Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Ciało obce cz.1

Jest nas wiele. Unosimy się w powietrzu, płyniemy z nurtem waszej krwi, połykacie nas codziennie ze swoją brudną, obmierzłą śliną. Czym jesteśmy? Kurzem na ulicy, którego mimo nieustających wysiłków nigdy nie wymieciecie. Kością w gardle. Spojrzeniem dzikiego zwierzęcia, które patrzy na was z ciemnego zaułka. Gardzicie nami, ale boicie się. Słusznie. Mamy siłę roju zezłośliwionych much i mnożymy się. Wy, nasi senni żywiciele dostarczacie nam swoich tkanek. Czy my się kiedyś skończymy?

Pusty śmiech.

 

***

 

Było po siódmej rano. Mgła przygniatała miasto, wciskała się w najdrobniejsze szpary, można by rzec – wchłaniała je. Mężczyzna stał pośrodku parkingu, odurzając się jej widokiem. Było mu zimno. Drżała ręka, w której trzymał papierosa. Bardzo nie chciał wsiadać do samochodu. Robota jednak sama się nie zrobi. Pozornie leniwym ruchem zgasił niedopałek i kopnął go gdzieś w krzaki. Była szósta siedem, gdy odpalał samochód. Szybki rzut oka na okno i jej twarz. A właściwie niewyraźny zarys framugi z ciemną plamą w rogu. Widok, do którego przyzwyczaiły go zimne, kolejno wiosenne, letnie i jesienne poranki. Siedem miesięcy. Siedem miesięcy powolnego starzenia się jej twarzy, przemiany dziewczęcego, łagodnego wdzięku w ciężkie, posępne piękno dojrzałej kobiety. Zacisnął palce na kierownicy. Obraz zniknął. Siódma trzydzieści. Musi wyjeżdżać, jeżeli chce być w pracy przed ósmą.

***

– Cześć, Piotrek! – szeroki uśmiech rozciągnął twarz jego szefa. Miał ją tak napiętą, jakby w każdej chwili mogła pęknąć. Farsę czas zacząć.

– Cześć.

– Masz tutaj grafik na ten tydzień, zerknij – Szef podsunął mu pod nos parującą świeżością kartkę. Zawsze drukował wszystko, co da się wydrukować, niezależnie od tego, czy faktycznie było to potrzebne (zazwyczaj nie było). Lubił, jak to mawiał – mieć wszystko czarno na białym. Piotrek zmusił się do uśmiechu. Sześć lat pracy w tym miejscu nauczyło go, jak się maskować. Z drugiej strony, praca była mu teraz ucieczką i największym sprzymierzeńcem, zaraz obok własnej matki. Wolał sztuczne uśmiechy rymujące się z zimnym światłem energooszczędnych jarzeniówek od prawdziwego, cierpkiego grymasu na twarzy jego żony. Te osiem godzin jeszcze rok temu było dla niego niczym innym niż sposobem zarobienia na pozostałe osiem godzin doby. Teraz był to świat, w którym w przeciwieństwie do jego domu, kwitło życie. Może sztuczne, ale życie.

Dzień mijał mu tak, jak trzeba: ani za szybko, ani za wolno. Gdy wychodził na przerwę, minęła go idąca szybkim krokiem dziewczyna. Odwrócił się. Znał ją; to była Sandra, bardzo miła i bardzo mdła koleżanka z pracy. Uśmiechnęła się do niego swoim zwykłym, pozbawionym emocji uśmiechem. Mimo, że Piotrek wiedział, że w jej wykonaniu to nic innego niż celowy skurcz mięśni, przeszył go przyjemny dreszcz. Wstrząsnęła nim myśl, że przecież Sandra j e s t kobietą. A raczej – mogłaby się nią stać, może nawet bywa nią , gdy opuszcza to miejsce. Wyobraził sobie jej kobiecość jako pudełko, otwierające się pod wpływem odpowiednich zaklęć. Nagle zapragnął ją zobaczyć w innym niż tym, kłamliwym, jakby drwiącym z nich, zimnym świetle. Wtedy uświadomił sobie, że się na nią gapi. Zakłopotana Sandra przystanęła i spytała, czy ma coś na twarzy. Piotrek zaprzeczył energicznie i, starając się ukryć rumieniec, po prostu odwrócił się na pięcie.

Gdy podjeżdżał pod blok, było już ciemno. Mgła nie opadła, przeciwnie: wydawała się gęstnieć. Zamrugał. Zaczął czuć narastający niepokój. Pomyślał, że to uczucie jest tu bardzo na miejscu. Pasowało do zimnych oparów mgły, ale najbardziej do okna na czwartym piętrze – gdzie tak, oczywiście, że tak – rysował się niewyraźnie kształt ciemnej, ukochanej przez niego głowy. Wszedł na klatkę. Uderzył go smród gotowanej kapusty. Wchodząc, nasłuchiwał zwyczajnych domowych odgłosów. Zza którychś drzwi słychać było krzyczące dzieci, zza innych głośną muzykę, która mogła przecież także przysłaniać krzyk. Ale on nie wiedział o tym i nie chciał się w to zagłębiać. Poezja codzienności – jak mówił o niej górnolotnie, za co być może zostałby upomniany przez „prawdziwego poetę”, była dla niego słodkim, niedosięgalnym marzeniem. Marzył o tym, by choć raz, wchodząc do domu usłyszeć coś innego niż ciężką, ciężką jak wszechobecna mgła ciszę.

Zgrzyt klucza w drzwiach, kliknięcie zamka. Porażająca ciemność, mimo palącego się światła porażająca, bo stanowiła olbrzymi kontrast z oślepiającym blaskiem firmowych jarzeniówek. „Całe szczęście, że nie pali. To by dopiero było depresyjne” – pomyślał i nawet nie skarcił się za to. Ostatnio jakoś przestało zależeć mu na utrzymywaniu poczucia kontroli nad sytuacją. Nie było, kurwa normalnie. I ktoś wreszcie musiał coś z tym zrobić.

Oczywiście siedziała przy oknie. W rękach trzymała, a raczej zaciskała kurczowo palce na nietkniętej od miesięcy robótce. Podszedł do niej powoli, nie zdejmując butów. To była jedna z małych „zalet” jej choroby: nie dostrzegała niczego poza martwym punktem na horyzoncie. W ciągu dnia znajdował się on gdzieś za oknem. Po południu i wieczorem przenosił się zazwyczaj na ścianę, lub za drugie okno. Inne migracje nie zdarzały się.

– Mila, wróciłem – powiedział ciepło, ale jak gdyby z irytacją. Powolnym ruchem odwróciła się. Skinęła mu głową i wróciła do patrzenia. Piotrek westchnął i zsunął buty, nie spuszczając z niej wzroku. Gniew w nim narastał. Stał, zaciskając na nich palce, podobnie jak ona zaciskała palce na swojej nieskończonej robótce. Czuł, że zaraz wybuchnie. „Idź, zajmij się gotowaniem, albo wyjdź z domu, tylko niczego nie rób” – usłyszał w głowie echo głosu własnej matki. Wściekle odgonił go ręką. – Emilia. – wycedził. Tym razem nie odwróciła się. Słyszał jej przyspieszony oddech. Bała się. Nie wiedzieć czemu, to wzbudziło w mężczyźnie satysfakcję. Cisnął butami w ścianę. – Mogę nasrać na środek pokoju i ciebie to nie obejdzie! – wrzasnął. Wzdrygnęła się. Robótka zsunęła się jej z kolan. Cały czas oddychała szybko, nierówno. Wtedy do Piotrka dotarło, co zrobił. Odniósł buty do przedpokoju i podszedł do niej. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam – szeptał do niej łagodnie, gładząc jej ramię opuszkami palców. Zaczęła cicho płakać. Wziął ją w ramiona i zaprowadził do drugiego pokoju. Przyniósł koc. Posłusznie położyła się pod nim, a nawet zamknęła oczy. Inaczej niż zazwyczaj. Robiąc wszystkie te rzeczy, mężczyzna nie czuł niczego poza irytacją. Irytowało go to, że w domu musi robić praktycznie wszystko, to, że musi chodzić codziennie do tej pieprzonej roboty a ona, jego żona, nie raczy spojrzeć na niego. Nie smakują jej jego obiady, nie słyszy jego głosu. Nie zauważa go. Oczywiście, zdawał sobie sprawę z tego, że jest chora. To tylko pogarszało sprawę. Nie było, kurwa, wyjścia. Żeby jeszcze chciała chodzić do psychologa. No ale nie zmusi jej przecież.

Wtedy poczuł, że musi wyjść, zanim znowu zrobi coś głupiego. Jeden atak agresji wystarczy, poza tym Emilia wreszcie spała i spała tak słodko, że pomyślał, że mógłby się nawet w niej ponownie zakochać, gdyby nie to wszystko. Wyszedł. Zbiegł, słuchając odgłosów życia dobiegających z mieszkań sąsiadów. Irytowały go.

Stanął przed klatką, wciągając głęboko do płuc zimne, wilgotne powietrze. Odpalił papierosa i szedł, otulony nieprzeniknioną, tak fascynującą mgłą. Boże, gdybyż można było się z nią ożenić – przyszła mu do głowy dziwaczna myśl, ale natychmiast ją odgonił i zaśmiał się gorzko. Musi być źle, skoro nawet mgła może konkurować z Emilią. Miasto spało, a raczej zasnęła ta jego bardziej oficjalna, powierzchowna warstwa. Mężczyzna pragnął wejść w jego arterie – tak, jak się wchodzi w kobietę: głęboko, gwałtownie i nieodwracalnie. Pragnął zatracić się, rozpłynąć, ale wtedy przed oczami stanęła mu jego żona. Nie zawsze była taka, jak teraz: smutna i bez życia. Nie ślubował przecież tej ciemnowłosej, bladolicej zjawie, a dziewczynie z krwi i kości. Właśnie: składał przysięgę zupełnie innej dziewczynie. Oszukano go. Gniew znów w nim zawrzał. Przed oczami nagle stanęła mu Sandra – wysoka, powabna, z pewnością pełna życia (w końcu miała tylko dwadzieścia cztery lata). Naraz wydała mu się aniołem. Jej obraz ścigał go tak długo, że wreszcie musiał przyznać sam przed sobą, że chyba się w niej zakochał. Ta myśl tylko spotęgowała w nim wściekłość. „Kobiety to kurwy” – pomyślał. Dziwny wzrok mijającego go przechodnia uświadomiła go, że powiedział to na głos. „Jebać to” – pomyślał. Ten człowiek się tak patrzy, bo nie zna życia. Gdyby znał, bez wahania przyznałby mi rację, a może nawet postawił piwo. Ale… może Sandra jest wyjątkiem? Może… – uciął myśl w zarodku i szybkim krokiem ruszył w drogę powrotną.

Świadomość, że zastanie w domu smutną, pozbawioną życia Emilię ucieszyła go. Przynajmniej tego jednego był pewien. Z przyjemnością zanurzył się we mgłę i podążył w stronę domu.

 

Nie wiedział, że właśnie rozpoczął się etap gnieżdżenia.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Tjeri 3 miesiące temu
    Opis odczuć męża — opiekuna i świadka w chorobie wiarygodny. Całość napisana barwnie, obrazowo. Gdzieniegdzie bym ujęła słówko czy dwa (takie przeładnione), ale to uwaga serii: "mocno subiektywne".
    Ta pierwsza wstawka z narratorem zbiorowym przyniosła mi na myśl "Empuzjon" — w sensie technicznym, nie treściowym.

    Zainteresowało. Ciekawa jestem, w którą stronę to poprowadzisz.
  • Enchanteuse 3 miesiące temu
    Gryzło mnie to, co napisałaś od wczoraj. No, gryzło to może złe słowo, ale myślałam o tym. Teraz idę już w nieco inną stronę, ale zaciekawił mnie Twój punkt widzenia z tego względu, że jak czytałam sobie Ciało obce (pisane półtora roku temu prawie), to miałam wrażenie, że od tej pory mój styl się zdegradował. A to, co piszesz o zbyt wielkiej ilości ozdobników dało mi do myślenia i chyba już przestanę tak hołubić metafory i piękne, okrągłe słówka. To bardzo wartościowa cegiełka do warsztatu.

    Dziękuję Ci za nią :)
  • Tjeri 3 miesiące temu
    Enchanteuse
    Mnie bliżej do minimalizmu i zdaję sobie z tego sprawę, dlatego napisałam,że to mocno subiektywna uwaga. No i nie chodziło mi o styl, bo podoba mi się Twoje pisanie, a pojedyncze słówka gdzieniegdzie.
  • Tjeri 3 miesiące temu
    No i ciekawa jestem jak wygląda to zdegradowanie w pisaniu. Paradoksalnie minimalizm potrafi działać na wyobraźnię lepiej, lubię.
  • zsrrknight 3 miesiące temu
    "Porażająca ciemność, mimo palącego się światła porażająca, bo stanowiła olbrzymi kontrast z oślepiającym blaskiem firmowych jarzeniówek." - między "światła" a "porażająca" zabrakło znaku interpunkcyjnego.

    Intrygujące. Atmosfera gęsta i tak trochę "gryząca", bohater nieszczęśliwy, ale jeszcze nie całkiem zrezygnowany. Dobrze napisane i dobrze się to czyta.
  • Enchanteuse 3 miesiące temu
    dziękuję za wyłapanie.

    I dzięki za przeczytanie!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania