe cielsko autobusu kładzie się niebezpiecznie na zewnętrzny bok, a my w środku, wszyscy, jak jedna zwarta masa, intuicyjnie przechylamy się w przeciwną stronę. Nigdy nie widziałem tak zgodnej współpracy. Tylko kierowca pozostaje zupełnie niewzruszony.

- Konserwa mięsna. - śmieje się Magda.

Wystarczył by jeden samochód z naprzeciwka, garść piasku lub trochę oleju na asfalcie – nic by nas nie uratowało.

- Jakie to kusząco proste - myślę – wszystkie moje zmartwienia mogą zakończyć się dzisiaj, już za moment, na najbliższym zakręcie. Mój los zespala się z losem reszty pasażerów, nasze struchlałe dusze, co do jednej, zależą teraz od kierowcy.

- Zbyszek! - wrzeszczy gdzieś z głębi kobiecy, poirytowany głos. -Zbyszek! Zwolnij! Słyszysz?! Pozabijasz nas przecież! Na Miłość Boską! Zbyszek ty idioto!!!

Zaraz jednak ktoś ją upomina, żeby mu teraz lepiej nie przeszkadzać, żeby się nie rozpraszał, żeby się skupił na prowadzeniu. Jakiś męski głos zapewnia, że jak dojadą, to sami z nim pogadają po swojemu, gębę mu obiją jak trzeba, ale teraz cisza. I jest cisza.

A mnie ogarnia dziwna lekkość, dobrze mi z tym, że chwilowo nic nie zależy ode mnie. Nie panikuję, nie boję się. Nie dojedziemy, to nie dojedziemy, cóż mam zrobić? Wybaczam w duchu kierowcy – idiocie, realizującemu swoje rajdowe ambicje w najgorszy z możliwych sposobów. Ale za to z jaką pasją! Nie potrafię mieć mu za złe. Może dlatego, że jedzie jak natchniony. Przetaczając między suchymi wargami nieodpalonego wciąż papierosa, siłując się oburącz z wielką kierownicą, jak jakiś zapaśnik, prowadzi ten pojazd pewnie krętą wstęgą drogi.

- To niemożliwe – myślę – niemożliwe, że nadal jedziemy. Może ten facet ma jakiś układ z samym Najwyższym? Może ucięli sobie przed jazdą pogawędkę: - Słuchaj – powiedział tamten - to kwestia zaufania. Ja wszystko załatwię, nie będzie żadnych niespodzianek, możesz być pewien, ale autobus będzie pełny, nie możesz spieprzyć roboty. Rozumiesz? To zapierdalaj, bo jesteś już dobrze spóźniony a kierownik tego nie lubi…

Na pewno tak było! Przysiągł bym wtedy, że jakaś wyższa siła macza w tym swoje paluchy. Wszyscy to czuli. To po prostu nie możliwe, żeby tak jeździć.

Na szczytach podjazdów, gdy nagle asfalt ustępuje w dół spod kół, my nadal unosimy się w górę, doświadczając jakby połowicznej nieważkości. Przez moment ziemskie prawa fizyki tracą nad nami władzę. Zanim cała maszyneria opadnie znów z łoskotem i jękiem na szosę, nasze zdezorientowane trzewia ścina zimny dreszcz przerażenia. Po którymś z takich wyskoków, kobieta obok mnie, ta od kur, zdziera z głowy chustę i tłamsząc ją przed sobą w dłoniach, zaczyna się modlić. Niski, chropowaty głos miesza się z warkotem silnika.

- Jezusie, Mario Przenajświętsza, spraw, żeby nas ten wariat nie pozabijał. Matko Najjaśniejsza, spraw, żebyśmy jakoś dojechali. Jezusie, Mario…

Nikt jej nie ucisza. Mam wrażenie, że wszyscy przestali oddychać. Żarty naprawdę się skończyły. Nawet kierowca, jakby stracił pewność siebie – zwalnia, gubi płynność jazdy. Jego czoło marszczy się, twarz wykrzywia niecierpliwy grymas – przed nami są inne samochody, nie ma jak wyminąć. Dojeżdżamy do Leska. Nadrobiliśmy połowę opóźnienia. Atmosfera rozluźnia się, ludzie zaczynają rozmawiać. Robi się wyjątkowo radośnie i serdecznie.

Po chwili musimy wysiąść, żeby wypuścić tych, którzy dalej nie jadą. Myślałem, że wszyscy uciekną, skoro nadarza się okazja, większość jednak zostaje. Nikt nie ma pretensji, wszystko przebiega normalnie. Niektórzy klepią z uznaniem kierowcę po ramieniu. Po chwili jedziemy już dalej. Przyglądam się sprawcy całego zamieszania, trzymającemu odpalonego wreszcie papierosa w otwartym oknie. Około 50 lat, suchy jak szczapa. Szare sandały, skarpety wyświecone na piętach, sprane gacie w kantkę, poliestrowa koszula. Nie dał bym za niego złamanego grosza. W sensie duchowym zrobił dla mnie więcej, niż jakikolwiek duchowny. Jestem pewien, że nawet mu w głowie nie zaświta, że jego robota może mieć taki wymiar. Powinienem co dzień wsiadać do tego autobusu. Ależ to była przejażdżka! Po prostu nie ma możliwości, żeby tak jeździć. Kropka. Czuję się oczyszczony i lekki, jakbym zaczynał wszystko od nowa.

- Zabieramy się z nim z powrotem? - pyta zawadiacko Magda, gdy tylko stanęliśmy na pewnym gruncie.

- Nie. Za drugim razem nie będzie już tak samo.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bettina 7 miesięcy temu
    Znam dobrze Rajskie. Po prawo duzy budynek. Caritas? Dalej chwile nic. Domki, Ośrodek Nafta Gaz. Eden, I potem ścieżka do Sanu.
  • Bettina 7 miesięcy temu
    I taki duzy most, juz przy terenie objẹtym ochroną natury.
  • Noico1 7 miesięcy temu
    Niezłe, chociaż spodziewałem się bardziej odjazdowego zakończenia.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania