Ballada o obieraniu papierówek (z cyklu "Cztery łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat czternastu")

– A mój stary, pani Żonowska, bój się Boga, wiecznie by tylko spał i spał – rozpoczęła swą litanię sąsiadka, pani Łotocka.

– A mój stary, pani Łotocka, jest taki i owaki. I robi: to, tamto i owo, kiedy śpi. A kiedy śpi, to jeszcze zdrowo chrapie, chrapie tak, że hej! – Babcia nie zamierzała być wcale gorsza w narzekaniu od stojącej po drugiej stronie siatki kumy.

I pomyśleć, iż takie sąsiedzkie pogaduszki rozpoczęły się od tego, że miesiąc temu tatuś zbił w ogrodzie ławeczkę. Sklecił ją najlepiej jak potrafił ze świeżych desek i przejechał ze dwa razy pędzlem, tak, że nabrała rumieńców jak ta tęcza nad Racławicami. I nawet ja miałem w tym swój mały udział jako malarz-amator i pilny obserwator lepszych i gorszych majstrów racławickich.

Latem przychodził taki moment, kiedy babcia wychodziła przeszczęśliwa z domu, szła do zazielenionego ogródka, do najdalszego przylądka (Gwiazdy Północy naszego gospodarstwa) wąską ścieżką, gdzie pobzykiwały sobie pszczoły i świergotały radośnie ptaszki: słowiki, kosy, czyżyki. I rozgaszczała się na tej świeżo skleconej i polakierowanej ławeczce, mając przed sobą stolik, również drewniany i również bejcowany. I wnet już wyciągała ulubione swoje „zabawki”: nóż do obierania jabłuszek, garnczek wypełniony wodą oraz miseczki na owoce i owocowe odpady.

Ogród miał swoje klimaty i strefy i był rozległy i rozgałęziony kilku zakamarkami; jego dolna, niżej położona część zdawała się być bardziej ucywilizowana, górna natomiast wpadała w szał i parszywiała zielem wszelakim, jeżyła się ostem, dąsała pokrzywami, stroszyła pióropuszami albicji. Tam to nie był już ogród, ale bezwstyd, harcowania i letnie orgie. Wszędzie – zasadzone w miarę równomiernie – występowały jakiś drzewka, a boki sadu porastały przyparkanowe maliny tudzież kapusty łopuchów o spódnicach żarłocznych i rozpuchłych. Wielkie grusze, rozłożyste jabłonie rosły tu co prawda z rzadka, ale za to po prawej i lewej stronie ścieżki tonącej w filigranowej trawie znajdowała się cała masa grządek z bardziej szlachetnymi roślinami na czele – z pomidorami, ziemniakami i ogórkami.

Lubiłem godzinami wylegiwać się na kocyku rozścielonym na trawie i podziwiać geografię obłoków. Górotwórcze siły na przemian budowały i burzyły całe kontynenty i nigdy nie widziane bajkowe krainy. Ja leżałem na kocyku i wpatrywałem się w niebo, a tuż obok przepojona powietrzem trawa zdawała się podścielać niebiosom samo mleko mlecznych roślin, tymże niebem napuszonych, i oddychać piersią pełną, jak tylko oddychać potrafi łąka najpełniej. Rośliny były tak bardzo podbite powietrzem, tak bardzo nasączone wiatrem, że urosły im drobne włoski, patyna delikatnego pluszu, nalot czegoś w rodzaju mikroskopijnych haczyków. A najfajniejsze były latawce, jak nazywaliśmy te owocniki mniszka lekarskiego. Zdmuchnięte, ulatywały w eter i bezgłośnie wsiąkały w modrą ciszę tej uświęconej godziny.

Zaraz przy wejściu do ogrodu rosła poczciwa papierówka, stara, jeszcze poniemiecka, która – normalnie, jak to drzewo – przepuszczała słoneczne błyski i cienie i stwarzała aurę do kontemplacji między świetlistymi zadumaniami słońca. Jej wyborne owoce doskonale nadawały się do babcinych kompotów i słodkich wypieków. Babcia uwielbiała całymi godzinami siedzieć w jej cieniu i oczyszczać jabłuszka, drylować je, odrobaczać. Posługiwała się wtedy nożem tak zręcznie, iż człowiek odnosił wrażenie, że skórka z obieranej papierówki będzie się wciąż ciągnęła i ciągnęła, wydłużała wciąż i wydłużała, i tak w nieskończoność. I o ile dobrze pamiętam, nikt prócz babci tego nie potrafił, żadna gospodyni, żaden kucharz ani rolnik... ani prestidigitator. Przyznam, że zazdrościłem babci tej jej manualnej zwinności, która mnie osobiście pachniała jakąś tajemną sztuką magiczną. Stałem więc z boku i podziwiałem nieskończenie długaśne łupiny wychodzące spod babcinych rąk. Stałem i potrząsałem jabłonką tak, by spadały z niej najbardziej dojrzałe owoce, cały deszcz najpiękniejszych owoców. Następnie zbierałem je wszystkie i zanosiłem babci, a ona je obierała ze skórki w taki sposób, że mogła za pomocą jednego posuwistego ruchu oddzielić całą skórkę od jabłka. Oczywiście robiła to – obracając owoc wokół jego własnej osi – powoli i płynnie i jakby w zwolnionym tempie, poświęcając z pół minuty może na każde pojedyncze jabłuszko. Gadatliwe łupiny, jedna przez drugą, wykłócały się, która z nich piękniejsza i która ma dłuższą linię życia, krzyczały, plotkowały, wiecowały, ale babcia, cierpliwa cierpliwością świętych mężów synhedrionu, tego ich wiecowania zdawała się nie słyszeć i nadal robiła swoje, nadal je obierała.

W tym naszym wiejskim ogródeczku znajdowała się też, nieopodal ławki, dziecięca piaskownica, niepokaźna, ale mnie do zabawy w zupełności wystarczała. Mrówki, które wędrowały od strony drzewa ku siatce musiały przeprawiać się przez nieprzebyte piaski pustyni-piaskownicy. A ja tymczasem stałem i z wysokości Wszechmocnego obserwowałem ten mrówczy Exodus. Stałem, przygładzałem długie włosy niczym jakiś natchniony Mojżesz i raz po raz kukałem: a to na babcię obierającą jabłka, a to znów na mrówki. Na babcię. I znów na mrówki. I tak w koło Macieju. Bywało różnie: czasem babcia ze swoimi łupinami wygrywała w zażartej walce o dziecięcą uwagę, a czasem to mrówki wygryzały babcię z gry. Teraz na przykład wygrały owady.

Kilka dni wcześniej na trasie ich przemarszu położyłem metalową nakrywkę, którą akurat dziś postanowiłem usunąć. I oto, co ujrzałem pod spodem: owadzie korytarze skrywały tysiące owadzich jaj. Mrówki stworzyły coś na wzór formikarium dla larw, robotnic, samców i królowych. Te ostatnie podobały mi się najbardziej, gdyż były najrzadsze, a przez to szczególnie pożądane. Ojciec powiedział mi raz, że mrówki wydzielają charakterystyczną woń, która pozwala im na poruszanie się po mrówczych ścieżkach. Od tamtej pory szczytem marzeń stało się stworzenie zapachu, który by mógł imitować feromon znacznikowy. Próbowałem więc i próbowałem, kombinowałem i kombinowałem. Aż razu pewnego zakrzyknąłem: eureka! Udało mi się bowiem sporządzić mrówczy eliksir, czego nie jestem w stanie w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Krewniaczki os chadzały od teraz nie tylko po swoich, lecz także po moich, Maćkowych szlakach.

Kiedy więc odwiedziła mnie Basia, siostra Tomka i Adama, i zobaczyła te wszystkie szlaki, tuneliki i formikarium, nie mogła się wprost nadziwić ani nie potrafiła ukryć swej zazdrości.

Potem razem zrywaliśmy maliny. Chciałem ją – bezskutecznie – namówić jeszcze na przesadzanie przebiśniegów, na podkradanie ich sąsiadce i zasadzanie w moim ogrodzie, ale ostatecznie poprzestaliśmy na zbiorach czerwonych słodkich pyszności. Tak więc babcia siedziała sobie na ławeczce tuż obok, obierając papierówki i rozmawiając z sąsiadką (panią Łotocką) przez siatkę, a my zbieraliśmy te maliny do kubeczka. Mieliśmy zamiar zrobić z nich potem koktajl trójskładnikowy (złożony z cukru, zsiadłego mleka i właśnie owoców).

Trwało więc oto lato i o nieprzytomnej od upału godzinie oszalały i dziki wyłamywał się czas z zębatki zdarzeń i pędził – widzieliśmy – na złamanie karku przez łąki, pola i sady. I to lato rosło i się zwielokrotniało bez rachuby i miary na całej swej przestrzeni i był to ten szczególny moment, wyrodny i do cna obłąkany, do szpiku kości oszalały. A tymczasem pogaduszki obu sędziwych pań szły od dawna utartym torem:

– A mój stary, pani Żonowska, bój się Boga, wiecznie by tylko spał i spał, spał i spał. – Nie bardzo wiedziałem, dlaczego nazywa swojego męża starym. Przecież był młodszy od niej.

– Mój stary, pani Łotocka, też lubi sobie porządnie pospać: drzemka przed obiadem, drzemka po obiedzie, drzemka na nocniku telewizyjnym i podczas „Kobry”, a potem jeszcze cała nocka do przespania. No jak tak można, powiedz sama, pani Łotocka!? No bójże się Boga!

– A mój stary, pani Żonowska, bój się Boga, cały czas tylko chrapie i chrapie, chrapie i chrapie. Jam już wszystkiego próbowała i wiem, że na to jego chrapanie, pani Żonowska, to nie ma rady ani sposobu.

– A mój stary, pani Łotocka, to kazał mi na siebie w nocy cmokać, o tak: „cy, cy, cy”.

– „Cy, cy, cy”. – I tutaj pani Łotocka zamknęła oczy, wysunęła usta do przodu i zrobiła taką minę, jakby samą ropuchę miała zamiar pocałować, po czym dodała: – I co? Pomogło?

– Ano, pani Łotocka, na jakiś czas to pomaga, ale po miesiącu, dwóch zaś je to samo.

– Zaś je to samo – powtórzyła kuma i nad brzmieniem własnych słów się zadumała. – No to trza prędzej kłaść się spać, by koniecznie usnąć przed nim. Wtenczas chrapanie przestanie dokuczać, bo przez sen już tak nie słychać.

Kiedy skończyliśmy podglądać mrówki, zrywać maliny i sporządzać koktajl, odprowadziłem długowłosego gościa do bramy wyjściowej i ładnie podziękowałem za owocną wizytę. Biaława siatka promienistych połysków na mnie zstępowała i obsypywał się świat złotym szelestem, siejbą żniwiarza słonecznego, bożka, pochylonego nad ludźmi jak nad plonami swymi, a ja jej pięknie dziękowałem.

I tutaj stało się coś, czego nigdy nie zdołam pojąć, coś zupełnie magicznego. Dziewczynka przejechała palcem wskazującym lekko po tynku poniemieckiego budynku, ciągnącego się miast ogrodzenia wzdłuż głuchej zatoki podwórza, i pozostawiła w tym tynku trwały ślad, trwałą ryskę. Nie wiedziałem, jak tego dokonała. Pewnie była to skaza, której wcześniej nie zauważyłem, po jakimś pojeździe mechanicznym, na przykład ciągniku, który zwyczajnie zawadził o ów delikatny mur. Niemniej nie miałem jasności, co do pochodzenia owego wyszczerbienia. I sądziłem i po dziś dzień sądzę, że Basia tego dnia posłużyła się jakąś przedziwną mocą niewieścią, której tajniki zdołała w sposób cudowny posiąść. Bo kobiety i dziewczynki zresztą też znają się na różnych sztuczkach, na których my, faceci zwyczajnie się nie znamy i nigdy nie poznamy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Dekaos Dondi rok temu
    Maciekzolnowski↔Tekst bardzo na tak. Dawno tak ciekawie napisanego tekstu nie czytałem, o sprawach ogrodowych, apetycznych i nie tylko. Sąsiadkowych też. Niby o zwykłych sprawach, lecz niezwykłych, w taki sposób ujętych.
    Pozdrawiam 🙂:)
  • Wielkie dzięki, DD, za docenienie. Nie było łatwo to napisać, bo ja nie Schulz ani nawet Stasiuk, ale chyba się udało. 20-minutowe opowiadanie o ogrodzie. Również pozdrawiam!
  • Dekaos Dondi rok temu
    Maciekzolnowski↔Zapewne udane. jak najbardziej. Ja co prawda piszę bardziej "dziwaczne" (taka - także - ucieczka z pewnych względów od rzeczywistości) →ale w innym temacie, docenić potrafię🙂:)
  • :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania