Cyrograf - Bill Cipher
Nie spodziewałem się, że to się stanie. A nawet jeśli, nie sądziłem, że uderzy we mnie tak szybko.
W trakcie przepakowywania książek ze szkolnej szafki do plecaka, zadzwonił do mnie telefon. Chciałem zignorować połączenie, ale cichy głos w głowie, przypominający trochę dobre przeczucie, kazał mi odebrać. Westchnąłem, nie mając wolnych rąk i odłożyłem posegregowane podręczniki z powrotem do szafki. Plecak spadł mi na podłogę i mógłbym przysiąc, że w ostatniej chwili odebrałem komórkę.
- Tak? - spytałem nagląco słuchawkę. W odpowiedzi usłyszałem chrząknięcie nieznanego mi do tej pory głosu.
- Pan Pines? Dipper Pines? - zmęczony głos mężczyzny brzmiał poważnie.
- Skoro pan dzwoni, to chyba wie, że to mój numer. - Westchnąłem. - Nie, nie obchodzi mnie żadna nowa oferta telefoniczna. Ani internetowa. Proszę się rozłączyć, nie mam teraz czasu. - oparłem telefon o ramię, przekrzywiłem głowę i schyliłem się po plecak. Chwyciłem pierwszą książkę i skierowałem ją do torby.
- Jestem adwokatem. Właściwie przedsiębiorcą majątkowym. - poprawił się pracownik. - Przykro mi, że muszę dzwonić w tej chwili, na pewno ta tragedia pana przybiła... Jednak chciałbym porozmawiać o spadku. Jest pan jedyną osobą, która dostanie swój udział, a budynek grozi zawaleniem i stwarza prawdziwe niebezpieczeństwo.
- Zaraz - przerwałem mu. Książka pod wpływem emocji wyślizgnęła mi się z ręki. - O czym Pan mówi?
- Oh - sapnął cicho, najwyraźniej przybity całą sytuacją. - Przepraszam, myślałam, że rodzina Pana powiadomiła. Państwo Stanford i Stanley Pines nie żyją. Przepisali jednak panu spadek, czym muszę niezwłocznie się zając... Panie Pines? Halo?
Telefon upadł głucho na ziemię.
△
Nie sądziłem, że tak szybko się tu znajdę. Wysiadłem z autobusu, patrząc na wbity w ziemię, drewniany znacznik Wodogrzmotów Małych. Przez ostatnie kilka lat, odkąd pokonaliśmy demona umysłu dużo się zmieniło. Przez pierwsze dwa lata przyjeżdżaliśmy do wujków jedynie na wakacje, jednak potem zaniechaliśmy odwiedzin. Poszliśmy w inne strony. Moja bliźniaczka Mabel wyjechała z miasta, jeżdżąc po świecie i studiując modę. Jej dawny sweter ze spadającą gwiazdką, wyrzuciła w popłochu do kosza.
Ja zająłem się nauką i studiami. Wyprowadziłem się od rodziców czym prędzej i urwałem kontakt z wujkami. Chciałem zająć się normalnym, nastoletnim życiem.
A teraz oboje byli martwi. Rodzice nawet nie poinformowali mnie o ich śmierci.
Może byli zazdrośni? - pomyślałem, kierując się w stronę miasteczka. Nie chcieli mieć nic wspólnego z magiczną Chatą, ale wiedzieli o skarbach, które były w niej ukryte. Mogłem się założyć, że chcieli zrównać ją z ziemią. Nie znaleźliby przecież sekretnych pomieszczeń.
Słońce świeciło mi w twarz. Posmutniałem od ciągłych rozmyślań, i nagle zabrakło mi mojej czapki z daszkiem i Mabel. Jej uśmiechu. Zrozumienia.
Nie odpisywała na moje smsy. Napisałem jej wszystko co wiedziałem i prosiłem, żeby przyjechała. Nic.
Może za bardzo się oddaliliśmy?
Wszedłem w las. Słońce przestało dokuczać, a do domu nie było już daleko. Las żył swoim życiem - słyszałem porykiwania zwierząt i szum wodospadów. Ptaki ćwierkały mi nad głową. Jeden z nich rzucił się na drugiego, zatrzepotał skrzydłami i wbił dziób w gardło ptaszka. Następnie połknął go w całości.
Dźwięk wiadomości rozbudził mnie z transu. Najedzony ptak odleciał, a ja sprawdziłem telefon w nadziei na znak od Mabs. Zawiodłem się widząc numer adwokata, który dzwonił do mnie jeszcze tego samego ranka. Westchnąłem. Czego ode mnie chciał?
Jestem na miejscu. Czekam przed drzwiami - brzmiała odpowiedź.
Zadzwoniłem do niego już w drodze do Wodogrzmotów. Ustaliliśmy, że przekaże mi klucze i uzupełnimy wszelkie formalności. Zaproponował, że poleci mi jakiś wygodny motel, ale odmówiłem. Pierwszą noc postanowiłem spędzić w Chacie. Adwokat nie protestował.
Przekroczyłem teren posiadłości wujków. Nie poczułem jednak żadnej bariery ochronnej. Minąłem czarne auto, stojące na trawniku i pomachałem mężczyźnie siedzącym na jednej z ławek przed drzwiami.
Dom był obrośnięty. Tynk sypał się ze ścian, w dziurach zagnieździły się ptaki, skrzecząc donośnie. Szyba w oknie na piętrze była wybita. Drzwi wydawały się obdrapane. Schodki kruszyły się, gdy po nich szedłem.
- Witam, Panie Pines. - mężczyzna w garniturze podał mi rękę. - Zajęło to Panu dłużej, niż mi się wydawało. Mam wszystkie papiery przy sobie, możemy załatwić sprawę od razu?
Zgodziłem się, siadając obok. Plik papierów powędrował w moje ręce.
W związku z wolą zmarłych urząd miasta przekazuje ich dobytek w ręce Dippera Pinesa.
Przebiegłem oczami kartki tekstu. Formalności, zasady, brak kruczków, tekstów posianych drobnym maczkiem.
- Panie Pines? - ponaglił mężczyzna. - Chcemy tylko, by podpisał Pan dowód odebrania kluczy.
- Tak,już to robię. Musiałem przeczytać cały tekst.
Złożyłem podpis w prawym dolnym rogu, zamieszczając pod nim dzisiejszą datę. Oddałem urzędnikowi długopis i arkusz papierów. Uśmiechnąłem się smutno.
- Jeszcze raz składam kondolencje. Mogę polecić Panu ekipę zajmującą się wyburzaniem domów. Pomogę, niech Pan tylko do mnie zadzwoni. - Wstał, wygładzając rękoma spodnie. Poprawił okulary, uścisnął mi dłoń i - nie czekając na moją odpowiedź - odszedł.
Ścisnąłem w dłoni klucze, aż zbielały mi kostki. Pomachałem odjeżdżającemu z posesji samochodowi i zostałem sam. Sam z ogromnym domem, który od teraz należał do mnie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania