Casus

I

Mawiali tego dnia, że Bóg jest z nami, albo… przeciwko nam. Ja jednak milczałem. I nawet pytany przez braci, co o tym sądzę, bez słowa odwracałem głowę. Bóg nas opuścił, tego jestem pewny, ale z racji własnego stanu nie mogłem… Raczej mogłem, ale nie chciałem wyrazić tego co myślę. Pan nasz odwrócił od nas swoje oblicze jakieś dwa i pół wieku temu. Wiedeńska jesień minionych dni zwiastowała srogą zimę, która trwa aż po dzisiejszy poranek.

Pstryk.

Zgrabiale ręce nieporadnie trzymały stalową zapaliczkę. Ścisnąłem ją w dłoniach, na tyle delikatnie, na ile pozwalały zmarznięte palce. Kiedyś musiała byś piękna, wypolerowana i odbijająca każdy refleks światła. To na co patrzyłem obecnie odznaczało się milionem rys, wgnieceń i pierwszymi odpryskami rdzy.

Pstryk. Pstryk.

Iskra skacze radośnie wokół knota, ale ognia nie ma. Chyba nic nie będzie z porannego papieroska. Bóg rzeczywiście musi mnie nie kochać. Stojąc tak z niezapalonym papierosem w ustach uderzyło mnie dziwne uczucie, melancholia jakiej nie doświadczyłem nigdy przedtem. Byłem sam na ziemnym wale, a wokół roztaczał się otaczający mnie świat. Blady świt rozświetlił dolinę Padwy, po mojej lewej stronie piętrzyły się nieprzebyte Alpy, haratając szare niebo ostrymi szczytami, a za plecami miałem miasto ze swym sławetnym na cały świat uniwersytetem. Bywałem tu wcześniej w spokojniejszych czasach, ale dziś pierwszy raz widzę leniwe płatki śniegu i czuje mróz wdzierający się pod ocieplane spodnie. Jest tu pięknie nawet w czasie pogody jakiej nie spotykano nad Padwą chyba od stu lat. Spróbuje jeszcze raz…

Pstryk.

Nic z tego, zresztą i tak miałem rzucić. Wszędzie cisza i spokój, przerywana tylko od czasu do czasu kwileniem ptaszka, którego zima zaskoczyła nie mniej niż mnie. To znów ktoś zakasła, albo pociągnie nosem. Nie przygotowano nas na takie warunki bo i nikt nie przewidział śniegu w tej części Ligi. Choć trafniejsze byłoby stwierdzenie: „tego co zostało z Ligi”. Zapalniczka powędrowała do kieszeni, a papieros na ziemię. Mógłbym go schować i wymienić na kawałek chleba, albo parówkę, ale niech to będzie symbol mojego rzucania. Nigdy już nie wezmę tego gówna do ust!

- Nie przywykłem do takiego spokoju – Odezwał się głos za moimi plecami. – Zapalisz?

Odwróciłem się na pięcie i niemal tuż przed moimi popękanymi wargami zamajaczyła paczka Lucky Strike’ów, a dalej Kovalsky ze swoim głupawym uśmiecham. Brak górnej jedynki, w jakiś osobliwy sposób dodawał mu uroku. Wesoły chłopak z tego mojego braciszka, pomyślałem. Chociaż nie łączyły nas więzy krwi, to przez te wszystkie lata staliśmy się prawdziwymi braćmi. Nie tylko z tym pokręconym Serbem, ale ze wszystkimi tutaj.

- Nie mam ognia. – Odparłem, oszukując się, że może schowa fajki. – Zapalniczka znów nie pali.

- Mam zapałki… znalazłem w kieszeni u Konia – Przerwa w górnej szczęce znów ujrzała światło dzienne. – Trzymaj, nie lubię palić sam.

- Koń, też mu znaleźliście przydomek. Słuchaj… On w ogóle o tym wie? – Wziąłem papierosa.

- Eeee… jasne, że nie wie. Gdyby się dowiedział to mielibyśmy problem. – Zachichotał.

Zaciągnąłem się. Dym przyjemnie podrażnił gardło, cholera piekielnie mocne te Szczęściarze. Wspaniałe uczucie, którego wręcz nienawidzę. Kovalsky widocznie spostrzegł moją minę, bo zaraz zapytał.

- Trafiłeś na tego z marihuaną? Daj zapalić!

- Z czym? – Zapytałem, pomimo, że słyszałem o co pytał. – Przecież to bujda. Nie ma żadnego z marihuaną. Wymysł speców od reklamy, żeby się lepiej sprzedawało.

- Mówię Ci, żadna bujda. Słyszałem, że jeden na sto jest inny. Słyszałem też, że…

- W takim razie to nie ten. – Przerwałem mu w połowie zdania. Kovalsky to dobry chłopak, ale naiwny. Jakoś dziś nie miałem ochoty na rozmowy o głupotach.

Postaliśmy chwile w milczeniu, dym z papierosów zmieszał się z parą wydychaną z płuc. Chłód już nie dokuczał tak jak jeszcze kilkanaście minut temu. Może się ociepliło, a może po prostu nikotyna już rozpoczęła obieg po organizmie.

- Jak do tego doszło? – Zapytał już całkiem poważnie Kovalsky.

- Do czego?

- Do naszej obecnej sytuacji. Czemu tak jest? – Nie dawał za wygraną.

- Pius twierdzi, że to kara boska. – Rzuciłem, i jak przedtem z nadzieją na zmianę tematu.

- Wiem to. Pytam o przebieg tego wszystkiego. Coś słyszałem, ale nie za wiele. Nikt nie chce o tym mówić. Mam osiemnaście lat i chyba powinienem wiedzieć po co tutaj jestem.

Miał racje, powinien wiedzieć. Tylko dlaczego ja mam go uświadomić?

- No dobrze, posłuchaj. – Zacząłem. – Jakieś, ja wiem, z dwieście sześćdziesiąt lat temu Turcy najechali Europę. Celem ich ekspansji miały być tereny będące pod wpływem naszego świętego kościoła. Wrota do zachodniej Europy znajdowały się w Wiedniu. Tam też Kara Mustafa, wielki wezyr turecki, skierował swoje kroki. Mimo, że…

- Ale czemu właśnie Wiedeń? Nie było innej drogi?

- Ależ oczywiście że była. Drugim strategicznym punktem stał się Kraków i do końca nikt nie miał pojęcia, na które z tych miast pójdzie główne natarcie nieprzyjaciela. – Kontynuowałem opowieść. – Podjęto więc szereg działań dzięki którym oba miasta miały wzajemnie się ubezpieczać. Wezyr zdecydował się zaatakować stolicę Austrii. W myśl porozumienia, król Polski Jak III Sobieski, ruszył na odsiecz Wiedniowi. Plan w moim odczuciu był dobry. Sobieski wymyślił, że przeprowadzi jazdę przez las i zaatakuje Turków z zaskoczenia. Zaskoczenie istotnie się udało… Jednak to Polski król był tym, który dał się podejść. Zanim jazda opuściła las wiedeński, czkały na nią nieprzeliczone zastępy janczarów. Rozpoczęła się rzeź, której najwyższą ofiarę poniósł sam Sobieski. Wkrótce potem, pozbawiony wsparcia Wiedeń skapitulował, a islam rozlał się po Europie. Przez z grubsza sto pięćdziesiąt lat Turcy opanowali ziemię od Alp aż po morze północne i od Kaukazu do samych bram Awinionu.

Przerwałem opowieść, bo coś przykuło moja uwagę po drugiej stornie doliny. Wydawało mi się, że zauważyłem jakiś ruch w miejscu gdzie pierwsze drzewa dają początek lasowi. Musiało mi się przewidzieć, bo Padwa, góry i dolina nadal milczały.

- I co było dalej? – Popędził mnie Kovalsky.

- Czego was uczą w tych szkołach? – Odparłem.

- Nie byłem w szkole…

- No tak… - Zrugałem się w myślach, po czym dodałem. – Na czym to ja skończyłem? A tak, pamiętam. Najdłużej opierała się Francja i to tylko przez swojego niewielkiego wzrostem, ale gigantycznego walecznością i charakterem wodza. Napoleon walczył z całą potęgą islamu i musze przyznać, że nawet szło mu całkiem dobrze. Odbił kilka mniejszych miast, ale na dłuższą metę nie miał szans.

- Teraz już znam kontekst, ale nadal nie wiem co tutaj robię. – Odezwał się Kovalsky, kiedy skończyłem mówić, a potem odwrócił się i poszedł. – Idę po kurtkę. Zapowiada się zimny dzień.

I poszedł.

Też nie wiedziałem co tutaj robię. Wojna trwała w najlepsze, choć w większości Europy arabski ogień już wygasł, to na granicy Italii wciąż szalała płomienna zawierucha. Linia frontu na przedmieściach Padwy, w której stacjonowałem ja, Kovalsky i jeszcze kilka tysięcy takich jak my, stanowi granicę między turecką Eurazją, a ostatnim wolnym państwem Ligi Świętej. Musze się przyznać sam przed sobą, że nie wygląda to zbyt dobrze. Jest nas garstka, przeciwko setkom tysięcy. Nikt z nas się nie oszukuje, nie jesteśmy jak Sparta. Mamy zimę roku 1942 i może to być nasza ostatnia zima. Jesteśmy żołnierzami Watykanu i modlimy się już nie o zwycięstwo, a o to żeby niebo jednak istniało.

 

II

Czerwone światełko zajarzyło się na końcu papierosa ostatni raz, gdy wciągnąłem jeszcze jedną chmurę nikotyny i pewnie innych trujących związków. Coś mi podpowiadało, że ten dzień nie będzie jak inne. W prawdzie takie samo przeczucie miałem wczoraj i przedwczoraj i jeszcze parę dni wcześniej, ale nieważne. Ten dzień musi być inny… przełomowy. Moja nocna warta dobiegała końca i to był ten czas, w którym mogłem udać się na spoczynek. Od urodzenia przywykłem do zasypiania wśród odgłosów wybuchów, serii karabinowych i wrzasków ludzkich.

Tak… dzisiejsza cisza nie da mi zasnąć.

- Słuchaj co za historia. – Zanosząc się śmiechem przemówił Kovalsky. Kiedy się odwróciłem miał już na sobie kurtkę. – Koń odkrył, że nie ma swoich zapałek i…

I rozległ się huk. Jeden, urwany, a po nim cisza. Poczułem ostry ból w ramieniu oraz złość, szok i piekące łzy, gdy zobaczyłem, że młody Serb leży bez ruchu, a ciemnobordowa krew zalewa śnieg. Okop zaroił się od żołnierzy. Biegali we wszystkich kierunkach, coś krzyczeli, ale nie wiem co. Krzątali się i zajmowali pozycje, a ja wciąż stałem i patrzyłem.

- Snajper! Snajper! Na Boga Wszechmogącego na ziemię! – Szok ustąpił dopiero gdy jakieś silne ramię ciągnęło mnie w głąb wykopanego w ziemi przejścia.

Do klęczącego nade mną żołnierza, dołączył kolejny. Ten był sanitariuszem, którego jeszcze nie poznałem, bo przyjechał wczoraj z Turynu, wraz z oddziałem wspomagającym. Rozpoznałem go po zabrudzonej, niegdyś białej opasce na ramieniu i wyblakłym krzyżem na niej. Syrena wyła mi nad głową, zdecydowanie, to nie był zwykły dzień.

***

…Nie obawiajcie się, albowiem Pan jest z nami w tej ciężkiej chwili… czasy się dopełniają, a bestia wyszła z morza, biada tym… i musimy…. Obronę świętego kościoła powszechnego…

Trzask przerywał niemal co drugie słowo orędzia papieża Piusa do wiernych. Radio nie należało do najnowszych, a i fale nie zawsze docierały do wątłego drutu udającego antenę. Proste drewniane biurko zasypane papierami, mapami i starymi meldunkami przywodziło na myśl chaos organizacyjny jego właściciela. Nic bardziej mylnego. Bladożółte światło lampy rzucało poświatę na nerwowo chodzącą postać. Mężczyzna przystanął przy jednej z dwóch drewnianych belek podtrzymujących oszalowanie stropu. Sprawy musiały się bardzo popieprzyć od kiedy wrócił z Hiszpanii.

Pożółkła kartka ze złamaną pieczęcią Watykanu tkwiła mu w drżącej dłoni. Gwałtownie zgniótł ją i cisnął na blat, robiąc jeszcze większy bałagan. Zwitek przeturlał się przez stertę dokumentów by w końcu zatrzymać się na ciężkiej, służbowej Berettcie M1934.

- Panie pułkowniku wszystko w porządku? – W prowizorycznych drzwiach stał żołnierz w randze majora, zastępca dowódcy oddziału. Służyli razem we Francji, a wcześniej także na Linii Rodanu. Najbardziej zbliżył ich beznadziejny manewr, w którym uciekający żołnierze schronili się w jednej z barcelońskich świątyń i tam odpierali ataki przez sześć dni aż do czasu przybycia posiłków. Nie było to wsparcie w pełnym tego słowa znaczeniu, a raczej resztki oddziałów cofających się z utraconej północo-wschodniej granicy.

Obecnie złość podpułkownika Mario Aruzzo - Włocha z urodzenia, a Hiszpana z wychowania – także dotyczyła przybyłych posiłków oraz dalszych rozkazów.

- Pius postradał resztę rozsądku! – Wycedził przez zaciśnięte zęby dowódca. – Nie dość, że przysyła mi garstkę niedobitków wygłodzonych i rannych nazywając ich wsparciem, to jeszcze nakazuje wracać do Rzymu i umocnić obronę miasta.

Aruzzo dyszał ciężko, a obłoki pary, jeden po drugim, znikały w mroźnym powietrzu. Kontynuował po chwili:

- Dlaczego właśnie teraz panie Cassano? Wywiad donosi, że araby cofnęły się od granicy Italii. Możemy umocnić się tutaj, a potem może przekroczyć Alpy i odbić Wiedeń… Ale nie! Lepiej wywiesić białą flagę i nadstawić du…

- Panie pułkowniku muszę panu przerwać, mam ważne wiadomości. Przybył…

Strzał z karabinu przestawił ich wewnętrzne systemy ostrzegawcze w stan wzmożonego oczekiwania. Brak kolejnych wystrzałów, skłonił ich do natychmiastowego biegu w kierunku pierwszej linii. Labirynt korytarzy mijali sprawnie, w akompaniamencie dźwięku ostrzegawczego. Wydrążony w ziemi wąwóz, o szerokości niecałych dwóch metrów i podobnej wysokości skrywał wszystko czego na froncie potrzebowali żołnierze. Znalazły się tam więc skrzynie z bronią i dodatkową amunicją, plecaki wojskowe, i wiele innych mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Dziesiątki żołnierzy czatowały tam podpierając się na swoich karabinach, inni zaś opierali się o ziemne ściany miejscami wzmocnione workami z piaskiem. Niektórzy, ci bardziej wyniszczeni psychicznie siedzieli bez ruchu na lodowatej glebie. Brudne twarze zwracały się w stronę pułkownika Konia, ale nikt się nie poruszył, nikt nie salutował i nie pozdrawiał dowódcy. Morale żołnierzy spadły do poziomu zamarzniętego bagna w jakim się znaleźli.

Korytarz ciągnął się, zakręcał, to znów łączył z innym. Podpułkownik Aruzzo i jego pierwszy oficer sztywnym wojskowym krokiem minęli kolejną partię mężczyzn w brązowych mundurach i płytkich hełmach. Im bliżej pierwszej linii, tym czujność mundurowych rosła. Wzmożony ruch, z pozoru chaos, od razu wskazał Aruzzo miejsce zajścia sprzed kilkudziesięciu sekund. Śnieg prószył teraz jakby mocniej, ale do zadymki jeszcze sporo brakowało.

- Panie pułkowniku. – Zasalutował młody chłopak o krótko obciętych włosach i wydatnych kościach policzkowych. – Melduję, że mieliśmy jakiś dziwny… wypadek. Z linii drzew padł pojedynczy strzał. Efektem tego straciliśmy jednego z naszych, a drugi jest ranny. Przypuszczamy, że to snajper!

Przypuszczają, że snajper? Geniusze, pomyślał Aruzzo.

- Zlokalizowaliście strzelca? – Zapytał pułkownik.

- Nie, panie pułkowniku! – Żołnierz, napięty jak struna gapił się w przełożonego jak w święty obrazek.

Dowódca machnął niedbale ręką w geście salutu, co zakończyło raport. Dziwna sytuacja. Padł tylko jeden strzał i nic więcej. Po co snajper miałby się zdradzać strzelając do szeregowca? Dlaczego teraz? Przecież od ostatniej wieści o nieprzyjacielu minęły dwa tygodnie. Trzeba to jakoś załatwić przed powrotem do Rzymu i to szybko.

- Sytuacja nie jest dobra. – Huknął basowym głosem po dłuższym zastanowieniu. – Nie będę was oszukiwał, nie powinienem wymagać od was tego o co zaraz zapytam. Ktoś musi iść na zwiad. To nie jest rozkaz. Ba! Powiem więcej, to misja samobójcza, ale bez tego jesteśmy ślepi! Pytam więc, czy jest jakiś ochotnik?

Cisza.

- Nikt? Nie ma ani jednego, który się na to odważy? – Ciągnął, a potem dodał w myślach. – Więc wszyscy jesteśmy straceni.

Szmer zakłócił ciszę, Ludzie debatowali nad tą propozycją. Jedni szukali na siłę jakichś argumentów, inni bombardowali te rozważania trafnymi zaprzeczeniami. Szum niósł się nad okopem i szybował wraz z białymi płatkami. „Ja pójdę” utonęło w morzu głosów.

- Cisza! – Wrzasnął pułkownik. – Czy ja dobrze słyszałem?

- Pójdę.

Wszyscy zebrani zwrócili wzrok w stronę z której dobiegł cichy odgłos.

- Pójdę. – Powtórzył mężczyzna o zatroskanym obliczu. Siedział na kawałku połamanej deski, a sanitariusz właśnie kończył bandażować mu ramię.

***

Wstawał piękny zimowy ranek. Antonio wyszedł ze swej leśniczówki i ruszył między drzewa. Miał na karku sześćdziesiąt kilka lat, a głowę zdobiły mu pojedyncze siwe włosy, ale takiej zimy ze śniegiem nie pamiętał w tych stronach. Mróz szczypał go w duży nos i chwytał za pucołowate policzki. Tak, to był zimny poranek, jednak powietrze zachwycało świeżością i co najważniejsze, zasięgiem widzenia. Antonio parał się leśnictwem odkąd ojciec dał mu do ręki siekierę i przyuczył do zawodu. Po śmierci staruszka, mała chatka w lesie stała się własnością Antonia i jego pulchnej małżonki. Para żyła sobie na wskroś spokojnie, jakby nie dostrzegając zawieruchy kontynentalnej wojny toczonej od stuleci.

Ci którzy znali leśniczego twierdzili, że to wesołek, ktoś kto zawsze się uśmiecha. Zawistni zazdrościli mu pogody ducha i braku choćby najmniejszych zmartwień. Ale Antonio miał problem. Jego największym marzeniem był potomek, któremu mógłbym symbolicznie przekazać toporek. Syn, którego nigdy nie miał i już do końca swych dni miał nie mieć. Po za tym niczego tym dwojgu starszych ludzi nie brakowało. I nawet teraz, kiedy nastała cięższa niż zazwyczaj zima mieli wszystko czego potrzebowali. Opału można było zdobyć niemal bez ograniczeń, woda w studni nie zamarzła, a zapasy mąki starczyłyby na jeszcze pięć takich zim. Tylko mięso stanowiło problem.

Antonio wyszedł na polowanie. Robił to raz na dwa tygodnie, bo z jednej strony na tyle wystarczały te dwa, albo trzy zające albo kuropatwy, które zawsze z polowania przynosił do domu. Z drugiej zaś, dobroduszny Włoch nie lubił zabijać zwierząt, kiedy nie musiał tego robić.

Jak poprzednim razem rozstawił wnyki i jak zawsze w tych samych miejscach. Znał las jak własną kieszeń, więc wiedział gdzie najlepiej łapać drobną zwierzynę. Wracać do domu mu się nie opłacało, bo zanim by doszedł do frontowych drzwi już musiałby wracać do zastawionych pułapek. Ten dzień był jednak inny niż wcześniejsze. Kiedy wracał aby zająć miejsce w jednej z bud rozstawionych po lesie i tam poczekać, trafił na ledwo dostrzegalny ślad odciśnięty w śniegu. Kilkanaście minut później mogło go już nie być. Opad nie był intensywny, a płatki spadały raczej leniwie i sporadycznie, ale jednak.

Szedł za ledwo dostrzegalnym tropem. Warstwa śniegu nie była zbyt gruba, a ziemia pod nią zamarznięta, więc Antonio musiał bardzo wysilać wzrok, żeby dojrzej odciski. Minęła krótka chwila zanim doszedł na otwartą polanę. Niezbyt rozległe miejsce tuż na samym początku lasu wyglądało posępnie bez zielonej trawy i słońca przebijającego się przez konary.

Stał tam, na białym puchu, w otoczeniu szarych pni drzew, majestatyczny i dumny jeleń. Doświadczone oko leśniczego błyskawicznie stwierdziło, że to tzw. jeleń szlachetny, nieco mniejszy od byka, ale zdecydowanie piękniejszy. Sumienie szepnęło, że żal będzie go zabić, ale wola przetrwania nie pozwoliła odpuścić. Mięsa z takiego jelenia spokojnie starczy na kilka miesięcy. Zdjął z ramienia stary karabin ojca, prawdziwy zabytek, którego ładowanie zajmowało dobre kilka minut. Miał tylko jedną szansę. Przymierzył i wystrzelił, ale jeleń nawet nie draśnięty pomknął w ogołocone z liści zarośla.

- Cholerka, a tak było blisko. – Mruknął. – No trudno, wystarczą zające. Może i dobrze, że nie trafiłem?

Wyjąca syrena w oddali napełniła duszę starca jakąś dziwną obawą.

 

III

Zachęcony cudownym zapachem, wygłodniały niczym wilk, zajączek przeskoczył wystający z ziemi konar. Przystanął na swych umięśnionych skokach, by w lepszej pozycji zrobić użytek z małego noska. Śniadanie znajdowało się tuż-tuż, prawie na wyciągnięcie łapy, ale jednak nieosiągalne. Jakiś szelest spłoszył zwierzaka zanim ten zdołał pochwycić coś w zęby.

***

Strach na wojnie jest wszechobecny. Czai się za każdym drzewem, we wszystkich głębszych szczelinach. Strach jest najlepszym przyjacielem żołnierza. Ten, który przestaje się bać, jest już trupem. Nie ma się czego wstydzić, przynajmniej ja tak do tego podchodzę. Bałem się w tej godzinie bardzo. Może nie tyle śmierci, bo z nią jestem pogodzony od dawna. Moja obawa dotyczyła tego, że dostanę kulkę i nie umrę od razu. Mogło być też jeszcze gorzej, przecież mogłem tylko zostać ranny i trafić do heretyckiej niewoli. A może wtedy wrócił bym do swoich jako bohater? Przybiliby do piersi medal i zapomnieli o kalece, weteranie wojennym.

Nie bacząc na myśli brnąłem przez nierówne, twarde jak kamień, pole. Kręgosłup pękał mi do ciągłego zginania się, pełzłem bowiem tuż nad samym gruntem. Las z każdym krokiem rósł przed oczami, ale to bez znaczenia. Snajper już pewnie wziął mnie na cel. Zastanawiało mnie jedno, czemu nie padł jeszcze strzał? Tylko ktoś bardzo głupi mógł się zgłosić do tej samobójczej misji i na pewno dla większości kolegów byłem niespełna rozumu. Dla wszystkich, nie wyłączając pułkownika, na pewno uchodziłem za martwego.

Nie uważałem się za głupca. Czułem, że muszę to zrobić dla Kovalsky’ego. Złość powróciła, wraz z żalem; był tak młody i pełny życia, czasem naiwny, ale zawsze był mi bratem.

Akcja rozegrała się błyskawicznie, Szum w szarości krzaków, a po nim moją czujność wzmogła niewielka, spadająca w niemej mgiełce ilość śniegu. Momentalnie skierowałem tam wylot lufy mojego Thompsona M1 – jedyny wkład amerykańców w tą wojnę. Jak ręką odjął, wszystko dookoła zamarło. Skamieniałem w swojej skrzywionej pozycji, snajper wyczekiwał ukryty za krzakiem. Trwało to sekundę, może pięć, a potem stało się! Spod gałązek wyskoczył szarobrązowy zając, różowy nos podrygiwał mu w nie systematycznych tikach. Zlustrował okolicę, wyczuł mnie i czmychnął czym prędzej przez las.

Jak Boga kocham (tak wtenczas pomyślałem) nigdy wcześniej nie czułem takiej ulgi. Luźnym krokiem skierowałem się dalej, między sosny i wtem, przy jednym z kolejnych kroków usłyszałem trzask, a po nim ukłucie bólu na wysokości łydki, nieco powyżej wojskowego buta.

- Cholera dobry jest. – Zasyczałem. Ból zahamował więcej słów.

Zwaliłem się jak długi, krew ciekła strumieniem z obszernej rany, a wzrok przysłoniła mi czerwona mgiełka. Nie wiem jak długo leżałem wykrwawiając się na śnieg.

 

IV.

Śmierć rzeczywiście jest piękna! Widziałem ją wtedy, choć teraz wiem, że tylko mi się wydawało. Obudziłem się w białym puchu, ale nie był zimny i mokry. Jakieś światło oślepiało mnie jakby było długo wyczekiwanym wiosennym słońcem. Nie było już bólu i lęku. Spokój opanował moją duszę i czułem przy tym jakby sam Pan stał u mego boku i ściskał czule mą dłoń. Jeśli wcześniej straciłem wiarę to teraz powróciła ze zdwojoną siłą. Jedyne czego mi brakowało to łyk wody. Gdy o tym pomyślałem ujrzałem dzbanek i gliniany kubek tuż obok głowy. Jeżeli Królestwo niebieskie zapowiadane przez Piusa nastało to warto było przez to wszystko przejść, żeby tutaj trafić. W głowie kłębiły mi się myśli, gdzieś przeczytane wersety o aniołach i zastępach niebieskich. Ciekawe kiedy zobaczę jakiegoś anioła?

Skrzypnięcie drzwi wyrwało mnie z zadumy. Nie sądziłem, że w niebie również mają problemy z rdzewiejącymi zawiasami. Wrota otwarły się na oścież, a potem pokazała się starsza kobieta, poorana głębokimi zmarszczkami, jak pole przed obsianiem.

- Obudził się pan? – Zapytała. Głos nie brzmiał przyjemnie, nie był też odpychający. – Pewnie jest pan spragniony?

Starowinka mimo, że bardzo sympatyczna i opiekuńcza miała w zwyczaju zadawanie pytań, na które już znała odpowiedź.

- Www…wooo…. – Bełkotałem przez ściśnięte suszą gardło.

Podeszła i dała mi wody z brązowego naczyńka, bacząc na to żebym nie wylał nic na siebie. Zimna i orzeźwiająca, w małych łyczkach, systematycznie spływała przełykiem, gasząc zalegającą tam pustynię.

- Gdzie… ja jestem… - Słowa ledwo wychodziły z gardła. – Muszę… wracać…

- Ach tak wracać! - Zakrzyknęła. – To może ja poproszę męża. Po czym opuściła izbę.

Myśli wróciły mi całkowicie. Więc to był tylko sen? Jeszcze chwilę temu byłem w stanie uwierzyć, że anioł przybędzie lada moment. Puch nie oznaczał chmur, a światło to nie boska łuna, a wdzierające się do środka ubogiej izby słońce. Leżałem w skromnym łożu, otulony pierzyną z gęsich piór. Przy każdym moim ruchu pierze wzbijało się w powietrze, wcześniej wyłażąc przez rozerwaną poszewkę. W powietrzu unosił się zapach chleba, jakby inne wonie tam nie istniały. Po wyjściu kobiety, pogrążony w zadumie przypomniałem sobie wczesne lata i rodzinny dom. Wojna szalała dookoła, wybuchy nigdy nie ustępowały, ale dom zawsze pachniał pieczywem. Nie pamiętam prawie nic więcej, ale tego nie zapomnę nigdy.

Drzwi skrzypnęły znów jak przedtem, z tą tylko różnicą, że jakby energiczniej. Nieśmiało zaglądała, zza drewnianego skrzydła, okrągła twarz. Jakże ona była inna od wymizerowanych wizerunków moich braci! Mężczyzna po sześćdziesiątce uśmiechał się łagodnie, a może nieco nieśmiało, po chwili przestąpił próg.

- Antonio, leśniczy. – Przedstawił się.

- Ja jestem… - Nagły atak kaszlu nie pozwolił mi dokończyć.

- Spokojnie, leż pan spokojnie. – Starszy facet, wyraźnie zaniepokojony, ruszył w moją stronę. – Wiele musiałżeś pan przejść. Pan wojskowy?

Zanim cokolwiek zdążyłem wyksztusić, Antonio już mówił dalej.

- Znam ja wojskowych bardzo dobrze, choć sam żem nigdy w wojsku nie był. I tatuś mój, świeć… - Zawahał się. – Świeć Panie nad jego duszą, tysz nie był. Wiesz skąd tyś się tu znalazł?

Wypieki wyskoczyły mi na policzki, czułem gorąco emanujące z wnętrza mnie. Kaszel nie pozwolił zaczerpnąć powietrza i dopiero jak się kończył zacząłem dochodzić do siebie. Pokręciłem głową w geście zaprzeczenia.

- Tak myślał żem ja. Dużo krwi straciłeś panie, a i leżakowanie na mrozie ci nie posłużyło. – Zmartwił się Antonio. – Ale ty już się nie bój nic. My ssą ubodzy, ale u nas nie będziesz biedował.

- Antonio, czy tak? – Wychrypiałem. – Muszę… muszę wracać na front…

- Front… Oj nie dobrze, nie dobrze! – Mamrotał staruszek. – Odpoczywaj.

Jak rażony piorunem zesłanym z niebios, chłop poderwał się z zajmowanego miejsca i wyskoczył do drzwi. Tyle go widziałem.

Mijały godziny, a może były to minuty. W każdym razie leżałem gapiąc się w sufit z grubych belek, tracąc do reszty poczucie czasu. Moi gospodarze nie wracali i w końcu zacząłem myśleć, że ich obraziłem. Zebrawszy wszystkie siły, bardziej te psychiczne niż fizyczne, podjąłem decyzję: czas wstać z łóżka. Dźwignąłem się na rękach, okazało się to cięższe niż myślałem. Jakbym tygodniami nie używał członków, a moje ręce nie były już moje. Starannie zabandażowana noga bolała mnie dużo mniej niż się spodziewałem. Że też musiałem się wpieprzyć w te wnyki! Jak do tego mogłem pomyśleć jeszcze, że to snajper, dobre sobie. O chodzeniu nie mogło być mowy, dzięki Bogu (albo raczej Antonio), że zostawił przy zagłówku ociosany kijek, teraz mogłem się podeprzeć.

Kuśtykałem w ślimaczym tempie do sąsiedniej izby. Cztery pomieszczenia i wąski korytarzyk - typowa chata, pomyślałem. Pokój obok zajmowała kuchnia i tam zapach pieczonego chleba wdarł się do mych nozdrzy jeszcze nachalniej niż przedtem. Cieszyłem się w duchu, że kuchnia jest niewielka, dzięki temu pokonałem ją stosunkowo szybko. Minąłem wielki piec z buchającym weń ogniem, mały stolik z jakimiś świeżymi roślinami (czyżby już była wiosna? Niemożliwe!) i w końcu znalazłem się na korytarzu. Panował tam chłód i cień. Drzwi wejściowe, ktoś w pośpiechu nie domknął, ale nie czułem mrozu. Dużo mnie kosztowało zwalczenie w sobie chęci wyjścia. Pozostały mi ostatnie pokoje, gdzie mógł przebywać Antonio i jego małżonka.

Delikatnie nacisnąłem na klamkę i wszedłem, a potem runąłem na kolana zbity z tropu. Szok i niedowierzanie mieszały się z gniewem. Gdzie ja jestem? Na jakim gównianym świecie musiałem się obudzić? To… to było nie możliwe do pojęcia! Na dwóch matach klęczeli obok siebie małżonkowie. Twarze mieli zwrócone w stronę okna, musieli mnie usłyszeć ale się nie odwrócili. Recytowali jakby w transie:

- …Allah jest Bogiem jedynym, Bogiem wiekuistym! Nie zrodził nikogo, ani też nie został zrodzony, a nikt nie jest Jemu równy…”

- Heretycy… - szepnąłem sam do siebie.

Czym prędzej zebrałem się i powlokłem przed dom. Trawa zieleniła się radosną barwą, słońce grzało mi twarz, a do uszu dotarł śpiew ptaków. Wiosna rozkwitała pełnią zapachów, kolorów i dźwięków. Przyjmowałem to wszystko jak w transie. Szedłem wolno w stronę małego płotka, za którym piętrzył się sosnowy las, ale nie było mi dane do niego dojść. Antonio złapał mnie za rękę i powiedział.

- Wiem panie co czujesz, zawróć do domu, a cholerka wytłumaczę… - Smutno i cicho odezwał się.

Złość jakoś się rozprysła w zapachu lasu. Szok ustąpił miejsca czemuś innemu, czemuś jakby współczuciu. Poszedłem za nim do izby.

 

V

Darowałem mu winy, gdy w końcu przestał mówić. Kimże jestem żebym miał go rozliczać? Nawet gdybym miał to zrobić, gdybym chciał to zrobić – nie mógłbym, bo jakaś część mnie zgodziła się z wersją Antonia i jego zony.

Usiadłem, w kompletnym szoku, na małym taborecie. Gapiąc się na przybrudzony bandaż, daleko w przód wyrzuconej nogi, starałem się myśleć. Antonio zaś mówił.

- Wiem co pan czujesz cholerka. Jeszcze dwa miesiące temu nie dałbym wiary, że można coś takiego zrobić…

- Wiary? Też coś. – Myślałem z pogardą w tym momencie opowieści.

- Nie ma usprawiedliwienia dla nas, ale czy jest potrzebne? To prawda że zmieniliśmy wiarę… porzuciliśmy Boga naszych ojców na rzecz jakiegoś zupełnie obcego. Pięć razy na dzień recytujemy słowa, których nie rozumiemy. I po co to wszystko?

- Dobre pytanie, po co? - Myślałem.

- Cholerka żeby żyć. Od dawna nie czułem obecności Boga. A ty moja droga?

Pogodna twarz jaką zapamiętałem niemal prawie od razu po przebudzeniu, wyglądała teraz tak smutno i obco. Kobieta bez słowa skinęła głową, a potem otarła łzę haftowaną chusteczką. Nie wiem czemu, patrząc na nią przypomniałem sobie, że chętnie bym zapalił.

- A pan, czy pan czujesz obecność Boga w imieniu którego pan walczysz?

- Strzelił na oślep i trafił w sedno. – Zaświtało mi w głowie, po czym dodałem głosem najbardziej zimnym na jaki było mnie stać. – Oczywiście!

Kłamstwo - nie tak uczył dekalog. Tylko czy kiedykolwiek go tak naprawdę przestrzegałem? Złamałem na tej wojnie nawet to, moim zdaniem, najważniejsze: „nie zabijaj”.

- W takim razie jesteś pan silniejszym człowiekiem niż my. – Zawahał się. – Niech pan pomyśli cholerka. Pukają do pańskich drzwi, pozdrawiają obcego boga i dają propozycję, której nie da się odrzucić. „Wyrzeknijcie się wiary w boga fałszywego. Zwróćcie swe oblicza na wschód, w stronę Mekki i niech Allach da wam zbawianie. Albo też zgnicie tam gdzie stoicie, pozostając w objęciach szaleństwa”. I co byś pan zrobił? Oddał ducha za to w co pan już i tak nie wierzysz? A może przyjąłbyś nowego Boga, choćby tylko po to żeby dom twego ojca nie spłonął, a osoba która kochasz nie zginęła rozniesiona na bagnetach?

- Znów trafił. – Snułem odpowiedzi w myślach.

- Może i źle postąpiliśmy, ale dzięki temu zrobiliśmy też trochę dobrego. Gdy przeszukiwali izbę, znaleźli pana nieprzytomnego. Wtedyśmy zgodnie rzekli, żeś jest nasz syn. Uwierzyli na szczęście nasze i pańskie cholera. Milczysz pan, i pewnie masz pan racje. Chyba najlepiej będzie jak zostawimy teraz pana samego.

Wyszedł ciągnąc za sobą żonę, a ja siedziałem dalej na niewygodnym taborecie, gapiąc się w koniuszki palców wystające spod opatrunku. Czy rzeczywiście to było złe? Przyjęli obcego Boga, żeby ratować życie i to nie tylko swoje, ale też nieznanego człowieka. Ja, dla tego jedynego, prawdziwego zabijałem, a oni przez obcego ratowali. A może nie ma żadnego „naszego” i „ich”? Może po prostu Bóg jest tylko jeden nie ważne jak go ludzie nazywają? Ale jeżeli tak, to po co ta cała śmierć, wojna i krew?

Wyszedłem z pokoju. Tuż za progiem czekali na mnie gospodarze, na ich twarzach malowało się napięcie. Pewnie wyczekiwali na to co mam do powiedzenia.

- W lesie był wydawało mi się że był snajper. Dopóki tu jestem nie jesteście bezpieczni. – Powiedziałem.

- Snajper? Panie, nie spotkałem w tych lasach nikogo od czasu kiedy cię znalazłem. Odrzekł Antonio. - A pańska noga. No cóż… to nie wina snajpera, pewnie nigdy go tam nie było. To cholerka… moja wina. – Starszy człowiek o posturze niedźwiedzia skurczył się nagle do wielkości ledwie niedźwiadka.

- Twoja? Jak to…!?

- Wsadziłżeś pan nogę we wnyki. Zakładam kilka na zające i kuropatwy. Pech chciał, że tą, w którą żeś pan wdepnął była nieco większa… Dużo większa.

No pięknie.

- Muszę wrócić do swojego oddziału, muszę zdać raport. To bardzo ważna informacja. – Powstrzymałem się od wybuchu złości. W końcu to nie jego wina.

- Padwa dawno została zajęta przez arabów, panie. – Nieśmiało odpowiedział Antonio. – Nie tylko Padwa zresztą.

- Jak daleko jesteśmy za linią wroga? – Niepewnie zapytałem, domyślając się odpowiedzi.

- Widzisz pan, żadnej linie nie ma. – Cisza po tym trwała może trzy sekundy, ale dla mnie była to wieczność. Wieczność, w której raz za razem wracały słowa: „nie ma linii”. – Watykan nie daje znaku życia. Jego świątobliwość papież Pius nie przemawiał w radio od dwóch tygodni. Wojna się skończyła…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Lucinda 03.07.2015
    Podoba mi się styl. Opowiadanie lekko napisane. Znalazłam co prawda kilka błędów, np. ,,w akompaniamencie" zamiast ,,przy akompaniamencie" i kilka literówek. Dobrze się czytało, chociaż historia nie jest moją mocną stroną. Ode mnie 5:)
  • GRN 09.07.2015
    Rzeczywiście, po przeczytaniu tego raz jeszcze po kilku latach, sporo błędów się wkradło. Część był zmienił... Cieszę się, że się podobało i dziękuję za zachęcającą ocenę. Zachęcającą do publikacji kolejnych tekstów oczywiście ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania