Babci sklerotycznej eskapada niedługa

Już zaczynałem w głowie liczyć baranki: “autyzm a artyzm. A alkoholizm. A atawizmy. A ADHD. A adrenalina. A ambona myśliwska, w której nocuję. A aspołeczne zachowania. A ambicje. A autentyzm. A anarchiczna wolność. A akustyczny cień. A aktywność fizyczna. A AA”.

Jechałem właśnie pociągiem relacji Katowice-Ligota – Zwardoń przez Bielsko-Białą aż do samej Rycerki, ślicznej górskiej miejscowości, kiedy ją zauważyłem. Skromnie ubrana staruszka, z torebeczką, zamiast bagażu podróżnego, z zaczesaną starannie siwizną na głowie, właśnie ładowała się do mojego przedziału. Stosownie do pięknej pogody, była lekko i skromnie, ale też odświętnie wyszykowana i kończyła właśnie konwersację z pewnym zagranicznym turystą, najpewniej Anglikiem, do którego zwróciła się najpierw po polsku, a gdy ten jej nie zrozumiał, przeszła na internacjonalny język min i gestów. Po krótkiej chwili podróżni ukłonili się sobie nawzajem: naprzód – on jej, potem – ona jemu. I wtedy właśnie ów cudzoziemiec gdzieś przepadł, to znaczy zszedł mi z pola widzenia. Starsza pani natomiast zdążyła wsiąść na kilka sekund przed odjazdem, musiałem jej zresztą w tym dopomóc. Następnie usłyszeliśmy przeciągły oraz przeraźliwy buczek i krótki komunikat: „drzwi zamykają się”. I wreszcie skład ruszył przy wtórze nieprzerwanego strumienia zbędnych informacji: „kolejny przystanek: taki to a taki”, „stacja początkowa”, „stacja docelowa” i tak dalej, i tak dalej.

Ledwie ruszyliśmy i jak tylko zdołałem zmrużyć oczy, spoglądając z utęsknieniem na zalane słońcem pola, już piskliwy głosik mącił spokój leniwego popołudnia:

– A mój mąż, świętej pamięci pułkownik Zawirski – zaczęła staruszka – gdyby tu dzisiaj z nami był, toby im wszystkim pokazał, o!

– Ale co by pokazał, babciu, co? – próbowałem dociec. – A w ogóle, to kim jest pułkownik Zawirski? Czy to ktoś znany i zasłużony? Hm, pewnie tak. Czyżby jakiś oficer Ludowego Wojska Polskiego? A może Armii Krajowej? – Cóż… w gruncie rzeczy… trzeba powiedzieć, że stawiałem na tę drugą hipotezę.

W tym momencie wlazł ktoś do toalety i drzwi, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znowu ozwały się nikomu niepotrzebną starą śpiewką:

– Sezam otwiera się. Sezam domyka się, zamyka na amen.

– Ale co by pokazał ten Zawirski, babciu? Co? – powtórzyłem i usłyszałem w odpowiedzi:

– Stacja Pstro.

– No mój mąż był pułkownikiem, wielką szychą był. A ty, złociutki, to kto? – I tu starowinka spojrzała na mnie chyba po raz pierwszy.

– Jestem tylko zwykłym turystą, proszę pani, podróżnikiem. Jestem nikim.

– Stacja Kurniki, Oborniki... – znów poleciała sama radość z głośniczków i aż się zdziwiłem, że tyle tu miejscowości o tak dziwnych nazwach, o których nigdy nie słyszałem.

Jako że od czterech ładnych godzin przebywałem w podróży, normalną rzeczą było, że potwornie zgłodniałem. Wyjąłem więc kanapkę z żółtym serem i zacząłem się posilać, nie zważając więcej na ekscentryczkę. A ponieważ było duszno, zapragnąłem uchylić okno. Okna nie można jednak było za Chiny Ludowe otworzyć, za to pobliski sezam dał o sobie znać, i to jak! 

– Drzwi otwierają się! – Natychmiast od strony toalety buchnęła fala… nie tylko akustyczna, bo i zapachowa, jakże wspaniałe dopełnienie celebrowanego właśnie posiłku.

– Dobry chleb? – zapytała znienacka zaciekawiona życiem Zawirska.

– A dobry, dobry i ostrawy, bo to jest właśnie chleb z Ostrawy. – Zebrało mi się na rymowanki i głupie żarty.

Potem ponownie ktoś wlazł do toalety, w której się zaryglował, ale nie na amen, lecz tak tylko… He, skąd to wiem? Ano stąd, że panienka, która przyszła pięć sekund później po facecie, który zdążył się już rozgościć w przestronnym „ulu”, nacisnęła guzik i drzwi niefortunnie otworzyły się akurat w momencie, kiedy ów rozgoszczony robił siku. Skonsternowana panienka wymamrotała przeprosiny i ponownie nacisnęła magiczny guziczek. Jednak ku zaskoczeniu wszystkich, drzwi dostojnie rozsunęły się, tym razem na całą szerokość. Dalej nie ma sensu nawet opowiadać. Śmierdząca sprawa. A zresztą ponownie moją uwagę przykuła babunia i jej dziwaczne odzywki:

– Wystarczyłby jeden podpis mojego świętej pamięci mężula pułkownika i ten, co zaprojektował te idiotyczne komunikatory by już dawno nie żył. – I tutaj pokazała przedwojenna elegantka gest uciętej głowy. – A wiesz, harcerzyku – zwróciła się bezpośrednio do mnie – że mąż zabierał mnie czasem do wód latem i był strasznie, strasznie przystojny oraz oczywiście bogaty.

– O tak, święty nieśmiertelny! Oczywiście, że był bogaty! – jakoś tak mi się wyrwało.

– Całe złoto magazynował w sekrecie na pusss…

– Pustyni? Że co? – Oj tam, oj tam, mogłem przecież niedosłyszeć.

– Sezam otwiera się, rozwiera mordę swą. Zamyka na amen.

Komuś w komórce zabrzęczały poczciwe stare „Alibabki”, sugerując… nie powiem, co sugerując; jak to zresztą w bajkach bywa, a konkretnie – w jednej z nich, tej o „Alibabie i czterdziestu rozbójnikach”, tylko że tam nie było telefonów ani żadnych innych urządzeń mobilnych.

I znów zacząłem w głowie liczyć baranki: “autyzm a artyzm. A alkoholizm. A atawizmy. A ADHD. A adrenalina”. I tak powolutku, pomalutku zbliżaliśmy się do Bielska, skąd było naprawdę bardzo blisko do Żywca i Rycerki. Z Rycerki do przejścia czerwonym szlakiem miałem jakieś pięć godzin do docelowej bazy namiotowej, a ponieważ zbliżała się nieubłaganie piętnasta, zależało mi więc na czasie, na każdej jednej minucie. Liczyłem po cichu, że nie będziemy mieli opóźnienia. O święty nieśmiertelny, jakże się myliłem!

W pewnym momencie usłyszałem znajomą formułę, która mnie wyrwała z chwilowej zadumy:

– Bileciki do kontroli!

Konduktor wziął ode mnie świstek, spojrzał od niechcenia i prawie natychmiast zwrócił. Gorzej było z panią pułkownikową. Ta nie miała żadnego atutu w rękawie ani w ręce do okazania, prócz torebki, którą od razu też wręczyła kolejarzowi.

– Masz tu, pan. Sprawdź se sam, bo ja stara i nic na oczy nie widzę, harcerzyku.

Ten niepewnie zabrał torebkę i zaczął w niej grzebać, niczego jednak nie znajdując. Przy okazji musiał też wysłuchać babcinej litanii różańcowej:

– A wiesz, harcerzyku, że mój mąż to pułkownik, taka figura, znaczna, że ho, ho? Musi pan do niego koniecznie zatelefonować, najlepiej dziś jeszcze, bo czas to skarb. Już on panu wszystko wyjaśni. Szkoda, że nieborak od dwudziestu ładnych wiosen kwiatki wącha od spodu. Taki był z niego dobry i hojny człowiek i dobry ogrodnik. Złoto gromadził, kwiatki podlewał, coby je potem wąchać można było. Następnie biednych tym złotem obsypywał i kwiatkami, stokrotkami. A tu nawet mam taką sekretną mapę schowaną, jak do tego złota dojść, jak na nie trafić… i w ogóle. O, proszę!

– Ale ja tu nic nie widzę, a zresztą… – wykrzykiwał poirytowany służbista. – Zresztą co mi też paniusia głowę zawraca pułkownikami, telefonami i jakimiś wierutnymi pierdołami! Biletu szukam, cholera jasna! BILETU! – gadał jak wściekła papuga.

– Drzwi otwierają się, trr… Następna stacja, trr… Szubienica. Kratownica. Drzwi zamknięte. Szubienica. Kostuchna. Drzwi. Kostuchna. Drzwi. Złatna. Sratna. Kostucha. Drzwi. TRR. TRR. TRR… – coś zatrzeszczało okropnie w głośnikach i sprzęt na chwilę wysiadł. I dobrze.

Granatowy tymczasem wstał, wyprostował się, jakby miał połknąć parasol, zrobił parę nad wyraz zamaszystych kroków i przepadł gdzieś w niezgłębionych czeluściach wagonu drugiego. Przez kolejnych dziesięć minut się nie wychylał i babcia zdążyła już prawie wysiąść w Suchej Psinie. A jednak nie udało się, jako że nogi jak z waty nie pozwoliły jej na to. Mogłem co prawda dopomóc staruszce uciec przed konduktorem-krwiopijcą, jako że sądziłem, że to jest forma ucieczki. Mogłem wziąć ją pod ramię i wyprowadzić z pociągu, ale za późno się rozeznałem w intencjach gapowiczki. I koniec końców buczek oznaczający zamykanie się drzwi pokrzyżował obojgu nam plany.

Po chwili wrócił konduktor, ale inny, nie ten sam. Był jakiś odnowiony, odmłodzony, odchudzony. I wyglądał zdecydowanie lepiej od swego łysego kompana. A co ważniejsze miał telefon. „Oho” – pomyślałem. „Czyżby jednak telefon do pułkownika zza grobu?”. Taka rozmowa podpada zdaje się pod zamiejscową albo międzynarodową i może być stosunkowo kosztowna, bowiem „zza-grobie” nie znajduje się na terenie Unii Europejskiej, krainy miododajnej, demokratycznej do szpiku kości i jednomyślnie wspaniałej. Ale nie! Okazało się, że kanar, bo jak go inaczej nazwać, wzywa policję obywatelską, ą, ą, ą…

Policja obywatelska, ka, ka, ka… wyrosła jak spod ziemi na kolejnej stacji, a tuż przed Bielskiem. Dwóch panów w mundurach, ach, ach, ach… granatowych wzięło babcię pod ramię, a następnie przekazało dwóm innym w niebieskich, którzy tylko czekali przed pociągiem, aby się pokazać i wykazać (dwa byczki łyse, krase, z pałami, kajdanami i pod bronią prowadzi oto flegmatyczną starowinkę – to nie mogło dobrze wyglądać i nie wyglądało).

– E! Pani pójdzie z nami!

– Pani pójdzie i owszem, ale "proszę" to już nie łaska dodać? – zapytała pułkownikowa.

Okazało się przy tym, że notoryczna dezerterka znana jest jednemu z kolejarzy i że nie jest to jej pierwsza ucieczka z domu nie tak znowu pogodnej starości. W końcu skład ruszył po kolejnych dziesięciu minutach, starając się nadgonić niewielkie, ale jednak znaczące opóźnienie. A ja z braku lepszego zajęcia zainicjowałem powtórne liczenie pustorożców: “autyzm a artyzm. A alkoholizm. A atawizmy. A ADHD. A adrenalina”.

Usiadłem na miejscu pułkownikowej i począłem wyobrażać sobie, że może gdzieś faktycznie istnieje jakaś mapa z zaznaczonym miejscem ukrycia skarbu. O jakież było moje zdziwienie, kiedy naprawdę pod siedzeniem znajdowała się takowa – owa myśl wyśniona, a zmaterializowana. Zakreślone krzyżykiem miejsce odsyłało ewentualnego poszukiwacza przygód na czworakach na czerwony szlak wiodący z Rycerki ku stokom Rycerzowej, czyli dokładnie tam, gdzie już za godzinę z hakiem oraz wielkim hukiem miałem nadzieję zdrowo i niezdrowo hasać. I kiedy w końcu usłyszałem z głośniczka znajomą frazę: „drzwi otwierają się, stacja Rycerka”, natychmiast powziąłem decyzję, że jeśli coś faktycznie odnajdę i stanę się przez to obrzydliwie, obleśnie, cholernie bogaty, to moje codzienne wizyty na forach literackich będą miały od teraz charakter wyłącznie kurtuazyjny i relaksacyjny. Słowem: dolce farniente. Ach, te marzenia! Któż ich nie ma?!

A zatem pozdrawiam – kurtuazyjnie i niekurtuazyjnie – Drogich Przyjaciół z forum i Wszystkich Czytelników. I obiecuję, że jeśli się kiedyś spotkamy, to koniecznie, ale koniecznie musimy wypić zdrowie pułkownikowej. Kochani, stawiam! Stać mnie!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • betti 19.01.2020
    Dobre!
  • Tjeri 20.01.2020
    Świetnie się czytało. Masz dar opowiadania... (szukam słów).... jak ludzie w kapeluszach w barze w Ustrzykach czy Wetlinie... Takiego przesympatycznego "bajania", snucia historii nieśpiesznych a urokliwych. Wybacz niedoskonałość wypowiedzi (alem jednak słów odpowiednich nie znalazła). W każdym razie podobało mi się :).
  • Bajkopisarz 20.01.2020
    „i zacząłem się posilić,”
    posilać LUB chciałem się posilić

    Bardzo zgrabnie napisana opowieść, czyta się płynnie i nic nie haczy po drodze. Czasem żałuję, że tak rzadko jeżdżę pociągiem, bo spotykanie takich postaci jak babcia pułkownikowa Zawirska musi być inspiracją do wielce zajmujących historii.
  • Marian 20.01.2020
    Faktycznie fajna historyjka z gatunku bieszczadzkich gawęd (jak napsał Tjeri). Lubię takie.
    Trochę popracowałbym nad interpunkcją i tzw. płynnością języka. Ale się czepiam!
    Pozdrawiam.
  • maciekzolnowski 20.01.2020
    Betti, Marian, Bajkopisarz, Tjeri. Wszystkim Wam serdecznie dziękuję. Zobaczę, co da się zrobić w kwestii płynności języka oraz interpunkcji. Bajkopisarzu, pociąg to jest znakomite miejsce do obserwacji obyczajów, a ja uwielbiam "obyczajówkę", że się tak wyrażę, Hłasko, Himilsbacha czy nawet Stachurę. Zdrówka! ;-)
  • Bożena Joanna 21.01.2020
    Podobała mi się ta babcia, miała fantazję aby oderwać się od ponurej rzeczywistości "domu niekoniecznie pogodnej starości". Czy należy winić za to chorobę, niekoniecznie, w życiu trzeba trochę rozrywki i wyzwań dla niektórych służb. Niezły pretekst z pułkownikiem Żwirskim, czytelnik ma prawdziwy dylemat, kim ten wielce szanowny pan mógł być.
    Dodam, że il doce fare niente jest fantastyczne, ale czasami brakuje gotówki. Serdecznie pozdrawiam!
  • maciekzolnowski 26.01.2020
    Bardzo się cieszę, Bożenko, i dziękuję, że zwróciłaś uwagę właśnie na ów zwrot "dom nie tak znowu spokojnej starości". Od siebie tylko dodam, że była nawet takowa pokusa w trakcie pisanie, by dać babci-sklerotycznej możliwość (skutecznej) ucieczki od staruszków. Świerzbiła mnie ręka i o mały włos tak by się stało. No, to by była dopiero fantastyka albo fantasy! Serdeczności! :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania