Callaceter — Prolog

Okolica niewielkiego, kanadyjskiego miasteczka Tofield została w znacznej mierze przysłonięta dość gęstą mgłą. Był sam środek lutego, więc u każdego mieszkańca widok ozdobionego białym, błyszczącym puchem krajobrazu nie wzbudzał żadnego zdziwienia.

 

Słupki rtęci w termometrach zatrzymały się na dziesięciu stopniach poniżej zera. Przeważnie powodowało to napięcie mięśni poprzedzone nieprzyjemnymi dreszczami oraz drętwienie palców. Słabo ogrzewające region słońce zdążyło zniknąć za horyzontem. Zresztą i tak od rana przykryte było gęstymi, szarymi chmurami, które nie odsłaniały nieba przez cały dzień.

 

Tymczasem czterdziestoletni naukowiec, Alfred Wilson, absolutnie nie zważał na towarzyszące mu warunki pogodowe i prędko wybiegł ze swojego domu, żwawym krokiem kierując się ku nizinnej łące.

 

Chciał poznać prawdę. Prawdę odnośnie zaginięcia swojej trzynastoletniej córki o imieniu Ruby, która w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła bez śladu blisko pół roku wcześniej. Mimo upływu czasu, służby wciąż nie zdołały jej odnaleźć bądź przynajmniej natrafić na jakiekolwiek poszlaki, mogące rzucić nowe światło na tę sprawę.

 

Za jego plecami rozciągał się widok ośnieżonych ulic Tofield, po których przetaczały się pojedyncze pojazdy. Większość osób najzwyczajniej pozostawało w swych ogrzanych, przytulnych domach i nie zamierzało opuścić ich chociażby na moment.

 

Szedł nad wyraz niespokojnie przed siebie, zostawiając z tyłu ślady butów odciśnięte w śniegu. Pokonując pierwsze, wyższe zarośla, niemal potknął się o niewidoczne, zaniedbane i opuszczone tory, nieczynne od lat.

 

Wspiął się na stromą górkę, przekraczając tym samym próg pokaźnych rozmiarów lasu. Po wielu próbach zdeterminowanego wspięcia się na oblodzony pagórek, wreszcie mógł swobodnie rozpocząć zacięte poszukiwania.

 

Wyjął z kieszeni kurtki filigranową latarkę, doskonale oświetlającą zaciemniony obszar. Zrobił dokładny i powolny obrót wokół własnej osi, wciąż kurczowo ściskając uruchomione urządzenie oraz wytężając maksymalnie wzrok.

 

Wilson tak bardzo pragnął wykrzyknąć imię swej córki i przekonać się czy usłyszała ona jego pełne dramatyczności wołanie. Chęć ta sięgała zenitu, lecz świadomość, że będzie mieć to fatalne skutki, skutecznie go przed tym powstrzymywała. Niebezpieczeństwo czyhało.

 

Mógł polegać na swoim wzroku, słuchu i bateriach w latarce.

 

Postanowił się nie poddawać i mimo wszystko, pewnym krokiem, ruszył dalej. Na tyle pewnym, że zapomniał o stromym pagórku, na którym ciągle się znajdował. W konsekwencji Alfred nagle się poślizgnął i stoczył w dół, boleśnie uderzając tułowiem o pień najbliższego dębu. Tak boleśnie, że wydarł się na całe gardło, a jego policzek przecięła nawet jedna łza, której słonawy smak poczuł po chwili w ustach.

 

Głośny wrzask, w tym przypadku, ciągnął za sobą okropne konsekwencje. Był to jednak odruch bezwarunkowy, którego nie mógł uniknąć. Nawet, jakby tego chciał.

 

— Cholera... — powiedział szybkim i dość głośnym tonem.

 

Ból, zwłaszcza podczas ucisku, znacząco się nasilał. Na tyle znacząco, że uniemożliwił mu całkowite wyprostowanie pleców oraz ograniczył ruchy klatki piersiowej. Poczuł także wyraźnie wyczuwalne fragmenty kostne pod skórą. Był zatem praktycznie pewien, że doszło do złamania żebra.

 

Stojąc i starając się nie myśleć o niesamowicie bolesnym wypadku, próbował utrzymać równowagę. Oparł się więc o pień, z którym dopiero co miał styczność.

 

Dostrzegł latarkę leżącą parę metrów dalej. Jej promień zaczynał już słabnąć. Alfred postanowił zbędnie się nie męczyć i po nią nie iść. Poza tym co by to zmieniło, skoro nie posiadał zapasowych baterii?

 

Wtem w oddali usłyszał trzask licznych gałązek, a także donośny i przyprawiający o dreszcze ryk. Jego tętno przyspieszyło, źrenice się rozszerzyły, a ręce zaczęły mimowolnie drżeć. Towarzyszyła mu również okropna, nieustannie wzmagająca się bezradność.

 

To było przecież blisko. Bardzo blisko.

 

Co robić?!

 

Niespodziewanie pewna ogromna siła odepchnęła go od drzewa. Mężczyzna upadł gwałtownie na brzuch, krzycząc najgłośniej jak tylko potrafił.

 

Mimo potężnego zdezorientowania zdołał zrozumieć, kto za tym stał. Wiedział, że prędzej czy później czeka go nieunikniona śmierć. Przez te ostatnie minuty życia pragnął przynajmniej dowiedzieć się, gdzie znajdowała się jego zaginiona córka — na tym zależało mu najbardziej.

 

— Gdzie ona jest?! — wrzasnął, sapiąc z powodu zmęczenia i rozpierającego, pulsującego bólu — Gadaj! Teraz! — dodał nieco zachrypniętym głosem.

 

Nie otrzymał odpowiedzi.

 

Poczuł za to, jak dwie duże dłonie szybkim ruchem zasłoniły mu znaczną część twarzy, odcinając dopływ tlenu oraz tworząc rozległe zadrapania sączące się szkarłatną krwią, głównie na policzkach i czole. Walczył o każdy oddech, próbując wyrwać się z sideł nieustępliwego oprawcy, wykorzystując swoje obolałe kończyny. Szaleńczo nimi wymachiwał, chcąc jakkolwiek zranić i osłabić atakującego.

 

Niestety, brutalny w swoich czynach sprawca uderzał bezbronnego już naukowca coraz to mocniej w głowę aż do momentu, kiedy Alfred kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością i bezwładnie opadł na ziemię z pozostawionymi otwartymi, szklistymi oczyma.

 

— Je-jeszcze... — wymamrotał, dławiąc się wypływającą z ust krwią.

 

Jedyne wówczas źródło światła, czyli latarka — zgasło. Mrok rozlał się po przysłoniętej mgłą okolicy. Zapadła cisza. Głucha, głęboka cisza.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • maciekzolnowski 2 tygodnie temu
    Czytało się nawet dobrze, popraw koniecznie "próg lasu":
    "próg pokaźnych rozmiarów lasu"; granica lasu zabrzmi lepiej.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania