Ciemność

Jest to najciemniejsza z czerni, ciemniejsza od wszystkiego, co znane i nieznane. Nie dociera do niej żadne spojrzenie, żaden płomień nie jest w stanie jej rozświetlić. Gęsta jak krew chorego, i sama w sobie będąca chorobą - wdzierającą się do płuc i przełyku. Atakując mózg rozsadza każdą wolną myśl, każdy nerw od tej chwili posłuszny jest jedynie czerni.

A ona wciąż rośnie i rośnie. Każdy zdobyty organizm staje się jej poddanym.

I niesie dobrą nowinę.

Wydawać by się mogło, że czerń ta jest czernią najgłębszą. Jednak zagłębiając się w ciemność oczom ukazują się kolejne odcienie, dotąd nieznane człowiekowi mroczne barwy.

Tak mroczne, że jedno spojrzenie do jądra ciemności wystarcza, by człowiek oszalał.

I choć światło od wieków próbuje zaszczepić w ciemności cząstkę jasności ciemność pozostaje nieprzebyta. A przyszłość świata pozostaje… niejasna.

Nieprzebytość ciemności nie wynika bynajmniej z jej nieświadomej ignorancji – płynie z pierwotnej nienawiści do wszystkiego, co jasne. A nienawiść, jako że jest pierwotna, sama nie wie, gdzie jej korzenie.

Wraz z upływem lat rozciąga swe macki coraz szerzej. Nie tylko z powodu rosnącej mocy, lecz również z postępującej słabości, upodlenia organizmów, które przejmuje. Ich nieświadomość jest najlepszym zaproszeniem do rozwoju mrocznego nowotworu.

Ogarnia więc serce odwieczną chorobą. Zaczyna ono bić w rytm zła, do taktu z nienawiścią i w tempie pogardy. Ruch sceniczny jest perfekcyjnie zsynchronizowany, niema widownia bezgłośnie oklaskuje pokaz.

Ciemność już dawno temu wyrównała szanse z jasnością. Teraz powoli szala przewagi przechyla się na stronę ciemności. Jasność, ze względu na to, że jest zbyt dobra, nie protestuje.

Mrok płynie z Azji, Afryki, Ameryki. Poprzez gorące mongolskie stepy do zimnych gór Uralu. Od starożytnej cywilizacji Azteków aż w czasy Powstania Warszawskiego. Rozciąga się przez czas, odległość. Jest wszędzie, lecz nie można pochwycić go w szczypce racjonalności. Mimo swej nieracjonalności jego działanie jest niesamowicie wyczuwalne.

Gdy przechwycone organizmy zorientowały się, że są zarażone, było już za późno. Choroba nie tylko przeniknęła na wskroś organy, szpik i mentalność . Dotarła aż do kodu genetycznego, rozwikłała jego zagadkę i zmodyfikowała na swe potrzeby.

I ciemność stała się dziedziczna. Nie była to jednak choroba śmiertelna. Wykorzystując swego nosiciela często nie dawała o sobie znać, a bywały i przypadki, w których nawet się nie aktywowała.

Jednak im dłużej przebywała w organizmach danego gatunku, tym lepiej się przystosowywała, a co za tym idzie – skuteczniej rozwijała to, co rozwijać miała.

Puszka Pandory dojrzała i wraz z krwią rozniosła się po całym ciele. Trucizna, niewykrywalna przez żaden z wskaźników, swobodnie spełniała swą misję.

Naukowcy nie szukali lekarstwa – po cóż, kiedy w żadnym z aktów zgonu nie ma tej choroby jako przyczyny śmierci?

Prosty lud nie zwracał na nią uwagi – większym problemem był brak jedzenia, środków do życia.

Politycy i bogaci nie opłacali badań nad tą chorobą – znacznie lepiej wyglądało dofinansowanie domu dziecka.

Lekarze nie starali się jej wyleczyć – po i po cóż, skoro nikt się nie skarży?

Tylko filozofowie próbowali z nią walczyć – lecz co może zrobić filozof, poza intelektualną paplaniną?

Niezwalczana, ignorowana ciemność ewoluowała w przytulnym wnętrzu ludzkiego ciała.

Po latach stała się nie chorobą, ale codziennością. Falą, której nie sposób powstrzymać. I choć wielu wiedziało, że jest zła, puszczało ten fakt mimo uszu.

Gdyż wykryta ciemność atakowała nagle, wyciągnąwszy swe macki z cienia. I obchodziła się z więźniem znacznie gorzej, niż z pokornymi sługami.

Nie pomagały już mozolnie budowane mentalne zasieki, mury myśli i głębokie fosy wypełnione jasnością. Ciemność wyrosła na tytana, tyrana. Wszelki opór był niszczony w zarodku, a kontrola – opanowana do perfekcji. Nawet najbardziej skomplikowane labirynty umysłu z wielkim trudem powstrzymywały zmasowany atak mroku.

Wraz z rozwojem technologii potęga ciemności także rosła. Z nowymi środkami przekazu mogła skuteczniej rozsyłać swe zarodniki – a jeśli było to niemożliwe, opanowywać umysły.

Stąd też pojawiało się mnóstwo ludzi wyzutych z życia społecznego – indywidualistów, niepodporządkowanych innym osobom i wyzbytych z własności. Porzuconych nawet przez własną matkę, nie mogących znaleźć ukojenia w drugim człowieku – nawet tym, który był taki, jak oni sami. Wiecznych męczenników, tułaczy życia, włóczęgów samotności.

Lecz i oni nie byli w stanie przeciwstawić się ciemności. Upadali pod ciężarem nieobcowania. Podporządkowanie się mrokowi było natychmiastowe i permanentne. Nawet ogrom światła, który nieraz potrafił uleczyć ciało chore od urodzenia nie był w stanie wyrwać ich z szponów zła.

Światłość powoli przygasała. Podsycana przez niewidoczne i anonimowe ogniki lekko się tliła. Jednak ogników ubywało. Mrok czerpał swą moc z łatwych do wytworzenia składników - światło potrzebowało niesamowitych pokładów energii, by jeszcze raz rozbłysnąć.

Umierała w potwornych męczarniach. Mękach świadomości, że gdy już zniknie, nic nie stanie na przeszkodzie wszechmocnemu mrokowi. Mękach powolnego, niechcianego dogorywania, zarzynania przez poddanych ciemności.

Rozciągnięta na podłodze, rozebrana z wszelkiego bogactwa, zrabowana z wolności nadal walczy. Nadal podsyca płomień serca i dotykiem przekazuje swą wiedzę. Jej moc nie równa się mocy z zamierzchłych czasów, lecz wbija paznokcie w kamienistą drogę wieczności i protestuje przeciwko zatraceniu.

Tylko czy jeszcze jest czas?

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania