Bractwo Cierni - rozdział 1

Rozdział I — Spotkanie

 

— Nadchodzą z lewej! — krzyknął Seyn, kierując palcem wskazującym w stronę szczytu pagórka, zza którego dochodziła nasilająca się pomarańczowa poświata.

Na te słowa jego towarzysz, siedzący do tej pory na niewielkim pieńku ściętego dębu, podniósł się i chwyciwszy za leżącą na ziemi nietypową broń, przypominającą kształtem półksiężyc, stanął tuż obok Seyna. Obaj przyjęli odpowiednią postawę, oczekując nadciągającego natarcia. Po chwili zza pagórka wynurzyła się pokaźna grupka niewielkich, niesięgających nawet do pasa stworzeń. Trochę przypominały z wyglądu dzika, lecz poruszały się swobodnie na tylnych nogach. Zdecydowanie najbardziej rzucało się w oczy to, iż ich ciała pokryte były buchającymi pomarańczowoczerwonymi płomieniami, co ewidentnie było źródłem poświaty rozświetlającej okolicę, spowitą w mroku pochmurnej nocy. Biegły w niezorganizowanej grupie po pochyłym zboczu wprost na położone poniżej pole, przed którym twardo stali dwaj mężczyźni.

— Nie pozwól im się zbliżyć, Vervitch! — powiedział Seyn do swego towarzysza. — Bo pole zajmie się ogniem!

Ten z kolei bez zbędnego słowa ruszył wprost na płonące kreatury, przekładając swoją pokaźnych rozmiarów broń za siebie, gotując się do wykonania potężnego zamachu. Seyn stał w miejscu, najwyraźniej czyniąc z siebie drugą linię obrony. Gdy stwory zbliżyły się na odpowiednią odległość Vervitch wykonał druzgocący atak, tnąc za jednym razem aż pięć z nich, odrzucając je w tył i pokrywając mozaiką tryskającej krwi, po chwili będąc już gotowym do kolejnego zamachu. Zgodnie z przewidywaniami Seyna, kilka płonących dzików przemknęło się bokiem, uniknąwszy objęciom śmierci i nadal pędząc ku polu ze zbożem. Nie na długo. Seyn już od dawna był gotowy do walki, dzierżąc w dłoniach swoją długą na ponad trzy metry broń przypominającą guan dao, lecz prostszą i mniej ozdobną. Jeden potężny, celny zamach wystarczył, by położyć trupem dwa dziki, raniąc jeszcze trzeciego w ryj. Powietrze wypełniło się tańczącymi iskierkami niczym chmara świetlików. Nie minęła nawet minuta, by ta nierówna batalia dobiegła końca. Gasnące ciała napastników pozwoliły, by okolica znów spowiła się mrokiem.

— No i po robocie, można wracać — Powiedział Vervitch. — Ale ciemnisko! A pochodni to żeś nie wziął, nie?

— Wybacz przyjacielu, nie wziąłem.

Mimo panujących na zewnątrz atramentowych ciemności obaj wojownicy dotarli na próg sporej drewnianej chaty, przystającej do pola. Seyn zapukał do starych, acz solidnych drzwi chaty. Po chwili wyczekiwania otworzył im farmer w podeszłym wieku, gruby, z siwiejącymi włosami, choć nie zostało mu ich zbyt wiele. W ręku trzymał kawałek deski niczym miecz, wyraźnie obawiając się tego, co mogłoby czekać na niego po drugiej stronie drzwi. Miał na sobie jasnoniebieską piżamę, wyraźnie został wyrwany ze snu.

— A to wyście. — rzekł z ulgą farmer. — I jak, zabiliście te demoniska?

— Żadne tam demoniska tylko stado rozjuszonych Flameblinów. Wszystkie leżą już trupem — odpowiedział Vervitch.

— Ach chwalić was, chwalić! Proszę, zapraszam do środka, wygód ni ma, ale prześpijcie się do rana, zapraszam wielce!

— Dobrze — zgodził się Seyn.

Cała trójka udała się na spoczynek. Nazajutrz, gdy wzeszło słońce, wojownicy obudzili się i rozpoczęli poranną gimnastykę. Nie zdejmowali na noc swoich zbroi, toteż byli od razu gotowi do drogi. Nie było to zbyt wygodne rozwiązanie, a wypoczywali już w gorszych warunkach. Dopiero w świetle dziennym było można zobaczyć ich niezwykłe, acz budzące nieokreśloną trwogę stroje. Seyn nosił straszliwy, okalający całą głowę hełm w kształcie podłużnej, podwójnie rogatej czaski bliżej nieokreślonego zwierza. Poza brązowej barwy zbroją skórzaną miał na sobie także coś w rodzaju zbroi wykonanej z kości, jego klatkę piersiową, plecy oraz ramiona pokrywały szeregi białych żeber. Jego szyję oraz buty okrywało szarobiałe futro. Jego druh Vervitch nosił czarną, miejscami ciemnozieloną, lekką zbroję płytową, z tyłu zaś zwisała mu ciemnoczerwona peleryna oraz dwa mniejsze kawałki materiału identycznej barwy, zwieńczone złotymi ciężarkami w kształcie trójkątów niewiadomego przeznaczenia. Nie nosił hełmu, okazała czarna broda zdobiła jego męską, przyzdobioną bliznami twarz.

Stary farmer był akurat w kuchni, kiedy jego goście do niego podeszli.

— Widzę. że już wstaliście panowie — rzekł farmer. — Jeszcze raz dziękuję za pomoc, chwalić was po niebiosa! Proszę, właśnie przyrządzam śniadanie, lubiśta owsiankę? Domowa i...

— Nie chcemy śniadania — przerwał mu Seyn. — Zaraz będziemy iść, zapłać pan co trzeba.

— A no tak, prawie bym zapomniał. Proszę, pięćdziesiąt tepali tak jak to było uzgodnione — farmer mówiąc to podszedł do półki, znajdującej się nad niewielkim drewnianym stołem i zza pojemników na przyprawy i herbatę wyciągną płócienną sakiewkę i podał ją rozmówcy. — Te małe diaboły nękały mnie wiele dni, zupełnie bez powodu, pozbycie się ich warte jest każdej ceny.

— Flamebliny żywią się popiołem z rzeczy, które same spalą — powiedział Seyn, jednocześnie zabierając szybkim ruchem brzęczącą sakiewkę z ręki starca i chowając ją równie szybko do kieszeni przy spodniach. — Nie wiedzieć czemu szczególnie lubią palony owies, miał pan po prostu pecha.

— Raczej szczęście bym rzekł, że akurat w czasie niedoli przez naszą wioskę przechodzili nie byle kto, ale sam pan Biała Hydra oraz pan Rubinowa Viverna. Szczęście to zaprawdę. Chwała wam po niebiosa!

Goście najwyraźniej nie mieli ochoty dłużej wysłuchiwać fanatycznych pochwał swego zleceniodawcy, gdyż zanim dokończył ostatnie zdanie ci właśnie opuszczali pokój. Biała Hydra i Rubinowa Viverna — pod takimi właśnie tytułami ci wojownicy znani byli w najdalszych zakątkach królestwa. Ich prawdziwe imiona znali tylko oni oraz ich najbliżsi, najbardziej zaufani przyjaciele, i tylko oni się w stosunku do nich nimi posługiwali.

— Głodny jestem, mogliśmy zostać na śniadanie — poskarżył się Vervitch, gdy obaj szli już polną ścieżką, wijącą się niczym wąż pomiędzy rozległymi polami uprawnymi i dębowymi lasami, w kierunku majaczącego na horyzoncie miasteczka Brund.

— Nie będę jeść chłopskich pomyj, po to mamy pieniądze, aby stołować się w bogatych gospodach, nieprawdaż?

— Tak, tak — burknął, odwracając wzrok z przeciwnym kierunku.

 

Rejwach na uliczkach Brundu nie różnił się niczym szczególnym od innych. Kramarki przekrzykiwały się, która to ma lepszą cenę kiełbasy czy smalcu, przechadzający się starsi rozmawiali o polityce i filozofii, dzieci biegały, strasząc kury lub grając po prostu w berka, gdzieniegdzie przebiegł kot albo przefrunął gołąb. Zwyczajne, hałaśliwe miasteczko, zdecydowanie większe od byle wsi, acz o wiele biedniejsze aniżeli prawdziwe, duże miasto, z murami obronnymi i budynkami z białego kamienia. Jak zwykle, nasi dwaj podróżnicy bardzo rzucali się w oczy pośród szarawego tłumu. Nie tylko ze względu swego ekstrawaganckiego ubioru, ale przede wszystkim przez swój nienaturalnie dużych rozmiarów oręż, który nosili ze sobą na plecach. Tłum nierzadko musiał się rozstąpić, aby umożliwić im przejście, nie potrącając nikogo po drodze wystającą na boki ostrą stalą. Część mijanych po drodze mieszkańców nie miała pojęcia kim byli dwaj obcy, przyglądali się im ze zdziwieniem lub też wrogością, zastanawiając się czy ich miasto odwiedzili straszliwi, krwiożerczy czarnoksiężnicy czy może cyrk. Druga część mieszkańców jednak wiedziała albo przynajmniej myślała, że wiedziała, kim byli ci obcy i powitali ich serdecznym uśmiechem, a niekiedy nawet delikatnym ukłonem i życzeniem miłego dnia. Dzień faktycznie był miły, słońce świeciło nie będąc rozpraszanym przez chmury, jednocześnie lekki, chłodny wietrzyk nie pozwalał, by mieszczanom dokuczał upał. Dwaj podróżnicy nie zwracali jednak żadnej uwagi na mijanych po drodze ludzi, w ciszy, twardym krokiem, szli prosto przed siebie w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogliby nasycić głód. W pewnej chwili do uszu Seyna Białej Hydry dobiegł donośny głos mężczyzny, który w jednym z szerszych zaułków przemawiał do nielichego tłumu. Ubrany był w tanie, płócienne odzienie w kolorze oliwki, stał natomiast na beczce, dzięki czemu wywyższał się ponad otaczające go zbiorowisko i był widoczny ze sporej odległości.

— (...) I wtedy właśnie, po przytłaczającej porażce rycerzy — przemawiał mężczyzna. — bogowie zesłali na te ziemie dziewięciu aniołów, wojowników z ogniem w sercach i stalą w dłoniach, którzy oczyścili królestwo ze wszelkiego plugastwa, zrodzonego z piekielnych czarnych płomieni Gorgolu, i to oni po dziś dzień stąpają między nami z łaski bogów, by bronić nas przed plugastwem, które mimo druzgocących ran wciąż wije się po tych ziemiach niczym ryba w wysychającym stawie naszego...

Seyn i jego towarzysz nie zatrzymywali się i odeszli już na tyle daleko od mówcy, aby jego słowa zagłuszył miejski gwar. Vervitch wykrzywił usta w delikatnym uśmiechu, jakby usłyszał przed chwilą dobry dowcip, ale starał się powstrzymać emocje.

— Słyszał? Nazywają nas tu aniołami, a to dobre, uwierzyłbyś? — Powiedział, uśmiech na ustach utrzymał się jeszcze chwilę po czy zniknął.

— Znają tylko połowę prawdy, nie ma się co dziwić — odparł Seyn. — Gdyby znali całą prawdę byłoby pewnie trochę inaczej.

Obaj wojownicy doskonale znali całą historię, gdyż byli jej głównymi uczestnikami. Wszystko zaczęło się parę ładnych lat temu — przypominali sobie w myślach — Wtedy to właśnie rozeszła się wieść o odkryciu nowej, dzikiej i nietkniętej ludzką ręką krainy za morzem. Trzy wielkie królestwa niemal jednocześnie zdecydowały się wysłać na te ziemie swoje statki, po to, aby założyć kolonie. Nowa kraina to nowe przestrzenie do życia, nowe surowce, nowe możliwości. Niestety pierwsi osadnicy szybko się przekonali, że kraina ta nie była wcale niezamieszkała. Zasiedlały ją bowiem niezliczone gatunki stworzeń, które bynajmniej nie miały ochoty dzielić się swoimi terenami z kimkolwiek. Oślizgłe Slugły, potężne Trolle, śmiercionośne Venoidy, to tylko kilka z nich. Królewscy rycerze próbowali z nimi walczyć oczywiście, lecz nie mieli wielkich szans. Żołnierze ginęli, a kolonie się kurczyły. Wtedy to właśnie, obecnie miłościwie nam panujący król Uris, władca największego z trzech królestw — Zetervi — zdecydował się poprosić o pomoc poszukiwaczy przygód. Kim są poszukiwacze przygód każdy wie. Są to młodzi ludzie, którzy niezachwyceni wizją kariery rolnika, szewca czy stolarza, opuścili swoje domy, aby wyruszyć na bezdroża i w knieie, w poszukiwaniu cennych skarbów oraz zapomnianych przez czas podziemi. Poszukiwacze przygód, w przeciwieństwie do królewskich żołdaków, którzy lepiej radzili sobie z opryszkami i złodziejami, doskonale radzili sobie z potworami, z którymi zmagali się na co dzień a liczne magiczne akcesoria, które zdobywali podczas wypraw do niebezpiecznych świątyń czy katakumb, czyniły z nich niebywale potężnych osobników. Nie straszne im także dzikie, nieprzebyte lasy, które z pewnością można nazwać ich drugim domem.

W odpowiedzi na prośbę króla przybyło do stolicy dziewięciu doświadczonych poszukiwaczy, a między nimi Seyn zwany Białą Hydrą oraz Vervitch zwany Rubinową Viverną. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż król obiecał w zamian za pomoc ogromne skarby wprost z królewskiego skarbca. Tak więc niedługo potem tych dziewięciu piechurów wysłano statkiem do nowej krainy, gdzie rozpoczęli trwające wiele dni zmagania z wrogą fauną. Ostatecznie poszukiwacze zwyciężyli, zmuszając wrogie hordy do wycofania się głęboko w głąb kniei, pozwalając tym samym na budowę pierwszych miast i dalszy postęp. Zgodnie z obietnicą otrzymali oni swoją nagrodę, złoto i kosztowności godne pożądania niejednego szlacheckiego młodziaka. Nie był to jednak wcale koniec tej historii, gdyż leśne potwory, mimo iż odepchnięte, wcale nie zrezygnowały ze swoich ziem i powróciły. Król podjął wtedy ważną decyzję, mianowicie postanowił zatrudnić poszukiwaczy na stałe. W zamian za ochronę królestwa otrzymywać mieli regularny żołd. Zgodzili się rzecz jasna, gdyż poszukiwacze ponad wszystko cenią sobie jedno — skarby. Może się wydawać, że pod tym względem nie są oni lepsi niż byle zwykli najemnicy, ale w końcu żaden zwykły najemnik nie przetrwałby starcia z rozjuszoną Venoidą, nieprawdaż? I tak właśnie dziewięciu wojowników, którzy przyjęli nazwę Bractwa Cierni, gdyż tak samo, jak ciernie pokrywające piękną różę chronią ją przed głodnymi roślinożercami, aż po dziś dzień tak samo chronią królestwo przed potworami wszelkiej maści... Ale żołd od króla wcale im nie wystarczał, albowiem wykorzystując ludzką niewiedzę o tym, iż za swoją pracę otrzymują już zapłatę, zaczęli pobierać opłatę również od ludzi, których chronią, pomnażając swoje bogactwa i karmiąc pozornie niewinny grzech chciwości. Gdyby ludzie faktycznie znali pobudki, jakimi kierują się ich aniołowie stróżowie, zapewne patrzyliby na nich całkiem inaczej.

 

Posiłek w miejskiej gospodzie „Pod Rzemyczkiem” był całkiem wytworny jak na tej jakości miejsce. Pieczony kurczak w sosie kurkowym a do tego kresmeleńskie wino błękitne. Jeśli chodzi o trunki to trunki z Kresmelen nie mają sobie równych na całym świecie. Cały kraj słynie z iście mistrzowskich talentów swych winiarzy i piwowarów, toteż dziwnym jest nieco, iż w takim nie—wyższych lotów przybytku znalazło się wino błękitne i to wcale nie jedna butelka, gdyż przechodząc przez salę główną, kierując się do wynajętego pokoju, zauważyli co najmniej dwa stoliki, na których stał ten wyśmienity napój.

— Dziesięć tepali za butelkę, tyle co pokój i żarcie razem wzięte, a i reszta zostaje! — stwierdził Vervitch, trzymając i oglądając opróżnioną w połowie już butelkę wina, bujając się jednocześnie na krześle.

— Zastanawia mnie co stado Flameblinów robiło tak blisko ludzkich gospodarstw — powiedział Seyn, nie zwracając zbytnio uwagi na słowa towarzysza. — zwykle trzymają się swoich polan.

— Pewno coś je przegnało i przywiało tutaj, wielka mi zagadka! Pewno jakiś Rinozard czy inne coś, nie ma co łamać sobie głowy na tym.

— Możliwe, że masz rację, przyjacielu.

— A no pewno, żem mam! Uwaga, znów polewam! Chlup w ten dziób!

Vervitch na co dzień był małomównym, wiecznie ponurym i groźnym wojem, ale gdy się napije staje się wesoły i rozmowny niczym bogaty trubadur, aczkolwiek Seyn bardziej przepadał za jego zwykłym charakterem.

Po zjedzonym śniadaniu i opróżnionych kieliszkach przystąpili do czyszczenia swojego ekwipunku z krwi po wczorajszej potyczce. Specjalny środek do czyszczenia, jaki nosili ze sobą, czynił prawdziwe cuda nawet z zaschniętą już krwią.

— To co, poszukamy jakie dziewki do zabawy? — spytał Vervitch. — Dawno żem nie chędożył.

— Nie — odpowiedział Seyn. — mamy inną robotę, dobrze wiesz.

— Wiem, wiem. Po prostu pomyślałem... Skoro już wynajęliśmy pokój...

— Pokój jest po to, żebyśmy nie jedli w sali z ochlajtusami i nie czyścili broni nad rzeką jak jakieś praczki. Mamy pieniądze to korzystajmy z nich. A teraz się pośpiesz, zaraz wyruszamy.

— Tak, tak — burknął, skupiając się na czyszczeniu swojego ostrza.

 

Zostawiając za sobą Brund, mijając po drodze jeszcze jedną maleńką wieś, byli już o rzut kamieniem od celu swojej wędrówki.

— Świątynia Lytana powinna być zaraz za tym wzgórzem — powiedział Seyn podczas wspinaczki po kolejnej, stosunkowo stromej polnej ścieżce.

— Po co w ogóle budowali ją tak daleko od miasta? Przeto to ni ma sensu — rzekł Vervitch, dysząc ciężko i zostając nieco z tyłu.

— Nie mam pojęcia, pewnie potrzebowali jakiegoś cichego miejsca, by móc zgłębiać wiarę albo coś takiego, niewiem. Zresztą kogo to obchodzi! Mamy tu robotę do wykonania.

— Tak, wiem. Jak myślisz, co zabija tych mnichów?

— W liście, który dostaliśmy od posłańca, nie było zbyt wielu szczegółów. Być może to nic wielkiego... o patrz, to już tutaj! — Krzyknął Seyn, kiedy tylko znalazł się na górze.

Ze szczytu doskonale było widać płytką dolinę, zewsząd otoczoną gęstymi zielonymi lasami. W samym sercu ów doliny połyskiwała w popołudniowym słońcu ogromna kopuła koloru wrzosu, zwieńczająca dwupiętrową świątynię z szarego kamienia, z licznymi łukowatymi oknami i czterema basztami w każdym rogu budynku, zwieńczonymi strzelistymi iglicami ze złotymi elementami. Przeciętnego plebejusza z całą pewnością poraziłaby piękność oraz bogactwo tego widoku, lecz poszukiwacze nie zwrócili nań szczególnej uwagi i czym prędzej zaczęli schodzić w dół zbocza, aby prędzej poznać szczegóły sprawy, z którą już wkrótce przyjdzie mi się zmierzyć. Gdy dotarli pod zdobione wrota obiektu, słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem, zalewając niebo bursztynową barwą. Chłodny wiatr ucichł. Zrobiło się nienaturalnie cicho, zwłaszcza biorąc pod uwagę bliskość kniei, zapewne zamieszkałej przez liczne ptaki czy świerszcze. Zapukali. Po chwili otworzył im młody, wyraźnie zdenerwowany kapłan w modrej szacie z kapturem. Prędko zaprosił ich do środka, po czym zatrzasnął za nimi wrota i zasunął zasuwę. Skierował swoich gości do głównej sali, znajdującej się na tuż za kolejnymi wrotami. Sala była obszerna, dominował w niej kolor wrzosu. Pod każdą ze ścian były poustawiane rzeźby przeróżnej tematyki, w centrum sali zaś, na kolistym podwyższeniu, stał dumnie posąg wysławianego tu boga Lytana, ze złotą kulą w dłoni, z której emanowało magiczne światło, oświetlające bez trudu całe pomieszczenie.

— Już się bałem, że posłaniec nie zdoła was odnaleźć, chwała Lytanowi — zaczął strapiony kapłan.

— Jesteśmy, tak więc mów co się tu dzieje — rzekł Biała Hydra.

— Nazywam się Umer, jestem kapłanem w tej skromnej świątyni Lytana. Skończyliśmy jej budowę wraz z innymi kapłanami ledwie miesiąc temu i od tamtej pory dzieją się tutaj iście makabryczne sceny.

— To znaczy?! — zapytał Rubinowa Viverna zniecierpliwionym głosem.

— Na początku, co noc słyszeliśmy dziwne hałasy na zewnątrz. Nigdy czegoś podobnego nie słyszeliśmy. Po kilku nocach nadal słyszeliśmy te dźwięki, ale już wewnątrz murów! Szukaliśmy po korytarzach ich źródła, ale nic nie znaleźliśmy poza kilkoma długimi zadrapaniami na sufitach. Cztery dni temu stało się najgorsze, rankiem znaleźliśmy ciało brata Yerolda w jednym z korytarzy, rozerwane na strzępy, w połowie pożarte! To było straszne. Wtedy właśnie postanowiliśmy wysłać posłańca. Od tamtego czasu co noc ginął jeden brat, w identyczny sposób. To już pięciu, prawdziwa tragedia! Zostałem tylko ja i jeszcze dwóch innych braci, boimy się o swoje życia jak jeszcze nigdy!

Brat Umer przerwał swoją opowieść, by otrzeć rękawem oczy z napływających łez.

— Co o tym sądzisz? — spytał Seyn swojego przyjaciela.

— Złe się dzieją tu rzeczy do czorta. Gdyby to był zwykły jaki potwór to nie atakowałby jeno nocą, ale cały czas, no i więcej śladów by po sobie zostawił. To coś jest sprytne, za sprytne na zwykłego stwora z lasu.

— Zgadzam się z tobą, może być niewesoło.

Biała Hydra zaraz po tym, jak utargował cenę za pozbycie się ludojada, polecił Umerowi oraz jego braciom pozostanie w swoich komnatach jak zwykle co noc i nieopuszczanie ich choćby usłyszeli najgorszy krzyk, najstraszliwsze wycie albo inny, wzbudzający grozę oraz ciekawość dźwięk. Kapłan usłuchał rad i opuścił salę, przedtem jednak wspominając, że świątynna kuchnia oraz inne pomieszczenia są do ich pełnej dyspozycji.

— To jak robimy, Seyn? — spytał Vervitch, przyglądając się przyściennym rzeźbą.

— Wątpię, żeby to coś mieszkało tutaj, na pewno przychodzi z lasu i wślizguje się przez jakąś szparę, którą odkryło bądź samo wykopało.

— Możem się rozdzielić, ty pójdziesz na basztę i wypatrzysz, skąd czort wypełza, i którędy wpełza, a ja się na niego zaczaję w środku.

— Czemu nie, niech tak będzie.

 

Srebrny księżyc, będący w pierwszej kwadrze, majaczył pośród kłębiących się chmur. Padał rzadki deszcz, słychać było zewsząd sporadyczne uderzenia rozpędzonych kropel wody o liście drzew. Mimo to las nadal pozostawał niepokojąco cichy, jakby jego życie pochłoną niewidoczny mrok. Było chłodno... zbyt chłodno. Seyn przebywał w jednej ze wschodnich wież, stojąc z założonymi na piersi rękoma, pełen skupienia, zwracając wzrok w stronę puszczy, starając się dostrzec w nocnych ciemnościach najmniejszy ruch, oznaczający pojawienie się nieproszonego gościa. Atmosfera była napięta jak membrana, w każdej chwili mogło pojawić się to coś i Seyn musiał być gotowy stawić temu czoła. Upływające minuty wydawały się trwać wiecznie. Nagle Seyn zauważył szybko poruszający się, czarny kształt, który wynurzył się z linii drzew i popędził w stronę budynku. Mroczny cień był tak szybki, że zanim Seyn zdążył mu się przyjrzeć, ten już wniknął do środka przez niezamknięte, tylne okno na parterze, w którym zamek najwyraźniej musiał być zepsuty od jakiegoś czasu.

— Vervitch, idzie do ciebie! — krzyknął z całych sił, jednocześnie zaczynając zbiegać w dół krętymi schodami wieży. Jego broń, ledwo mieszcząca się w krętym przejściu, szurała donośnie ostrzem o ściany.

Gdy tylko znalazł się na samym dole, ruszył prędko bocznym korytarzem w kierunku przedsionka, prowadzącego do sali głównej. Będąc w połowie drogi usłyszał straszliwi ryk, trochę jakby egzotyczny ptak, ale pochodzący z samych czeluści podziemia. Zaraz potem był krzyk... ludzki krzyk... krzyk Vervitcha! Seyn nie zwalniając kroku przeleciał przez drzwi do przedsionka, po czym wparował do sali głównej.

— Vervitch?! — zawołał swego druha, lecz nie usłyszał odpowiedzi, albowiem pomieszczenie było puste.

Powoli, z zaciśniętym w dłoni drzewcem, poruszał się po sali, nasłuchując wszelkiego dźwięku. Stanął obok centralnego posągu i rozejrzał się w ciszy po podłodze. Leżący na marmurowej posadzce strzęp rubinowej peleryny przyśpieszył momentalnie tętno. I wtem rozległ się kolejny ludzki krzyk, a zaraz potem z ciemnego wejścia do korytarza na tyłach sali wyleciał nie kto inny jak Vervitch. Bez broni, zakrwawiony, z podartą peleryną, przeleciał dobre kilka metrów po czym upadł z trzaskiem metalowej zbroi na podłogę i prześlizgnął się po niej aż pod kolisty piedestał w centrum. Zanim Seyn zdołał wydusić z siebie jakąkolwiek myśl, jakiekolwiek pytanie, jego towarzysz spojrzał na niego przerażonym wzrokiem i wrzasnął z całych sił.

— To Widmogon!

Z ciemnego korytarza, w ślad za Vervitchem, wyleciał koszmarny stwór. Mierzył ponad cztery metry długości, jego wężowate, lewitujące nad ziemią ciało było koloru węgla i spowijała je delikatna, równie czarna mgiełka. Pysk pełen ostrych zębów, masywne łapy z trzeba przeciwstawnymi szponami oraz szpiczaste, ciągnące się przez ponad pół długości kręgosłupa kolce, rysujące sufit, przywodziły na myśl hybrydę smoka i jeżozwierza, choć zapewne taka hybryda byłaby co najmniej miłym pieszczoszkiem w porównaniu do śmiercionośnego Widmogona. Potwór swobodnie płynął w powietrzu, łypiąc świecącymi, czerwonymi ślepiami na nową ofiarę, która raczyła przybyć na bankiet. Biała Hydra spotkał już w życiu wiele groźnych stworzeń, ale Widmogona jeszcze nigdy, choć czytał co nieco o nim w księgach o magicznych stworach. W tej chwili przypomniał sobie tylko dwie rzeczy, jakie o nim niegdyś wyczytał. Tylko dwie — „niewrażliwy na zwykłą broń” oraz „uciekać ile sił w nogach”. Nie miało to jednak teraz znaczenia, przyjaciel Seyna leżał ranny tuż przy nim, a bestia, będąca jednocześnie przyczyną tych ran oraz celem obecnie wykonywanego zlecenia, była przed nim. O ucieczce nie było mowy! Seyn spojrzał potworowi w oczy i ruszył do ataku. Zrobił trzy szybkie kroki przed siebie i skoczył, zamachując się swoją bronią za siebie. Był na wysokości głowy potwora, kiedy z całych sił ciął stwora w lewy bark i przez całą szerokość wąskiego cielska. Bezskutecznie. Ciało Widmogona zachowało się zupełnie jak smoła, najpierw spowalniając ruch ostrza, odkształcając się jak płyn, a gdy ostrze wyszło dołem, ciało w kilka sekund zregenerowało się do poprzedniego kształtu. Seyn wylądował niemal pod nim. Widmogon zamachnął się lewą łapą, Seyn uskoczył prędko w tył a ostre szpony wbiły się w podłogę, powodując rozległe pęknięcie. Seyn przewidywał, że ten atak będzie nieskuteczny, chciał się tylko upewnić, że informacja z książki na temat odporności potwora na zwykłą broń była rzeczywiście prawdziwa. Upewnił się całkowicie. Widmogon uwolnił łapę, ryknął i ruszył do kontrataku. Rozdziawił szeroko paszczę i runął na Białą Hydrę, lecz ten był już na to przygotowany. Uskoczył w bok, pozwalając, by przeciwnik zarył dolnymi siekaczami w posadzkę. Seyn w następnej chwili dotknął maleńkiego, białego jak śnieg klejnotu o owalnym kształcie, osadzonego w kościstej zbroi, kilka centymetrów poniżej karku i wymamrotał słowa jakiegoś zaklęcia. Z klejnotu nagle wystrzeliły trzy, półprzezroczyste wstęgi, które przybrały postać trzech białych, gadzich głów na długich szyjach. Głowy miały identyczny kształt jak kościsty hełm, noszony przez Seyna i będący połączony z resztą zbroi. Widmogon ponownie wzbił się w powietrze, potrząsną głową, jakby upadek go zamroczył, choć było to mało prawdopodobne, i znów ruszył do ataku. Seyn lekko się pochylił, odchylił broń, trzymaną w lewej ręce, do tyłu a trzy hydrze głowy wystrzeliły do przodu na wydłużających się bez limitu szyjach. Złapały szczękami potwora za oba łokcie i wijące się podbrzusze, i powstrzymując cały impet ataku porwały Widmogona w tył i przycisnęły go z całej siły do ściany, znajdującej się za nim, o mały włos jej nie burząc. Głowy zacisnęły swoje szczęki jeszcze mocniej. Potwór ryknął, lecz teraz bardziej z bólu aniżeli z gniewu. Zbroja Seyna była magiczna, toteż wywołane przez nią hydrze głowy były niezaprzeczalnie skuteczną bronią.

— Vervitch! Wykończ go! Teraz! Długo go nie utrzymam! — krzyknął.

— Upuściłem broń w korytarzu!

— To leć po nią! Na litość boską!

Vervitch, mimo iż ranny, wstał ze stękiem i poszedł po broń, trzymając się za prawy bok. Zniknął w ciemności, znacząc tor swojego ruchu kroplami świeżej krwi. Niestety niedane było mu zdążyć na czas. Widmogon ryczał i wierzgał niemiłosiernie, po chwili uwalniając się z uścisku. Zamachnął się łapami raz i drugi raz, uderzając półprzezroczyste węże, które po chwili skurczyły się i zniknęły za plecami Seyna. Syknął ze złości, patrząc, jak stwór ponownie nań ruszył. Ponownie zrobił szybki unik, pozwalając, by przeciwnik rozbił się o stojący pod ścianą rząd małych rzeźb, przedstawiających bliżej nieznanych mężczyzn w podeszłym wieku. „Nie mogę ciągle tylko robić uników” — pomyślał — „Gdzie, u licha, ten Vervitch?!”. W tym momencie poczuł szarpnięcie na prawej stopie, stracił równowagę i został pociągnięty w tył. Zwinny niczym bicz ogon Widmogona chwycił Seyna za nogę, kiedy stwór podnosił się ze szczątków rozbitych rzeźb. Poderwał go w górę jak rybę wyciąganą na wędkę i cisnął o posąg Lytana. Wielkie, oparte o biodro ramię z kredowo białego kamienia odłupało się, gdy uderzyło w nie lecące ciało i upadło, roztrzaskując się na tysiące elementów. Seyn odbił się, zmieniając nieznacznie tor lotu i uderzył o podłogę. Jego broń, wyślizgnąwszy się z dłoni, poleciała dalej i wirując wbiła się w ścianę, przedtem jeszcze rozbijając rzeźbę w kształcie ryby. Wojownik nie podnosił się. Widmogon powoli sunął w stronę ofiary, jakby delektując się wygraną, gotów, by zadać ostateczny cios. W tym momencie pojawił się Rubinowa Viverna, stąpając ociężale i szurając za sobą po ziemi trzymaną w ręku bronią w kształcie półksiężyca. Zanim zoorientował się w sytuacji, stwór podleciał do niego, chwycił szponiastą łapą, podniósł i rzucił tak, że upadł z hukiem tuż obok towarzysza. Zawył z bólu, zaś wycie szybko przerodziło się w krwawy kaszel. Stwór ponownie ryknął, tym razem triumfalnie i znów zaczął powoli sunąć w ich kierunku, ostrożnie, uważając czy aby ofiary nie mają jeszcze jakichś sztuczek w rękawach. Otworzył lekko paszczę, wyraźnie gotował się do rychłego jej napełnienia.

— Hej! Przerośnięta traszko! Tutaj! — wykrzyczał stojący w głównych drzwiach wejściowych tajemniczy jegomość, który pojawił się w nich nie wiadomo kiedy.

Widmogon na widok kolejnej ofiary rzucił się z rykiem do ataku. Tajemniczy przybysz trzymał w swoich dłoniach coś, co wyglądało na instrument muzyczny. Była to mandolina. Dość duża, ośmiostrunowa, w kolorze mahoniu i rzeźbiona w fantazyjne wzory sprawiała wrażenie przedmiotu nie tylko unikalnego, ale także niezwykle cennego. Gdy paszcza Widmogona była tuż przed nim, przybysz chwycił palcem wskazującym prawej dłoni jedną ze środkowych strun instrumentu, lekko ją naciągnął i puścił. Rozległ się nienaturalnie głośny dźwięk zagranej nuty i w tym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Coś wystrzeliło z pudła rezonansowego, jakby potężna fala dźwiękowa, na tyle potężna, że była widoczna gołym okiem jako falujące zniekształcenie powietrza. Z gigantyczną prędkością odepchnęła potwora w tył i wgniotła w przeciwległą ścianę z taką siłą, że ten wytłoczył w niej swój kształt i w nim pozostał. Przybysz zrobił kilka kroków do przodu, podle się przy tym uśmiechając. Bestia wyraźnie ogłuszona oderwała się z trudem od ściany, zaczęła potrząsać głową i chwiać się na boki. Hałas ocucił Seyna, który wciąż leżąc, obrócił głowę tak, aby widzieć co się dzieje.

— O, jeszcze żyjesz? — stwierdził z niewielkim zaskoczeniem przybysz, po raz drugi ciągnąc za strunę magicznego instrumentu. Podły uśmiech stał się jeszcze wyrazistrzy.

Kolejna fala dźwięku popędziła w stronę celu, ponownie wbijając go w ścianę. Stwór wypluł sporą ilość krwi, czarnej jak cała jego powłoka, i po chwili osunął się bezwładnie na podłogę.

— No cóż, wygląda na to, że to przyjęcie już się dla ciebie skończyło, traszko — rzekł obcy, podchodząc bliżej do ubitego przeciwnika, ale ten jeszcze nie był wcale martwy.

Potwór podniósł się z trudem, chwiejąc się jak slup w czasie sztormu, i próbował wzbić się w powietrze. Fakt, iż jego przeciwnik przetrwał dwa ataki i nadal ma siłę stawiać opór, wyraźnie poirytował przybysza, tak pewnego mocy swojej broni. Uśmiech zniknął całkowicie.

— Ożeż ty wredny gadzie, nie drwij sobie ze mnie! — zagroził, po czym złapał aż trzema palcami za dolną strunę, przeznaczoną do wygrywania najwyższych nut, i naciągnął ją z całych sił.

Struny na pewno nie były wykonane z tradycyjnych materiałów, gdyż ta dała wyciągnąć się ponad przeciwległą granicę pudła. Zwolnił napiętą strunę a mandolina wydała bardzo głośny, wysoki dźwięk. Zniekształcona fala powietrza przybrała tym razem lekko czerwony kolor i uderzyła w cel, lecz tym razem, zamiast odepchnąć go, po prostu wniknęła do jego wnętrza przez skórę. Stwór zachowywał się, jakby tego nawet nie zauważył, ale po sekundzie wydał z siebie rozpaczliwy ryk, nadął się jak balon i... eksplodował! Jego czarna krew i rozerwane części ciała pokryły całą salę makabrycznym miszmaszem. Nieznajomy wyciągnął z kieszeni płaszcza małą, jedwabną chustkę i zaczął wycierać twarz. W tym momencie do świątyni wszedł kolejny jegomość i po kilku sekundach rozglądania się po pomieszczeniu podszedł do tego pierwszego.

— Na Worranaga! Toż to był Widmogon — stwierdził nowoprzybyły gość. — są tak rzadkie, że myślałem, że nigdy w życiu żadnego nie spotkam.

— Teraz, dzięki mnie, są jeszcze rzadsze — dodał dumnie muzyk.

— I z czego się cieszysz?! Wiesz ile zapłaciłby alchemik za esencję z aury Widmogona?! Po co żeś go tak rozdupczył?! Nie ma co zbierać! Imbecyl!

— Wkurzył mnie, paść nie chciał, nie moja wina!

— Bądź już cicho, daj mi pomyśleć...

Seyn potrzebował na to chwili czasu, ale w końcu rozpoznał ludzi, którzy rozmawiali w oddali. Ten, który zabił bestię, noszący ciemnoczerwony płaszcz bez rękawów, równie czerwony kapelusz z piórem białego pawia oraz złoty pikowany surcot, to Tiadar, zaś ten, który bezowocnie stara się zebrać coś ze szczątków do małej fiolki, garbaty, noszący szary płaszcz z kapturem, kryjącym jego twarz w cieniu, to Basigal zwany właśnie Szarym Kapturem. Obaj byli, tak jak Seyn, członkami Bractwa Cierni i to wraz z nimi walczył jakiś czas temu o wyrwanie tych ziem spod kontroli dzikiej fauny. Seyn usiadł i nachylił się nad nieprzytomnym Vervitchem, próbując zdjąć z niego zbroję i opatrzyć rany. Dopiero wtedy przybysze zwrócili na nich uwagę.

— Na Worranaga, czy to aby nie Biała Hydra i jego kompan? — zaczął bez entuzjazmu Szary Kaptur, odrywając się od badania szczątków. — ileś to my się nie widzieli, chyba z pół roku!

— Osiem miesięcy tak dokładnie — odpowiedział chłodno Seyn. — może byś nam tak pomógł?

— Ale was poturbowała ta traszka — wyszydził Tiadar. — co jest, pierścienie przestały działać czy co?

Tiadar miał na myśli pierścienie lekkości. Dwa magiczne pierścienie, będące w posiadaniu Vervitcha i Seyna, które sprawiają, że przedmioty trzymane w dłoniach stają się dla nich niezwykle lekkie, acz naprawdę wcale nie tracą swojej prawdziwej wagi. To właśnie dzięki nim ci dwaj wojownicy mogą z łatwością władać orężem, którego zwykli ludzie pewnie nie byliby w stanie nawet podnieść, o walce nawet nie wspominając.

— Po prostu nas zaskoczył — odpowiedział Seyn, starając się zachować dumę. — każdemu zdarza się popełnić błąd, a teraz pomożecie mi zdjąć ten napierśnik, czy będziecie tak stać i patrzyć się całą noc?

 

Rankiem Umer i dwóch innych kapłanów zeszło do głównej sali, złapali się za głowy i prawie się rozpłakali.

— Posągi rozbite, ściany zniszczone, podłoga spękana, wszędzie krew! — rozpaczał Umer. — to koniec świątyni, zostało nas tu tylko trzech, nie mamy pieniędzy na odbudowę. Lytanie dopomóż!

— Trochę rzeźb się ostało, w korytarzu żem widział też trochę obrazów — rzekł Vervitch, siedząc pod ścianą z zabandażowanym brzuchem i popijając piwo ze świątynnej kuchni. — sprzeda się to, to i kasy trochę będzie, a kapłani się znajdą, mało to bachorów po wsiach lata?

— Sprzedać? — odezwał się jeden z kapłanów, stojących za Umerem.

— Ołtarz będzie skromniejszy, ale przynajmniej nadal będzie — stwierdził bez emocji Basigal, który siedział na jednym z parapetów i nie odrywał wzroku od krajobrazu za oknem.

Kapłani nie skomentowali tego pomysłu, tylko znów zaczęli rozpaczać. Do sali wszedł Tiadar, poprawił zwichrzoną kasztanową grzywkę, zakrywającą prawą część twarzy, w tym i oko, i zaczął łapczywie opróżniać butelkę bliżej nieokreślonego trunku, którą wyniósł bez pytania z kuchni. Było widać, że to nie jego pierwsza tego dnia. Seyn, który przyszedł chwilę później z workiem wypełnionym kiełbasą i jabłkami, podszedł bez zwłoki do trójki braci.

— Zgodnie z umową potwór nie żyje, czas na zapłatę — powiedział chłodno i bez ogródek.

— Błagam, panie, zlituj się — wymamrotał brat Umer. — to całe nasze oszczędności, nic więcej nie mamy, za co odbudujemy kaplicę?! Okaż miłosierdzie i zwykłą ludzką dobroć.

Seyn zastygł na chwilę, jakby intensywnie nad czymś rozmyślał, po czym odparł wprost.

— Zleciłeś nam zadanie, zadanie zostało wykonane, teraz zapłać coś winien. Okaż zwykłą ludzką uczciwość.

„O uczciwości gada, a kto niby potwora ukatrupił? Hipokryta” — pomyślał Basigal, ale nie miał zamiaru wtrącać się do tej rozmowy.

 

Cała czwórka wspólnie opuściła świątynne mury i skierowała się w stronę traktu. Mieszek pełen złotych tepali brzęczał w dłoni Seyna.

— Tiadar, co to za przedmiot, którym załatwiłeś Widmogona? Ostatnim razem nie miałeś czegoś takiego — spytał Biała Hydra.

— To Mandolina Zagłady — odpowiedział. — legendarny instrument, stworzony dwieście pięćdziesiąt lat temu, przez nadwornego barda i czarodzieja z Dahargadu — Aleoriego, który wraz z twórcą zaginął kilka lat później. Przez całe życie szukałem tego cudu, aż wreszcie odnalazłem go całkiem niedawno, w kufrze, w przegniłym wraku jakiegoś statku na wybrzeżu, aż sam nie mogłem początkowo w to uwierzyć. Ale oto i on, i teraz to ja jestem jego właścicielem. A propos mojego imienia, to wreszcie zyskałem przydomek, na który tak długo pracowałem. Teraz jestem Tiadar zwany Bardem Zagłady!

— To wspaniale, Bardzie Zagłady — odrzekł nieszczerze Seyn, będąc trochę zazdrosny o to, że to nie w jego ręce trafiła tak potężna, magiczna broń.

Po chwili milczenia Seyn podjął dalszą rozmowę.

— Macie jakieś wieści od innych? — spytał, mając na myśli członków Bractwa Cierni rzecz jasna. — co u nich słychać?

— Ostatnio spotkałem tylko Kruczego Króla, na południu, jak zwykle bredził coś bez krzty sensu i szybko się rozstaliśmy — wyjaśnił Szary Kaptur. — wiem też, że Toporomiot wrócił na starą ziemię.

— Jak to? Zrezygnował ze służby u króla?

— Chyba tak, nie znam szczegółów. Podobno udał się na daleką północ, by polować na Lewiatany i Nynungi.

— Nynungi? Myślałem, że wyginęły.

— Chyba jednak nie, ale kto tam może wiedzieć. Toporomiot zawsze był jakiś pokręcony...

Znów zapadła chwila ciszy. Wiatr targał bujną trawą, nad głowami przeleciało nisko kilka małych ptaków, duża ważka przysiadła na pobliskiej kępce żółtych naparstnic. Trakt był już blisko.

— A tak w ogóle to co tu robicie? — zapytał idący z tyłu Vervitch, który pomimo odniesionych ran trzymał się całkiem nieźle i bez trudu dotrzymywał kroku towarzyszom.

— Idziemy piąty dzień z Castow, zmierzamy zaś do Ildr Baraol — odpowiedział Szary Kaptur, drapiąc się po garbie.

— Do stolicy nowej ziemi? Po co? — spytał z zaskoczeniem Biała Hydra.

— Otrzymaliśmy list z informacją, że namiestnik pilnie potrzebuje pomocy bractwa, więc idziemy zapoznać się z problemem i myślę, że wy też powinniście iść z nami — odparł Bard Zagłady, brzdękając cichutko na mandolinie.

— Po co? To was wezwał, nie nas.

— Myślę, że to nie przypadek, że spotkaliśmy się w tym miejscu. To było przeznaczenie a przeznaczenia nie wolno ignorować.

— Nie wierzę w przeznaczenie.

— Ale ja wierzę! I tak samo, jak wierzę, że ta mandolina była mi przeznaczona i dlatego pozwoliła mi się odnaleźć, tak samo wierzę, że powinniście iść z nami do Ildr Baraol.

— No i chyba nie pogardzisz nagrodą od namiestnika za udzielenie pomocy, prawda? — zadał pytanie Szary Kaptur.

— Masz rację... nie pogardzę...

Kompania doszliwszy do traktu skierowała swe kroki na północ, gdzie znajdował się ich nowy, wspólny cel podróży. Jakież to problemy może mieć namiestnik, przesiadujący całe dnie w swoim pałacu, w samym sercu stołecznego miasta nowej ziemi Ildr Baraol, których nie mogą rozwiązać ani urzędnicy, ani zawodowi żołnierze, ale mogą właśnie Bracia Cierni? Niedługo mieli się o tym przekonać i to nie tylko owa czwórka niezwykłych wojowników, ale i cały dotychczas znany świat.

Następne częściBractwo Cierni - rozdział 2

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (21)

  • Xaravald 13.09.2015
    Witam, jestem początkującym pisarzem a to moja pierwsza, bardziej poważna próba napisania czegoś. Jest to wstęp do dłuższego opowiadania. Będę wdzięczny za jakąś ocenę, mam nadzieję że nie jest aż takie złe jak na pierwszy raz. Wybaczcie za pewnie liczne błędy interpunkcyjne, zawsze miałem z tym duży problem :/
  • Slugalegionu 13.09.2015
    Zaraz Ci takową wystawię: )
  • Rasia 13.09.2015
    Nie wiem czemu, tekst natychmiast skojarzył mi się z "Malowanym Człowiekiem" za co pod względem klimatu bardzo duży plus :D
    Mam parę uwag co do tekstu, jednakże większość tyczy się właśnie interpunkcji ;) Nie wyszukiwałam zbyt dokładnie, ale jest parę szczegółów:
    1. Liczby - piszemy raczej słownie
    2. ku polu ze zborzem - zbożem*
    3. Nie minęła nawet minuta by ta nierówna batalia dobiegła końca. - przed "by" przecinek
    4. Seyn zapukał do starych acz solidnych drzwi chaty - przed "acz" przecinek, później powtarza się jeszcze kilka razy
    5. ze zdziwieniem, lub też wrogością - przed "lub" z kolei bez przecinka :)
    6. opuścili swoje domy aby wyruszyć - przecinek przed "aby"
    7. W odpowiedzi na prośbę króla odpowiedziało i przybyło - powtórzenie... Poza tym wystarczyłoby samo przybyło
    8. Z szczytu doskonale było widać - ze szczytu
    9. co noc słyszeliśmy dziwne hałasy na zewnątrz. Nigdy czegoś podobnego nie słyszeliśmy. - powtórzenie
    10. pozostanie w swoich komantach - komnatach :)
    Jak już wspominałam, nie wyłapywałam na siłę błędów, a tekst mi się podobał. Przeczytam następną część, zapowiada się ciekawie. Tworzysz ciekawe opisy i postacie, aczkolwiek decydując się na język pasujący do klimatu opowiadania musisz pamiętać, żeby unikać bardziej współczesnych wyrażeń, typu "zaciesz na twarzy". Powodzenia w dalszej pracy, pozdrawiam :)
  • Xaravald 13.09.2015
    Dzięki za pomoc, poprawię :)
  • MrJ 13.09.2015
    Nie jest źle, dupy też nie urywa. Trochę boli mnie sposób walki jaki wybrałeś, niby sławni wojownicy a jede z nich nadal przesadnie akcentuje uderzenia, zdjecie szesciu na raz tez nie jest nawet logiczne a co dopiero brak mu tej nuty realizmu ktora sie przydaje. Dodatkowo blok tekstu, strasznie rozpasane opisy(mozna je troche skrocic) i ogolny wyglad typowego fantasy co nie jest zle ale mniej oryginalne(choc nie powinienem jeczec moje tez jest bardzo klasyczne). Ogolen 3.5
  • Slugalegionu 13.09.2015
    O ja pizgam;_; Miałem mnóstwo błędów, ale odświerzyłem stronę;_: Nie chce mi się pisać od nowa, masz linka:

    https://www.languagetool.org/

    Błędów było 74, ale niedokończone.

    Z logicznych:

    1) Skoro zapłacili za pokój, aby nie jeść w sali, to skąd wiedzieli, że w niej przy dwóch stolikach są błękitne wina?
    2) Z zbroi płytowej czy też takiej z kości zie dałoby się spać. To samo tyczy się ich oręża. Niepraktycznego zresztą.
    3) przypominającą odwrócony bat'leth [...] przypominającą guan dao - przypominają co?
    4) Seyn i jego towarzysz nie zatrzymywali się i odeszli już na tyle daleko od mówcy by przestać rozumieć jego słowa. - Ciekawa umiejętność, bycie bardziej głupim w miarę oddalanie się od mówców.
    5) Proszę, 50 tepali tak jak to było ugodzone. - Ugodzić to można kogoś nożem, a cenę się uzgadnia.
    6) Lytana, który stojąc dumnie trzymał w swojej dłoni kulę. - Części ciała z reguły są swoje.
    7) Nie ma czegoś takiego jak zaciesz.
    8) W dialogach nie ma "-", są "—­ " Miłego poprawiania. Jak będziesz narzekał, to pomyśl o tym, ile ja mam opek do poprawy pod tym względem.
    9) Wiem, że nastąpi ciąg dalszy.

    Dam dwa, bo błędów jest od groma.
  • Slugalegionu 13.09.2015
    odświeżyłem*
  • kondzialek 13.09.2015
    Slugalegionu Liczyłeś czy gdzieś to pisze? :D
  • Slugalegionu 13.09.2015
    kondzialek
  • Slugalegionu 13.09.2015
    Ja wypisuję je tak

    1) Coś tam coś tam

    2) Pitu pitu

    3) Błąd
  • kondzialek 13.09.2015
    Slugalegionu Wiesz, nie ten temat do tego :D Ale ja chcialbym gdzieś żeby coś mi sprawdziło błędy żeby potem znowu nie było że za dużo ich mam :D
  • Xaravald 14.09.2015
    Ok, poprawiłem wiele rzeczy i już wygląda lepiej. Czemu miałbym narzekać? :/ Chyba po to umieszczam tu teskt żeby ludzie bardziej doświadczeni w temacie mogli mi pomóc.
  • Xaravald 14.09.2015
    broń przypominającą odwrócony bat'leth -> broń, przypominającą kształtem sierp księżyca

    gdyż wchodząc do sali a następnie kierując się do wynajętego pokoju zauważyli -> gdyż przechodząc przez salę główną, kierując się do wynajętego pokoju, zauważyli

    odeszli już na tyle daleko od mówcy by przestać rozumieć jego słowa -> odeszli już na tyle daleko od mówcy aby jego słowa zagłuszył miejski gwar

    I tym podobne... lepiej?
  • Slugalegionu 14.09.2015
    Oczywiście, że tak: )
  • Slugalegionu 13.09.2015
    Serio?

    Daję to tutaj drugi raz.

    https://www.languagetool.org/
  • kondzialek 13.09.2015
    żółty tekst to dobry tekst, a czerwony to zły? tak?
  • Anonim 13.09.2015
    kondzialek najedź sobie mychą na to co podkrślone, pokaże się podpowiedź co do czego i z czym
  • Anonim 13.09.2015
    generalnie: czerwono to orty, żółto to interpunkcja itp, wszystko co podkreślne oznacza błąd
  • kondzialek 13.09.2015
    FilipzKonopii oo Dziękuje bardzo. Pozdrawiam :)
  • Xaravald 25.09.2015
    Nieco poprawiłem i uzupełniłem tekst, jak teraz jest?
  • Slugalegionu 25.09.2015
    Dałeś myślniki: D Kocham Cię za to koleś: D Wielki plus z mojej strony: D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania