coś

Skrobałem tłuszcz z wiekowych patelni i jeśli myślisz, że wiesz jak śmierdzi w miejscu gdzie smażą frytki wchodząc tam jako klient to się grubo mylisz. Zapach w kuchni to coś naprawdę wyjątkowego. Zdążyłem się już przyzwyczaić, a nawet go polubić. Był środek lata, wszyscy spoceni, łącznie z grubym kucharzem przewracającym burgery.

Teraz jest inaczej. Siedzę sobie na biegunie południowym w opuszczonej bazie badawczej spisując przełomowe wydarzenia z mojego przydługiego życia. Właśnie tamtego lata stwierdziłem, że przeniosę się na Antarktydę. Sądzę, że narratora już nie ma, ponieważ, od tego pamiętnego dnia w piwnicy jednorękiego detektywa czuję się jak w normalnym świecie, jeśli ktoś odróżnia takowy od pierwszej lepszej narracji.

Ale wracając do moich dni w barze u Soczystego Boba. Sam lokal znajdował się na parterze kamienicy, takiej wysokiej, jak w Nowym Jorku, we włoskich dzielnicach gdzie, tłuściutcy gangsterzy z pozlepianymi włosami siedzą, grają w karty, załatwiają interesy na zapleczach, gdzie miesza się zapach włoskiego żarcia i brudnych alejek. Bar z burgerami u Soczystego Boba nie był jednak takim miejscem, ani nawet nie znajdował się w Nowym Jorku. Właściciel amerykańskiego baru z burgerami, Wiekowy, nie Soczysty Bob, szkielet człowieka, zawsze nosił szaro-białą koszulkę na ramiączkach. Przesiadywał w malutkim gabinecie za kuchnią. Ściany tego ciasnego pokoiku ozdabiały plakaty króliczków Playboya, najstarsze aż z lat sześćdziesiątych, najnowszych praktycznie nie było, bo Playboy zszedł na psy. Te starocie miały jednak swoją klasę; nawet podejrzanie poplamione pozostawały pewnego rodzaju artefaktami. Bob z fajką w wąskich ustach jednym okiem oglądał stare telenowele na telewizorze zawieszonym w rogu, a drugim łypał na korytarz i znajdującą się za nim kuchnie. Widział i słyszał wszystko. Syczenie smażonego tłuszczu musiało być dla niego równie znajome co morska bryza dla starego żeglarza wyruszającego w długi rejs w nieznane.

Druciana ścierka poruszała się w górę i w dół, a piana narastała. Za moimi plecami Paco, Cezar i Ivan przewracali burgery, topili frytki w tłuszczu, pracowicie roztapiali ser do cheesburgerów, jednocześnie dłubiąc w nosie. W takiej pracy łatwo wpaść w ciąg, oddzielając mózg od reszty ciała powtarzającego wyuczone czynności. Człowiek ucieka wtedy myślami w jakieś przyjemniejsze miejsce. Szczęśliwie dla mnie takim miejscem było wnętrze lokalu w którym pracowałem. Tak, dokładnie tak, i to nie ze względu na Paco, Cezara, Ivana, ani nawet Boba. Kątem oka dostrzegałem klientów opychających się powiększonymi zestawami z dużą colą. Ich spocone twarze oświetlało letnie słońce, a z zewnątrz dochodził szum ulicy. Wśród opasłych nierobów, spędzających czas przed ekranem, rodzin z dziećmi, wyglądających niemal jak z kserokopiarki, rozgadanych japiszonów w białych koszulach, z telefonem i laptopem, zwykłych brudnych roboli w niebiesko-pomarańczowych uniformach krążyła ona, Daisy, kelnerka. Przyciągała znudzony wzrok większości męskich klientów. W krótkiej, białej spódnice, trampkach, ze związanymi włosami o kolorze słomy biegała między stolikami, a jej kształtne piersi podskakiwały rytmicznie pod białą koszulką z napisem „u Soczystego Boba”. To ona była moją ucieczką, tylko ją kochałem i pragnąłem jej szczęścia. Niestety w równym stopniu budziła moje uwielbienie, co lęk. Lęk przed tym że jest dla mnie zbyt idealna. Nasze rozmowy ograniczały się do „cześć” rano i „pa” wieczorem, gdy z Daisy ścieraliśmy keczup, niedojedzone kawałki mięsa i plamy po klejących napojach, w świetle zachodzącego słońca. Dni w pracy był do znudzenia jednakowe ale przychodziłem tam przede wszystkim dla Daisy. Widziałem uśmiech na jej pięknej twarzy i czułem, że jest szczęśliwa beze mnie.

Pewnego wieczoru wyszliśmy z baru jak zazwyczaj. Bob zamknął lokal żegnając się z nami ponurym spojrzeniem. W tym niczym niewyróżniającym się miejscu na uboczu miejskiego labiryntu kamienic Daisy zapaliła papierosa. Paco, Cezar i Ivan odeszli rozmawiając. Zostaliśmy tylko my. Pamiętam, że jak zawszę gdy byłem blisko niej moje myśli wariowały i nie mogłem się zdecydować co zrobić albo powiedzieć. Kręciłem się jak idiota. Do przodu i do tyłu. Prawie przeszedłem przez ulicę, bo tak się składa, że mieszkałem na czwartym piętrze w kamienicy naprzeciwko. Daisy zamyślona, patrząc w stronę zachodzącego słońca daleko na końcu ulicy pewnie nawet mnie nie zauważała.

--Dasz papierosa?— Rzuciłem nie wiedząc co mówię.

--Słucham?

--Papierosa.

--Jasne.—Wyciągnęła paczkę, a ja się poczęstowałem. –Nie wiedziałam, że palisz.

--Nie palę.—O tak, wziąłem tego papierosa, po tym zapalniczkę lekko muskając jej chłodną dłoń, a potem powiedziałem, że nie palę.

-Acha.- Daisy spojrzała na mnie jak na kretyna.

-Tak.- Westchnąłem zażenowany. Z łatwością mogłem po prostu odejść, to byłoby najprostsze. Tylko czy aby na pewno? Spoglądałem skonsternowany na fajkę i zapalniczkę ściskane w dłoniach. Coś we mnie narastało, nieuchronnie podpływało do gardła jak fala wymiotów. –Jesteś najbardziej niesamowitą dziewczyną jaką kiedykolwiek spotkałem.- Wypaliłem oddając jej zapalniczkę i fajkę. –Nie palę, po prostu nie wiedziałem jak ci to powiedzieć.- Starałem patrzeć się w jej przepastne, ciemnoniebieskie oczy, a było to naprawdę trudne. –Może wyszlibyśmy gdzieś razem. Byle nie do baru z fast foodem.- Dodałem i nastąpiło oczekiwanie na odpowiedź. Daisy zachowywała powagę. Nie uśmiechała się co już było złym znakiem. Moja chwilowa i zaskakująca radość spowodowana tym, że w końcu odważyłem się powiedzieć jej to co myślę gwałtownie zniknęła.

-Słuchaj.- Odparła przeciągając. –Raczej nie jestem zainteresowana. Mam już kogoś.- Te słowa bardzo mnie zabolały, myślałem, że naprawdę zwymiotuję.

-Rozumiem.

-No to ten tego…- Dodała Daisy odrzucając niedopałek. –Muszę już iść.- Odwróciła się i odeszła. Stałem tam jeszcze chwilę jak jeden ze słupów przy drodze. Potem zrezygnowany zawlokłem się do mieszkania.

Było to ciasne, dość obskurne miejsce ale zdatne do życia. Rzuciłem telefon, klucze i portfel na stolik pod ścianą. Czułem się naprawdę brudny i zmęczony. Rozważałem czy nie wsadzić głowy do głośno brzęczącej lodówki, posiedzieć tam tak długo, żeby poczuć jak zamarza mój przereklamowany mózg. Wybrałem zimny prysznic. Jeśli powiedziałem, że mieszkanie było ciasne to takie określenie wobec łazienki byłoby niedopowiedzeniem. Starałem się czyścić białe kafelki co jakiś czas ale w kącie i tak pojawił się brązowo żółty grzyb, jakiś rodzaj pleśni, który czasem obserwowałem z zaciekawieniem, myjąc zęby. Wysikałem się, zamknąłem sedes i zrzuciłem przepocone ubranie. Bez dłuższego zastanowienia, ani przyglądania się swojemu cherlawemu ciału wszedłem pod prysznic. Zimny strumień orzeźwił mnie jak należało ale po pewnym czasie włączyłem ciepłą wodę. Gorąco niestety powoduje, że człowiek się rozpuszcza, dosłownie i w przenośni. Rozważałem to co zrobiłem, wyobrażałem sobie różne scenariusze, a także myślałem o tym, że następnego dnia znów zobaczę Daisy, pewnie szczęśliwą jak zwykle. Właśnie w tym momencie dostrzegłem że nie jestem sam w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu wyłożonym kafelkami. W gęstej parze dostrzegłem sylwetkę. Szybkim ruchem wyłączyłem wodę i chciałem chwycić za ręcznik ale pośliznąłem się i upadłem. Moje ciało z głośnym plaśnięciem przywitało posadzkę. Niewielki penis leżał bezwładnie na moim udzie. Odczołgałem się do ściany, obserwując jak włamywacz wyłania się z oparów. Za nim go ujrzałem zdążyłem jedynie pomyśleć, że jedyną gorszą pozycją w jakiej mogłem się znajdować podczas włamania było siedzenie na sedesie i załatwianie grubszej sprawy. Tak czy inaczej szok był ogromny, gdyż moim oczom ukazał się pies, właściwie głowa psa, chyba bernardyna ale mogę się mylić, wystająca z pierwszorzędnego, czarnego garnituru. Pies chodził na dwóch nogach oraz nosił czerwony krawat i błyszczące lakierki, przy każdym kroku stukające o kafelki. Włamywacz był wysoki ale mieścił się w drzwiach. Z góry zmierzył mnie pustym, psim wzrokiem. Nie wiedziałem co powiedzieć Daisy, a teraz byłem kompletnie w kropce. Usta układały mi się w niewypowiedziane słowa, mające jakoś wyjaśnić tą sytuację.

--Wreszcie się spotykamy.- Pies w garniturze odezwał się głębokim i spokojnym tonem. –Z bliska wyglądasz na prawdziwego niedorajdę.- Pokręcił łbem i poprawił krawat. –Uprzedzając głupie pytania, to nie jest sen ani scena z filmu, a ja nie jestem gadającym żukiem, takim jak ten z Nagiego Lunchu.- Nie widziałem Nagiego Lunchu do dziś, i do dziś nie wiem czy pies chciał wtedy zażartować czy ze mnie zakpić. Prawdopodobnie jedno i drugie.

--Słuchaj kolego.- Westchnął włamywacz. –Odwal się od mojej kobiety. Mówiła mi jak gapisz się na nią całymi dniami, ale dziś to już chyba przesadziłeś. Przyszedłem do ciebie osobiście tylko po to, żeby dać ci znać gdzie jest twoje miejsce.—Nie mogłem zebrać myśli, ponieważ cała sytuacja była nie do pojęcia. Jednym logicznym wytłumaczeniem byłaby choroba psychiczna, ale to wykluczone. Pod tym względem do dziś uważam się za okaz zdrowia. Druga opcja to narkotyki. Taka odpowiedź również byłaby satysfakcjonująca. Naćpałem się i widziałem w swojej łazience psa w garniturze. Na swoje nieszczęście tak samo pomyślałem w tamtym momencie. Nie zgadzało się tylko to, że byłem pewny, że nie brałem żadnych narkotyków. Pomyślałem, a może powiedziałem to nawet na głos, teraz to już nie ważne, że dałbym sobie uciąć nogę jeśli cokolwiek brałem. Po tym stwierdzeniu poczułem niewielkie ukłucie nad prawym kolanem. Spojrzałem zaraz w to miejsce i okazało się że moja prawa noga, od kolana w dół leży sobie jak gdyby nigdy nic obok zlewu, przy zagrzybionym kącie łazienki. Została ucięta tak czysto, że widziałem wszystkie naczynia, żyłki i kość. Nie wiedzieć czemu, zaraz przypomniało mi się jak z kolegą z ławki, w szkole, próbowaliśmy jakiś biały proszek, który to kolega podwędził ojcu—szefowi jednej z większych firm telekomunikacyjnych na świecie. To było jakieś piętnaście lat temu ale moja następna myśl przywiodła wspomnienie opowieści z dzieciństwa, o podstępnym dżinie który oszukuje i przekręca ludzkie życzenia. To głupie ale takie było moje pierwsze wyjaśnienie tej sytuacji. Jakaś zła siła usłyszała, że zarzekam się, iż nie brałem narkotyków, co przyznaję w świetle tego proszku w szkole było niedopowiedzeniem i myśląc, że ma do tego pełne prawo ucięła mi nogę. Potem okazało się, że chyba nie byłem tak daleko od prawdy.

-Boże.- Pies nie ruszył się z miejsca, chyba jeszcze bardziej zdziwiony niż ja tym nagłym rozczłonkowaniem. Jedną ręką złapał się za pysk a drugą wyciągnął telefon z kieszeni spodni. –To obrzydliwe. Nie ruszaj się zadzwonię po karetkę.—To były ostatnie słowa jakie słyszałem tamtego dnia. Zemdlałem na podłodze łazienki i obudziłem się w szpitalu.

W szpitalu, wielkim, białym molochu na obrzeżach miasta, leżałem sam w pokoiku niewiele większym od mojej łazienki. Gdy się ocknąłem nieuchronnie potwierdziło się to, że nie mam prawej nogi. Ciężko opisać jak bezradnie czułem się na tym sztywnym łóżeczku, na szóstym piętrze budynku pełnego chorych ludzi. Jednocześnie odetchnąłem z ulgą, że może koniec końców nie oszalałem. Doktor powiadomił mnie, że z łatwością zatamowano krwotok. Przyznał też że nigdy nie widział tak czystego cięcia. Gdy chciałem się dopytać o szczegóły lekarz dodał, że nie wie nic więcej, ale nie długo potem odwiedził mnie policjant, detektyw, który jak się okazało zajmował się moją sprawą. Vernon Mitchum był czarnoskóry i dosyć niski. Zajmował się włamaniami, napadami i kradzieżami. Zabójstwa i poważniejsze zbrodnie nie były jego domeną. Uprzedzając pytania, miał wszystkie kończyny. Nosił czarne, okrągłe okulary jak John Lennon czy Leon Zawodowiec. Zawsze odwiedzał mnie z pokaźnym hot dogiem w dłoni, którego nadgryzał co drugie zdanie. Za pierwszym razem chciał się dowiedzieć jaka jest moja wersja wydarzeń z owego podejrzanego wieczoru. Tak samo, ja chciałem dowiedzieć się o co chodzi i nie wyjść na szaleńca. Dlatego też opowiedziałem Vernonowi co pamiętałem pomijając fakt, że włamywacz był psem. Powiedziałem, że nie mogłem dostrzec jego twarzy przez parę w łazience. Razem doszliśmy do wniosku, że ktoś mógł mnie w jakiś sposób odurzyć, co później zostało wykluczone. Vernon z pełnymi ustami i lekko zdziwioną miną powiedział, że świadkiem całej sytuacji był niejaki Stan Kelly. Mężczyzna ten zarzekał się że odwiedził mnie aby jasno stwierdzić, że kelnerka Daisy to jego żona i mam się od niej odczepić. Podobno nie chciał mi nic zrobić, tylko mnie nastraszyć. Podczas całej tej akcji noga odpadła mi od ciała. Mitchum wyznał, że tak brzmiały dokładne słowa Stana Kellyego. Vernon uznał, że Kelly będzie jego głównym podejrzanym ze względu na to jak abstrakcyjna wydawała się jego wersja. Oczywiście sprawdzono, zarówno i jego i mnie czy nie mieliśmy w organizmie żadnych substancji zakazanych. Na przekór logice obaj okazaliśmy się czyści. Mitchum zostawił mnie samego ze szpitalnym żarciem i ruszył do pracy. Wrócił kilka dni później. Gdy go nie było nauczyłem się chodzić o kulach. Mieli mnie wypisać pod koniec tygodnia. Policjant wyglądał na zawiedzionego. Machał hot dogiem ociekającym musztardą i spacerował od ściany do ściany. Mówił, że nigdy nie spotkał się z tak trudnym przypadkiem. Nie było żadnych świadków a Stan Kelly podtrzymywał swoją wydumaną wersję. Wątpiłem czy wzmianka o tym, że Kelly może być psem w garniturze cokolwiek pomoże. Vernon Mitchum był zrezygnowany, miał dużo innych zajęć, napady i rozboje zdarzały się na porządku dziennym. Naturalnie ja musiałem wyjaśnić co się wtedy wydarzyło. Mitchum odszedł, zapewniając mnie, że kontynuuje śledztwo. Dodał, że gdy czegoś się dowie odwiedzi mnie w moim mieszkaniu, kiedy wyjdę ze szpitala oraz, że kupi mi najlepszego hot doga jakiego w życiu jadłem. Zawiódłbym się bardzo, gdybym uwierzył w słowa policjanta. Jakieś dwa tygodnie później siedziałem już w mieszkaniu i „siedziałem” to jak najbardziej adekwatne określenie. Dostawałem tymczasową rentę i nie musiałem pracować. Ćwiczyłem oglądanie telewizji i przemieszczanie się o kulach, od łazienki (która wciąż budziła we mnie strach) do łóżka pod oknem, z którego dostrzegałem bar u Soczystego Boba. Dni zlewały się ze sobą, a ja żyłem w cieniu dręczących mnie wspomnień, których w żaden sposób nie mogłem wyjaśnić. Vernon Mitchum odwiedził mnie później niż się spodziewałem. Co więcej tym razem nie przyniósł hot doga, ani dla mnie ani dla siebie. Nie miał również czarnych okularów, i pierwszy raz dostrzegłem jego przekrwione oczy. Sprawiał wrażenie naprawdę zmęczonego.

-Słuchaj.- Zaczął wzruszając ramionami. –Powiem wprost, bo nie ma sensu kręcić. Zamykam twoją sprawę. Niedługo trafi do sądu. Ostatecznie postawiłem na wersję korzystną dla ciebie, ponieważ wierzę, że zostałeś poszkodowany, że jakiś pomyleniec z nożem albo siekierą napadł cię pod prysznicem. Dla tego też, oficjalnie, w łazience było duszno i parno, nic nie widziałeś, a co więcej zemdlałeś, gdy niezidentyfikowany włamywacz pojawił się w mieszkaniu. Gdy tak leżałeś na zimnych kafelkach ten zwyrodnialec odciął ci nogę. Później znalazł cię Stan Kelly, który chciał odstraszyć cię od swojej żony. On już się ze mną zgodził. W rezultacie otrzymasz rentę niepełnosprawnego, co choć w niewielkim stopniu powinno ci ułatwić funkcjonowanie. To naprawdę wszystko co mogę zrobić, a uwierz mi, próbowałem. To jak, zgadzasz się?- Oczywiście się zgodziłem, znając ludzkie pojęcie o rzeczywistości to i tak było więcej niż się mogłem się spodziewać. Niemniej chęć uzyskania choćby iluzorycznego wyjaśnienia nie zniknęła, a z czasem zaczęła nawet rosnąć.

Dni mijały monotonnie. Siedziałem gapiąc się to w telewizor, to przez okno, na bar Boba. Obserwowałem, jak Daisy codziennie wychodzi z pracy. Pewnego wieczoru stała przed barem dłużej niż zwykle. Spaliła trzy papierosy. W końcu podjechał czarny samochód. Nic specjalnego, zwykły miejski pojazd. Obserwowałem sytuację z zaciekawieniem i zamarłem gdy kierowca wysiadł i spojrzał na Daisy. Był to nie kto inny jak sam Stan Kelly, i tak, miał głowę bernardyna, był wysoki i nosił czarny garnitur oraz czerwony krawat. Daisy wskoczyła mu w ramiona. Pies Kelly przytulił ją czule. Do tej pory wydawało mi się, że widzę ją szczęśliwą. Dopiero ten widok uświadomił mi, że Daisy była naprawdę wniebowzięta w objęciach swojego męża Stana Psa Kellyego. Oboje wsiedli do auta. Stan odwrócił łeb w moją stronę zamykając drzwi. To był ten sam długi pysk, mokry nos i czarne, puste oczy, które widziałem z podłogi swojej łazienki. Jego oblicze nie było złe, a nawet wręcz przeciwnie. Może to nawet on uratował mi życie gdy leżałem nagi, nieprzytomny, na kafelkach wykrwawiając się. Doszedłem do wniosku, że skoro Daisy jest szczęśliwa to może nie należy dalej drążyć tego podejrzanego tematu. Uznałem, że będę się cieszył jej szczęściem. Zacząłem szukać nowego celu w życiu. Pewnego dnie trafiłem na program o Antarktydzie. Urzekła mnie ta biała pustka. Wtedy stwierdziłem, że jako pierwszy człowiek, skolonizuję Antarktydę, zbuduje tam miasto. To jest już jednak inna opowieść, i nie zamierzam się w nią zagłębiać. Wracając do tematu minął chyba z miesiąc i Vernon Mitchum odwiedził mnie po raz kolejny. Kupił mi wielkiego hot doga, a sam zajadał się swoim. Znów nosił czarne, okrągłe okulary. Tym razem przyniósł wieści teoretycznie bardziej wzbudzające wiarę, niż ostatnio. Usiedliśmy w mojej skromnej kuchni obok brzęczącej lodówki zajadając się bułkami z parówką, ostrym sosem i sałatą. Vernon powiedział, że o mnie nie zapomniał i że moja sprawa była naprawdę wyjątkowa, po czym wyciągnął z portfela szarą wizytówkę poplamioną kawą. Małym druczkiem widniał na niej napis: „Mac Spade, prywatny detektyw”. Poniżej znajdował się dokładny adres. Mitchum wytłumaczył mi, że Mac Spade, którego nazywano jednorękim detektywem, był znany z rozwiązywania najdziwniejszych, najbardziej nieracjonalnych spraw. Polecił, żebym się do niego udał. Dodał również że szczerze chciałby się dowiedzieć jeśli Spade rozwiąże sprawę. Najwidoczniej Mitchum, w jakimś stopniu podzielał moją ciekawość. Co więcej Pies Kelly był jak najbardziej prawdziwy więc musiała również istnieć odpowiedź co do całej reszty.

Następnego dnia, około południa udałem się pod wskazany adres. Jednoręki detektyw pracował i mieszkał w obskurnym wieżowcu, w starej, biedniejszej części miasta. Kobieta wyglądająca na prostytutkę podpowiedział mi, że do biura Spade, można wejść jedynie przez klatkę schodową z tyłu budynku. Panował niemiłosierny upał i z ulgą skryłem się w cieniu bocznej alejki. Szedłem w jej głąb, otaczały mnie stosy śmieci, śmietniki, pudła i resztki różnych urządzeń. Część gniła w słońcu. Dwóch bezdomnych obrzuciło mnie nieprzyjemnym spojrzeniem gdy zbliżałem do drzwi. Miałem tylko nadzieję, że dama z ulicy nie wpuściła mnie w pułapkę. Głupota, wiem, ale po wydarzeniach w łazience zacząłem patrzeć na świat z większym dystansem, jednocześnie akceptując szeroko pojętą głupotę. Wszedłem do środka. Schody oświetlały jedynie nieliczne promienie słońca przebijające przez zamazane graffiti okna. Powolnym krokiem, wspierając się na kulach dostałem się na czwarte piętro. Tam na końcu korytarza znajdowały się oszklone drzwi. Zbliżyłem się i przeczytałem nazwisko Spada. Przed biurem detektywa, było chłodniej niż na słońcu ale panował nieprzyjemny zaduch. Pukałem i czekałem dłużą chwile. Wreszcie, gdy nikt nie odpowiedział zacząłem się wycofywać, lecz wtedy za drzwiami coś stuknęło i ktoś zaklął. Wróciłem i nachyliłem się nad zabrudzonym szkłem.

-Witam jest tam ktoś?- Zacząłem niepewnie.

-Nie, kurwa, nikogo nie ma.- Odpowiedział chrapliwy głos.

-Mam sprawę do detektywa Maca Spade.

-To świetnie, ale tak się składa, że Mac Spade z dniem dzisiejszym zamyka działalność.

-Niech pan da spokój, porozmawiajmy, chociaż chwilę. Przysłał mnie Vernon Mitchum.

-Co mnie to obchodzi? Spadaj kolego bo nie mam dziś czasu na pierdoły.

-Niech pan posłucha.- Zdesperowany, dotknąłem drzwi czołem. Musiałem wyznać całą prawdę. –Jakiś temu brałem prysznic. Do łazienki wszedł pies w garniturze, po czym pomyślałem o tym, że taki widok mogły wywołać narkotyki, ale ja nic nie brałem, a jeśli kłamię to jestem gotów stracić nogę.- W tym momencie z niepokojem spojrzałem na drugą kończynę. Była na swoim miejscu. –Gdy pojawiła się ta myśl straciłem nogę. Po prostu odłączyła się od ciała.- Skończyłem łapiąc oddech. Gdy tak stałem oparty o drzwi byłem pewny, że Spade weźmie mnie za ćpuna bądź wariata. Ten jednak kazał mi się odsunąć i otworzył drzwi. Detektyw od spraw dziwnych nie miał lewej ręki. Nosił wytarte jeansy i wymiętą, hawajską koszulę w palmy. Miał rozczochrane, lekko siwe, ciemne włosy i kilkudniowy zarost. Z ust zwisał mu papieros. Pomieszczenie wypełniał dym.

-Naprawdę mi przykro.- Stwierdził szczerze jednoręki Mac. –Rozumiem jakie to straszne.- Skinął na swoją brakującą rękę. –Dawniej powiedział bym, że to niesamowity zbieg okoliczności, ze trafiłeś do mnie akurat dzisiaj, o tej porze, z właśnie taką sprawą. Teraz wiem że na pewno tak nie jest. Zejdźmy na dół, do piwnicy, wszystko ci wyjaśnię. Spade zamkną biuro, dostosował się do mojego chodu i ruszyliśmy po schodach w dół.

-Dawno, dawno temu…-W drodze Mac zaczął wyjaśnienia bardzo adekwatnie do sytuacji. –Gdy byłem jeszcze w policji i miałem żonę, marzenia i mały domek na wsi, zdarzyło mi się coś podobnego. Ba, identycznego. Otóż, w ciepły, letni dzień, trochę jak dziś wróciłem zmęczony po pracy i poszedłem pod prysznic. Moczyłem się jakiś czas, aż tu nagle do środka weszła wysoka postać. Dokładnie był to wyżeł w garniturze i z niebieskim krawatem. Zakląłem i tak samo jak ty zarzekłem się, że to nie możliwe, że coś takiego widzę. Wtedy straciłem rękę. Długo dochodziłem do siebie. Rzuciłem pracę w policji, miałem trochę kłopotów ze sobą, rozwiodłem się, przeniosłem do miasta. Czas minął i nagle któregoś lata przyszedł do mnie człowiek z dokładnie taką samą sprawą jak moja. Ten mężczyzna stracił palec. Odwiedził go jamnik w garniturze. Jakiś czas później kolejny osobnik twierdził, że w taki sam sposób stracił oko, a w jego łazience pojawił się chodzący na dwóch nogach owczarek niemiecki. Zacząłem łączyć te sprawy. To było jakieś trzydzieści lat temu.- Zatrzymaliśmy się przed zardzewiałymi drzwiami do piwnicy. Spade otworzył je, zapalił kolejną fajkę i przepuścił mnie przodem. Na dole, w obszernym pomieszczeniu, do którego światło wpadało przez małe otwory przy suficie, znajdowała się prawdziwa baza jednorękiego detektywa. Ściany były obklejone zdjęciami, wycinkami z gazet, mapami oraz fragmentami różnych tekstów. Wszędzie wisiały powiązane, kolorowe sznurki jakby Spade rozpracowywał jakąś potężną organizację przestępczą. Naprzeciwko schodów, przy ścianie stała tablica, w której centrum Spade przykleił zdjęcie okularnika z aparatem na zębach. Pod nią znajdowało się biurko z ekspresem do kawy i starym, stacjonarnym telefonem.

-Od pierdolonych trzydziestu lat się tym zajmuję. Podczas tego śledztwa zwariowałem sto razy i sto trzy razy wracał mi rozsądek. Gdy pięć lat temu odkryłem prawdę wierzyłem, że da się sprawę załatwić na spokojnie z poszanowaniem prawa. Teraz jednak wiem że muszę sobie pobrudzić ręce.

-Jaką prawdę?- Zapytałem jeszcze bardziej zagubiony niż przedtem.

-Taką prawdę, że za całą naszą krzywdę, czterystu pięćdziesięciu jeden, czterystu pięćdziesięciu dwóch mężczyzn, łącznie z tobą odpowiada jedna osoba.- Mac z zapałem podbiegł do tablicy i uderzył w zdjęcie okularnika. –To ten człowiek. Nie. Ten potwór jest wszystkiemu winien.

-A kto to w ogóle jest?

-To, mój drogi współmęczenniku jest narrator, autor czy jak tam chcesz nazywać osobę która wszystko wymyśla i zapisuje. Mówimy i myślimy to co on zechce; siedzi nam w głowach cały czas. To on nas stworzył, nie jako poruszające się worki mięsa w pustce ale jako ludzkie postacie z motywami, marzeniami i uczuciami. Ten chory psychopata, najgorszy możliwy maniak, wymyśla ludzi aby potem wysła im do łazienki człowieka-psa, który przez nasze otoczenie jest postrzegany normalnie, po czym jak spaczony dżin przekręca nasze myśli i zabiera nam części ciała. Po tym chory akcie, dręczy swoje postacie uprzykrzając im życie oraz dokopując jak się tylko da, gdy sam ślini się i podnieca ze śmiechu przed klawiaturą.

-Czyli kto to jest? Bóg? Diabeł?

-Pewnie obaj naraz. Teraz to i tak nie ma znaczenia bo dokładnie o godzinie piętnastej spotka go kara.

-Jaka kara?

-Równo o piętnastej do mieszkania narratora wejdzie wynajęty przeze mnie zabójca i wpakuje mu kulkę w tył głowy, tym samym kończąc ten popieprzony teatrzyk zwyrodnienia.

-Chwila, nie możesz tego zrobić. Możliwe, że jeśli on zginie to my przestaniemy istnieć.

-Nie obchodzi mnie to. Ważne, że zabiorę na dno tego pomyleńca.

-A ja nie mam nic do powiedzenia? Jestem równo pokrzywdzony co ty. Teraz gdy znam prawdę nie czuję do niego żalu. Cholera, dostaję dużą rentę, a nogi i tak nigdy specjalnie nie używałem. Co więcej Pies który mnie odwiedził daję szczęście dziewczynie którą kocham. To mi wystarcza. Narrator nie musi umierać.

-Jest już za późno. Czternasta pięćdziesiąt dziewięć. Nie da się nic zrobić.

-A co jeśli jego też ktoś wymyślił? No spójrz na to zdjęcie. To nie może być aż tak chory człowiek. Albo chce popełnić samobójstwo a ty mu to ułatwiasz.

-Do tego momentu sprowadzało się całe moje podłe życie. Piętnasta.

-Z tego telefonu mogę do niego zadzwonić, prawda?

-Jest za późno. Piętnasta jeden. Dlaczego to jeszcze się nie skończyło?

-Na pewno się do niego dodzwonię. Ostrzegę go. To ty tu jesteś szalony. Halo, halo! Odbierz! Dlaczego nie odbiera?! Odbierz do kurwy nędzy tu chodzi o twoje ży…

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania