Bitwa Literacka - To już nie jestem ja

Sander

Leżąc w wojskowym baraku, ponuro wpatrywałem się w szary sufit, pokryty siatką pęknięć. Zmarszczyłem brwi i rzuciłem rozkojarzone spojrzenie na zegarek. Trzecia osiemnaście – no pięknie. Obiegłem wzrokiem po pomieszczeniu, przyglądając się twarzom moich towarzyszy, którzy spali twardo i spokojnie. Tylko ja denerwowałem się jak przedszkolak przed wycieczką.

Jutro jest przecież kolejny, najzwyklejszy dzień. Dzień ćwiczeń i treningów, doskonalenia samokontroli i władzy nad swoim ciałem. Przygryzłem nerwowo wargę, nachodziły mnie dziwne obawy, a głowę zaprzątały niepożądane myśli. Przymknąwszy oczy, potarłem skroń. Jesteśmy przecież bezpieczni. Mamy tutaj opiekunów, którzy raczej nie pozwoliliby, by stało się nam cokolwiek złego. Ich zadaniem jest nas chronić – dobrze to wiedziałem. Byli ode mnie lepsi – szybsi, zwinniejsi i odważniejsi. A pomimo to odczuwałem strach.

Święta Wojna trwa od dobrych trzech lat. Przez ten czas, tym dziwadłom, nazywanym, przez nas Wysokimi, a przez duchowieństwo Demonami, udało się zredukować nieco ponad miliard ludzi. To dosyć poważne straty, dobrze zdawałem sobie z tego sprawę. Oprócz przewagi liczebnej, nie mieliśmy nic, co mieli oni. Byli niesamowicie szybcy, inteligentni, przebiegli. Mieli wyostrzone zmysły, w szczególności wzrok i słuch, a by się zregenerować potrzebowali jedynie trochę deszczu. Wiadomo więc z góry, że walka podczas burzy nie miała sensu.

Gdy zobaczyłem ich po raz pierwszy, wydawali mi się piękni. Gdybym miał wybrać najpiękniejszą istotę, jaką kiedykolwiek było mi dane zobaczyć, zdecydowanie i bez wahania wskazałbym ich. Ich smukłe, blade sylwetki nie miały skazy, a długie, splątane włosy, z powplatanymi w nie gałązkami i kwiatami, łopotały na wietrze jak sztandary. Nie używali żadnej broni. Byli bezwzględnymi mordercami, świetni w starciu bezpośrednim i tym na dystansie.

Wstałem z pryczy i podszedłem do okna, zapalając papierosa i gładząc się po kilkudniowym zaroście na twarzy. W nos uderzy mi słodki zapach lilii – to zapewne jedna z pielęgniarek przystrajała skrzydło szpitalne. Oglądnąwszy się za siebie, by upewnić się, że moi kompani pogrążeni są we śnie, wyskoczyłem przez okno i cichcem zakradłem się do ambulatorium. Jeżeli tam była, moje starania nie poszły na marne.

Nie myliłem się. Stała przy jednym z okien i wąchała białe kwiaty. Zaszedłszy ją od tyłu, objąłem ją ramionami. Wzdrygnęła się, po chwili jednak zwróciła swoje nieobecne spojrzenie prosto w moją stronę, a jej usta wygięły się w czułym uśmiechu. Lekko ucałowawszy jej policzek, zapytałem:

- A pani przypadkiem nie powinna jeszcze spać? – odwróciła speszony wzrok i wtuliła się we mnie z westchnieniem. – No? Tak, czy nie?

- Tak, tak, panie generale. – uśmiechnęła się ponownie, a pode mną ugięły się kolana. – A pan niech pamięta, że ta pani musi jakoś zaspokajać dziecko.

- No tak, jak mógłbym zapomnieć. – zaśmiałem się cicho głaskając ją czule po płowych włosach. Postanowiłem zaprzestać droczenia i przejść do konkretów. – Wszystko dobrze? Martwię się. To nie jest odpowiednie miejsce dla kobiet w ciąży.

- Sander, wszystko jest dobrze, zapewniam cię. Nic mu nie będzie. Przecież nie napadną na ambulatorium, nawet oni mają trochę honoru. – powiedziała, a ja zmarszczyłem groźnie czoło. Wysocy i honor. Myślałby kto. Isabel zawsze próbowała doszukiwać dobra. W każdym człowieku, w każdym istnieniu. Nie rozumiałem czasem toku jej rozumowania. Miałem coś powiedzieć, jednak usłyszałem dosyć głośne kroki. Wzdrygnąłem się, spłoszony tym dźwiękiem, na co ona zachichotała niewinnie. – Lepiej uciekaj. Rutsch będzie niepocieszony, gdy cię tu zobaczy.

Jeszcze raz głęboko ucałowała mnie w usta, po czym poklepała pospieszająco po ramieniu. Skrzywiłem się z niechęcią, jednak posłusznie wyskoczyłem przez mały tarasik, obracając się jeszcze w jej stronę i machając. Westchnąłem . Przynajmniej jedna osoba, która potrafi poprawić mi humor w każdej sytuacji. Idąc tyłem, potknąłem się o coś miękkiego i runąłem jak długi na plecy. Chyba stłukłem sobie kość ogonową, gdyż przy próbie podniesienia się na kucki poczułem mocny ból. Rozdzierając lędźwie, spojrzałem na przedmiot, który był przyczyną mojego upadku. Z początku widziałem tylko rozmazaną, ciemną plamę, lecz gdy wzrok mi się wyostrzył, kolacja cofnęła mi się do gardła.

Patrzyłem wytrzeszczonymi oczyma na ciało jakiegoś adepta. Jego twarz była na tyle mocno pokiereszowana, że nie mogłem dopatrzyć się jakichś znajomych mi cech wyglądu. Cofnąłem się do tyłu. Przymknąłem oczy i ze świstem wciągając powietrze nosem, opuściłem tamto miejsce. Ręce niemiłosiernie mi się trzęsły. Gdy dochodziłem do swojego baraku, nocną ciszę rozdarł przeraźliwy dźwięk alarmu, a wszystkie okoliczne lampy zajarzyły się jaskrawo czerwonym światłem.

Wybudzeni z głębokiego snu żołnierze wybiegli na zewnątrz, nie dowierzając własnym oczom i uszom.

- Do broni żołnierze! – rozgorączkowany Rutsch wparował pomiędzy nas jak burza, stawiając ogromne pudło z nabojami. Drżącymi rękoma dobyłem dwóch rewolwerów i naładowawszy ich magazynki do pełna, sprawdziłem, czy mój miecz nadal spoczywa na plecach. Odetchnąłem z ulgą, gdy stwierdziłem, że jest na swoim miejscu. I wtedy właśnie rozpoczęły się pierwsze oznaki rzezi.

Wrzask Tristama na dobre uciszył szepty, które mąciły ciszę. Zerknąłem na porucznika, który wił się na ziemi w agonii, trzymając się za twarz i pierś. Gęsta posoka rozlewała się na ziemi w kałuży.

Przystąpiliśmy bez wahania do działania, otaczając cały obóz White. Ciosy były prawie niewidzialne, ale cholernie skuteczne. Czerwone, złote i białe oczy wysokich migotały w czarnej przestrzeni. Udało mi się zranić jednego, miał około dwóch metrów wzrostu i właśnie przymierzał się do ataku na Luke’a. Przyjaciel rzucił mi wdzięczny uśmiech, po chwili sam zajmując się złotowłosym gigantem, który wściekle się szarpał, dogorywając na gorącym od płomieni piasku.

Po przegrupowaniu, ruszyliśmy na otwarty teren, podczas gdy reszta osłaniała obóz. Luke i Gregory kroczyli po moich obu stronach, by mnie asekurować. Wcześniej dostałem klingą w potylicę, więc moja głowa pulsowała tępym bólem, a umysł był nieco przyćmiony. Trzymając w gotowości dwa nabite rewolwery, posuwaliśmy się do przodu razem z inną, trzyosobową grupą. Nie czułem żadnych zapachów – coś zdecydowanie było nie tak. Zmarszczyłem brwi i obróciłem się instynktownie w prawo.

Wtedy dopiero go ujrzałem, a widok ten nie należał do najprzyjemniejszych. Miał ostre zęby, które z łatwością mogłyby rozerwać moje ciało na kawałki, gdybym teraz wykonał jakikolwiek zbędny ruch. Jego szmaragdowo-czerwone oczy mieniły się zdradliwie i taksowały mnie podejrzliwym spojrzeniem, pełnym niechęci. Był wyższy niż inne – jego wzrost mógłbym oszacować na około pięć metrów. W dodatku te długie, czarne włosy, okrywające jego ciało niczym peleryna, miały zapach jaśminu, bzu i… Lilii. Zamarłem w bezruchu, usłyszałem jak moi kompani odbezpieczają bronie. Klik klik.

Skoczył, ale nie na mnie. Mogłoby się wydawać, że wręcz nade mną przefrunął. Zerknąłem momentalnie za siebie, a z mojego gardła wydarł się głośny, przeraźliwy krzyk. Luke leżał na ziemi, drżąc ze strachu. Jego blada twarz przygniatana była przez stopę Wysokiego, który najwyraźniej był zadowolony z zaistniałej sytuacji.

- L-luke… Nie ruszaj się. – wychrypiał Gregory, który celował do stworzenia ze swojego małego działka. Czarnowłosy prychnął pogardliwie i unosząc rękę, pokrył się płomieniami. Lukas zawył przeraźliwie, gdyż ucisk skroni i ogień, który wdzierał mu się przez usta do gardła były nie lada torturami. A ja stałem w bezruchu, przyglądając się tej makabrycznej scenie. Przyjaciel z błaganiem wyciągnął rękę w naszą stronę, w stronę zaufanych towarzyszy, szybko jednak zesztywniał, gdy stopa Wysokiego zmiażdżyła jego czaszkę. Niemy przeciwnik przyglądał się nam wybiórczo, tak jakby chciał nas zmierzyć pod względem umiejętności.

Niewiele myśląc, odbezpieczyłem czarne ostrze i cicho, aczkolwiek szybko się na niego rzuciłem, zadając zdecydowane cięcie prosto nad pięty, w miejsce ścięgien Achillesa. To go zdecydowanie spowolni – pomyślałem, podczas zadawania ciosu. Niespodziewanie, odwrócił głowę w moją stronę i zgrabnie uniknął ciosu, rechocąc pod nosem paskudnie. Zdyszany, zerknąłem na niego ze złością i żądzą mordu w oczach.

Olbrzym nie patrzył na mnie. Jego wzrok był skierowany w stronę płonącego baraku. Zaatakowałem ponownie, tym razem mierząc w nasadę ogona – czyli źródła równowagi. Gregory w mig pojął, o co mi chodzi i zadał szybki cios w gardziel czarnowłosego Wysokiego. Ryk stworzenia jednak nie nastąpił, a ja, święcie przekonany, że wygraliśmy tę walkę, osunąłem się na kolana, dysząc z wycieńczenia. Ciosy, chociaż krótkie i szybkie, kosztowały mnie wiele wysiłku.

- S-sander… - wychrypiał Gregory. Spojrzałem na niego pytająco, przełykając ślinę. Jego miecz przeszywał szyję potwora, on sam jednak drgał w konwulsjach, nabity na mocarną, rozgrzaną do białości dłoń. Truchło przeciwnika zwaliło się na podłoże, ulegając samozapłonowi. On i Gregory zamienili się w stertę popiołów. W nozdrzach kręcił mi się słodkawy zapach palonego, gnijącego ludzkiego mięsa.

Poderwałem się z ziemi i spojrzałem w stronę Skrzydła Szpitalnego, modląc się, by moje najgorsze obawy się nie ziściły. Niestety. Widząc, że szary budynek płonie w najlepsze, rzuciłem się przed siebie potykając się o własne nogi. W twarz bił mi niespotykany żar, a na mojej skórze lśniły pierwsze krople potu.

- ISABEL! – ryknąłem, wbiegając do budynku, który walił się pod wpływem morderczych płomieni. – ODEZWIJ SIĘ, BŁAGAM! – nie zważając na oparzenia, brnąłem przed siebie, odgarniając płonące belki i rozgrzane do czerwoności ramy łóżek. Swąd dymu niesamowicie mnie dusił, drapanie w gardle narastało. Zakasłałem, przecierając łzawiące oczy, powoli zaczynało brakować mi powietrza. Smętnym wzrokiem omiotłem jeszcze raz pomieszczenie, po czym osunąłem się na ziemię, zanosząc się kaszlem.

Była przy mnie… Było mi tak bardzo… Przyjemnie ciepło…

Trzy lata później – Jeff Foster

- Jest tutaj. – wyszeptałem do mikrofonu z uwagą przypatrując się mężczyźnie o krótkich blond włosach. Jego twarz zdobiło wiele blizn po oparzeniach, reszty nie zdołałem dostrzec, gdyż ubrany był w czerwoną bluzę, długie czarne spodnie i wysokie, wojskowe buty. To bez wątpienia był Allysander Hawton.

- Dobrze. Nie integruj się z obiektem. – wysyczał głos z małej słuchawki. – Póki co…

- Obserwuj. – mruknąłem, nie spuszczając z niego oka. Nie wyglądał na normalnego weterana. Było w nim coś… Całkowicie innego. Coś, czego jeszcze nie dostrzegłem u byłego żołnierza.

Siedział samotnie przy stole, w rogu baru, popijał jakiś tani alkohol. Skupiał swój wzrok w jakimś martwym punkcie za oknem, zupełnie tak, jakby na kogoś czekał, jakby miał nadzieję, że ktoś się tam zaraz pojawi. Nikt nie zwracał na niego uwagi i vice versa – on nie zwracał uwagi na nikogo. Był jak osobny wszechświat, samowystarczalny. Wydawał się być oddzielony od wszelkiej rzeczywistości, odcięty od czasu. Był pijany, jednak jego twarz nie wyrażała jakichkolwiek emocji.

Złudny spokój został jednak zaburzony przez kelnera, który podszedł do obiektu i grzecznie spytał:

- Przepraszam, czy chce pan zamówić coś jeszcze?

- Nie twój zakichany. – odparł Allysander, rzucając mężczyźnie groźne spojrzenie. – Chyba mogę tu siedzieć, prawda? A może mnie stąd wygonisz, hę?

- S-skądże. – odparował kelner z nieco skonsternowanym wyrazem twarzy. – Chciałbym jednak uprzejmie napomknąć, iż siedzi pan tu od dobrych kilku godzin i nic nie zamawia. Może jednak skusiłby się pan…

- Czy ty, do cholery jasnej, jesteś głuchy? – Hawton wstał. Był niewysoki – na oko dałbym mu około metra siedemdziesięciu. Miał jednak postawną sylwetkę i w porównaniu do kelnera, można by było go nazwać wręcz bokserem. – A może nie ten tego, co? Coś ci nie kołacze w tym pustym łbie?

- Proszę się uspokoić, albo wezwę policję. – kelner spojrzał z pogardą na mężczyznę, po czym z niezwykłą pewnością siebie odwrócił się plecami z zamiarem odejścia w stronę lady. Allysander jednak nie był tak pokojowo nastawiony do swojego rozmówcy. Jego twarz przez moment wykrzywiła się w grymasie złości, a mocna dłoń chwyciła pracownika pubu za kołnierz i cisnęła nim o ziemię.

W powietrzu unosiła się atmosfera kłótni, a ciszę przerywały gniewne pomruki gapiów. Glan weterana przygniótł facjatę kelnera do ziemi, zaś z jego gardła wydobył się ochrypły, nieprzyjemny świst, który po chwili przerodził się w iście hieni śmiech. Zacisnąłem palce na połach swego płaszcza, w napięciu przypatrując się zaistniałej scence. To nie było nic nadzwyczajnego – nie raz widziałem już podobne bójki w pubach, wszczynane przez nerwowych alkoholików. Po co Rimian kazał mi tu siedzieć? Nie miał już ciekawszych zajęć? Prychnąłem pod nosem z pogardą. Niedoczekanie.

Tym czasem, stało się coś, czego nie do końca ktokolwiek by się spodziewał. Dwóch mężczyzn, chcących uspokoić agresora, z łomotem zwaliło się na stoliki, strącając ich zawartość na zabłoconą podłogę. Uniosłem czujnie wzrok, chcąc przyjrzeć się scence dokładniej. Hawton kipiał – to idealnie opisywało jego stan, gdyż z ust toczyła mu się piana. Mogłoby się wydawać, że jeszcze trochę i dym mu poleci z uszu. Kobiety ze swoimi partnerami szybko opuściły bar. Zostało nas siedmiu. Ja, Alyssander, tamtych dwóch, kelner i trzech innych mężczyzn. Spity w trzy dupy Hawton rozglądał się dookoła z nieco zdezorientowaną miną, ja zaś wymamrotałem do słuchawki:

- I co, Rimian, nadal mam nic nie robić? – mój przełożony, który widział wszystko przez mikrokamerę ukrytą za kołnierzem, plasnął się otwartą dłonią w czoło i warknął błagalnie:

- Shiyon, tylko błagam, nie…

- Nie rób widowiska. – dokończyłem za niego, uśmiechając się pod nosem. – Jak sobie życzysz, Panie.

Podczas gdy inni mężczyźni otaczali agresywnego Allysandra, ja podszedłem do niego od tyłu i ze spokojem przyłożyłem mu lufę czarnego rewolweru do potylicy. Momentalnie zamarł i ucichł, a uśmiech zniknął mu z twarzy. Wystraszeni mężczyźni wybiegli z pubu. Zostaliśmy sami, tylko ja i on. Wciągnąłem powietrze przez nozdrza. Hawton cuchnął. Jego smród był nieopisywalny. Zdecydowanie, nie potrzebowaliśmy w ministerstwie takich ludzi, jak on. Przynajmniej ja nie potrzebowałem.

- Strzel. – warknął do mnie z wyrzutem w głosie. Uporczywie się w niego wpatrując, zmrużyłem nieco oczy. – Wiem, że tego chcesz. Nawet ja tego chcę. Dwa zero, przegłosowane.

Nie odzywałem się do niego. To co mówił nawet mnie nie ruszyło – było nieistotne w tym momencie. Opuściłem broń, chowając ją do kabury na udzie i nie spuszczając wzroku z celu, złapałem jego nadgarstki i zakułem je w srebrne kajdanki. Nie protestował. Zmarszczyłem brwi. To dziwne, przed chwilą przecież jeszcze…

- Zmieniłem zdanie. Ja strzelę. – wyszeptał, wpatrując się w ścianę. Błyskawicznie przykucnął i zamachnął się wyprostowaną nogą, z wielką siłą uderzając w zgięcie kolan. Wrzasnąłem, nie mogłem jednak opaść, odskoczyłem na bezpieczną odległość, przyglądając się, jak mój przeciwnik pada na ziemię i próbuje się z niej podnieść. Doprawdy, godne pożałowania, Allysandrze Hawton. Mężczyzna się jednak nie poddawał. Zaczął chwiejnie iść w moim kierunku. Dobyłem kabury i zamarłem ze strachu. Pusto. Rewolwer…

- Pożyczyłem tę zabawkę. – wysapał mężczyzna. Jego skute w kajdanki przeguby nienaturalnie wykrzywiały się, by pocisk przeszył łańcuch, przy okazji dotkliwie raniąc plecy mężczyzny. On jednak się tym nie przejmował – wręcz przeciwnie. Korzystając ze swobody kończyn, wycelował we mnie pistoletem. Wiedziałem, że nie trafi. Był zbyt pijany, by nie spudłować. Trach. Pocisk drasnął lekko moje ucho, a lampa obok rozpryskała się na kawałki. – Co to za broń? Jest cholernie skuteczna…

Dalszej części sentencji nie byłem w stanie rozszyfrować – przeraźliwy bełkot mężczyzny brzmiał jak gadanina niemowlaka. Korzystając z chwili nieuwagi podbiegłem do niego i wykonując wykop z półobrotu, powaliłem go na ziemię, szybko odbierając mu broń. Przygwoździłem go butem do ziemi, syknąłem cicho. Moje ucho krwawiło i dymiło. Kurwa mać.

- Ha… - dyszał mężczyzna. – Widzisz? Ty też krwawisz… Cholero… MASZ ICH OCZY!

Szarpał się i miotał na wszystkie strony, wrzeszcząc obraźliwe słowa pod moim adresem. Zmarszczyłem brwi i zdecydowanym ciosem, pozbawiłem go przytomności.

- Wkurwiasz mnie, śmieciu. – mruknąłem i spojrzałem w lustro. Spojrzenie mych własnych, białych oczu mnie przeszyło. Rzeczywiście. Byłem do nich podobny. Masz rację, Sander.

*

Rimian westchnął, przyglądając się Allysandrowi. Nie do końca pewien byłem, czy jest zadowolony, czy raczej skonsternowany. Zmarszczyłem brwi z poirytowaniem. Co ci znowu nie pasuje, stary durniu?

- Wszystko jest dobrze. – odparł, odczytując moje myśli i poprawiając okulary z grubymi oprawkami. Zerknął na mnie kątem oka, nie wiedząc, co do końca powiedzieć. Jak ja nienawidziłem ludzi, którzy byli tak cholernie niezdecydowani, jak on. – To właściwa osoba. Jeden z najlepszych kadetów Rutscha. Wierz mi, lub nie, ale ma dopiero dwadzieścia trzy lata. Tak… Alkohol niesamowicie zmienia człowieka. Jestem ciekaw, czy ucieszy się na widok swojego starego wychowawcy…

- A co w tym ciekawego? – zapytałem. – Odwaliłem już czarną robotę, chyba mogę iść, no nie?

- Zaczekaj. Musisz mu towarzyszyć przy transfuzji krwi. Wysocy są niezwykle niebezpieczni, a szczególnie złapany przez nas okaz. Wiem, że nieco namęczyłeś się z samym Hawtonem, ale to jest sprawa o wiele wyższej wagi. Zabieg musi przebiec płynnie i bez zaburzeń. Bez przebudzenia żadnego z nich. Jeżeli to nastąpi… Skutki będą straszne.

- Ale on o niczym… - zacząłem, patrząc ze złością na przełożonego. – On o niczym, do cholery nie wie! Nie mam z nich bliższych więzi, ale to jest człowiek!

- Shiyon… - Rimian zmrużył oczy i westchnął przeciągle. – W tych czasach, niewiedza bywa rozkoszą. Nienawiść, którą będzie potem do nas pałał, podaruje mu siłę do życia. Nie będzie chciał się zabić, bo w jego życiu będzie majaczył jakiś cel. Dobrze o tym wiesz, prawda?

- Ja… - zacząłem i po chwili zamknąłem oczy. – Masz rację. Kto jak kto, ale ja powinienem to wiedzieć.

Zgodnie z jego poleceniami usiadłem za konsolą i przyjrzawszy się krytycznym wzrokiem nieprzytomnemu Allysandrowi, stwierdziłem, że mu współczuję. Czytałem o jego przeszłości. O stracie żony i dziecka, o tym, jak większa część jego oddziału została wyżarta przez wysokich.

Ułożyli go na białym fotelu, po czym, odpowiednio zabezpieczając, nakłuli jego żyły dziesiątkami igieł dostawczych i odbiorczych. To samo zrobili z ciałem Wysokiego, o jasnoszarych, długich lokach. Westchnąłem. Powstaje kolejny potwór, zdolny do wszystkiego. Nie byłem jednak pewien, czy ten człowiek potworem się już nie stał. Maszyna zabuczała donośnie, a złota i czerwona ciecz wypełniła setki maleńkich rureczek, co chwila nimi gdzieś, to przepływając, to wracając. Na czarnym ekranie przedstawione miałem reakcje obu istnień. Wszystko przebiegało według planu.

Wszystko dążyło ku destrukcji

Sander

Obudziłem się na wygodnej, białej pościeli. Po rozejrzeniu się, stwierdziłem, że na pewno nie jest to pub. Mój wzrok był nieco rozmazany, toteż początkowo nie potrafiłem rozróżnić dwóch twarzy, które majaczyły mi przed nosem. Zakasłałem kilka razy. Czułem niezwykły gorąc, zupełnie tak, jakbym od środka płonął. Zignorowałem to uczucie i przetarłem oczy. Gdy ujrzałem Rutscha, myślałem, że to jakiś makabryczny sen.

- Witaj, Sander. – jedyną rzeczą, dzięki której go rozpoznałem, były oczy. Reszta kompletnie go nie przypominała. Ale oczy zostały te same. Jedno zielone, drugie brązowe, stare i zmęczone. Nie zapomniałbym ich. Miałem bardzo dobrą pamięć. – Pewnie zastanawiasz się… Dlaczego ty i ja tu jesteśmy…

- Tak. Nie pomijaj swojego przyjaciela. – wskazałem skinieniem na Chińczyka, którego dane było mi poznać już w pubie. Gdy poczuł na sobie moje spojrzenie, prychnął z niezadowoleniem. Jakiś paniczyk z dobrego domu. – Czego chcecie? Kiedyś, cieszyłbym się z twojej obecności, Rutsch, ale teraz mam ochotę wyjebać ci z całej siły.

- Bez wulgaryzmów, jeżeli mógłbyś. – odparł Rutsch, marszcząc swoje siwe brwi. – Nie lubię, kiedy dzieci za bardzo sobie pozwalają. Przechodząc do meritum… Jesteś tu, bo jesteś nam potrzebny. Wysokich jest coraz więcej… Nie dajemy rady…

- Wyleciałem z tej roboty. – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Tylko dlatego, że nie ocaliłeś wtedy Isabel. Bo miałem pretensje do twojego korpusu. To niesprawiedliwe.

- Wyleciałeś, fakt faktem, aczkolwiek dostajesz teraz drugą szansę. – mówił niewzruszony Albert Rutsch. Działał mi powoli na nerwy. – Czy to cię ucieszy, czy nie, jesteś zdany na naszą łaskę. Podczas gdy byłeś nieprzytomny, dokonaliśmy zamiany krwi. Od dzisiaj twoje serce pompuje krew jednego z Wysokich. Ta operacja była niezbędna, w celu utworzenia nowego oddziału, złożonego z takich, jak ty i Shiyon.

Zbladłem i rzuciłem ukradkowe spojrzenie w lustro obok. Przeraziłem się, na widok moich intensywnie zielonych oczu, połyskujących niczym u kota, z wąziutkimi, prawie niewidocznymi źrenicami. Moje zdziwienie szybko przerodziło się w nieopisywalny strach i obrzydzenie, które sprawiło, że nie mogłem wydusić z siebie ani jednego słowa. Mój oddech zgoła przyspieszył, a serce zaczęło szybciej pompować piekielną krew. Wrzasnąłem głośno, miałem ochotę płakać, lecz z moich oczu nie popłynęła ani jedna łza. Strach zmieszał się z gniewem, który wypełnił mnie od środka i sprawił że wybuchłem. Nie wiedziałem, co krzyczałem w ataku furii, nie wiem kogo biłem. Było mi wszystko jedno. Chciałem opuścić to miejsce. Opuścić i skoczyć z jakiegoś dachu. Strzelić sobie w głowę. Cokolwiek.

Ale najpierw, musiałem zabić Rutscha.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • NataliaO 04.08.2015
    Ich smukłe, blade sylwetki nie miały skazy, a długie, splątane włosy, z powplatanymi w nie gałązkami i kwiatami, łopotały na wietrze jak sztandary - Krótki, ale treściwy i ładny, urokliwy opis.

    Łał... Świetnie, genialnie mi się czytało. Szybko, lekko, przyjemnie z wielką ciekawością. Historia była bardzo fajnie opisana, bohater jest ciekawym zarysem mądrego i normalnego człowieka. Miał naprawdę ludzkie odruchy w trudnym świecie. Opisy były pobudzające, dialogi naturalne. Treść bardzo dobra. 5:)
    Trochę skojarzyło mi się to z filmem "Avatar".
  • LinOleUm 05.08.2015
    Dzięki Nat...
  • Prue 06.08.2015
    Zgodzę się z NataliąO to opowiadanie jest bardzo dobre, świetnie i ciekawie przedstawione. Dam z przyjemnością 5
  • Ronja 06.08.2015
    Natalia napisała, że skojarzyło jej się z Avatarem, mi natomiast z X-menami :D Główny bohater, w wyniku laboratoryjnych eksperymentów, otrzymuje moc, której nie chce i staje się dzięki niej super, przekozakiem ;) Wątek miłosny też by pasował. Dobra, ale X-meni na bok.
    Według mnie tekst jest napisany świetnie. Płynne przejścia z jednej akcji do drugiej. Strasznie mi się podobało jak sprawnie łączysz wątki, sprawiło to, że czytało się mega przyjemnie. Sander do polubienia, chociaż nie mój typ ;).
  • LinOleUm 06.08.2015
    ;A; Jeju, dzięki ;c;
  • KarolaKorman 08.08.2015
    ,,a by się zregenerować'' - aby
    ,,W nos uderzy mi '' - uderzył
    ,,Gęsta posoka rozlewała się na ziemi w kałuży.'' - ma wrażenie, że tu powinno być w kałużę, ale mogę się mylić
    ,,zapach palonego, gnijącego ludzkiego mięsa.''- dlaczego było gnijące?
    ,,rozpryskała się'' - rozprysnęła
    Ciekawa historia. Nie czytuję fantastyki, ale przepłynęłam z przyjemnością :)
  • Anonim 09.09.2015
    "W nos uderzy mi słodki zapach lilii" - zagubione "ł"
    "Isabel zawsze próbowała doszukiwać dobra." - zgubione "się"
    "Westchnąłem ." - spacja
    "jaskrawo czerwonym" - łącznie
    "oczy mieniły się zdradliwie i taksowały mnie podejrzliwym spojrzeniem, pełnym niechęci." - "niechęć" to dobre słowo w takiej sytuacji? Nie lepiej już użyć tej podręcznikowej "nienawiści"?
    "Trzy lata później – Jeff Foster" - w sumie nic, ale oddzieliłbym enterami.
    "Glan weterana przygniótł facjatę kelnera do ziemi" - "glan weterana" to dość dziwne zestawienie słów ;)

    + błędy wypatrzone przez KK. Od siebie dodam, że zdarzała się dość nieprzyjemna dla oka konstrukcja, jak choćby zdanie ze wspomnianym glanem.

    Historia, w moim odczuciu, zaczęła i zakończyła się dobrze. Zaciekawił mnie nieszablonowy pomysł i kreacja świata, ale trochę kulało wykonanie. Przede wszystkim opis walki był bardzo długi. W takich momentach czytelnik powinien mieć poczucie satysfakcji, a to zwykle udaje się wyrobić, kiedy stworzy się już jakąś więź z bohaterem. Tu ledwo po wprowadzeniu rozpętało się piekło, więc o żadnej więzi nie może być mowy, dlatego też mój odbiór walki był dość powierzchniowy. Jest też parę dziwnych... nie wiem jak to nazwać? Właściwości? No bo dlaczego regeneruje ich woda? Przecież H2O to rozpuszczalnik, może łatwiej było by mi to sobie wyobrazić, gdyby wysocy mieli jakąś konsystencję ameby, ale z tego co czytałem byli dość mięsiści. Ogólnie całkiem przyzwoicie wyszło.

    Pomysł: 8.5
    Styl*: 6
    Całość: 7

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania