Czarny bez

Mrużąc oczy, największymi obelgami jakie znał, przeklinał światło słoneczne padające mu na twarz.

Podniósł się z łóżka. Na biurku zauważył świeżą kawę i składany kalendarz. Dzisiejszy dzień zaznaczony był uroczyście czerwonym kółkiem. Napis ułożony z drukowanych liter głosił: MICHAEL WIELKA SZESNASTKA!

Pociągnął łyk z kubka - od razu się rozbudził. Niebieskie oczy otworzyły się szeroko. Przeczesał dłonią czarne włosy i westchnął głęboko. Uśmiechnął się sam do siebie - wiedział, że to będzie wyjątkowy dzień.

Czarna runa na jego piersi pulsowała radośnie, niczym małe serce rysowane stelą. Zapowiadała, że niesamowicie ważna dla niego osoba, czuje to samo. Tą samą adrenalinę, tą samą radość.

Serce waliło mu jak młotem, a przecież dopiero wstał. Michael przyjdzie dopiero za cztery godziny.

Ostrożnie wszedł do kuchni, mając nadzieję, że nikogo nie obudzi.

W pomieszczeniu ujrzał matkę, z długimi, kasztanowymi włosami, związanymi w kok, z którego wymykały się cienkie kosmyki. Była w zwiewnej, letniej sukience z delikatnymi falbanami na wykończeniach. Czerwone usta uśmiechały się do niego, ukazując białe niczym perły, równe zęby. Szare oczy emanowały ciepłem. Przygotowywała deser lodowy. Jego ulubiony. Mrugając do niego, zlizała bitą śmietanę z palca.

- Ach - otrząsnęła się z zadumy. - Robert. Szybko wstałeś.

I mówi to ona, która od czwartej rano jest na nogach. Czasem chciał się jej spytać, co robi, gdy wstanie, a na dworze jeszcze jest ciemno.

- Cześć, mamo - powiedział, kątem oka spoglądając na deser. - Jest porcja dla mnie?

Phoebe zamruczała przecząco, mrużąc oczy.

- Nie wiem, Rob. Nie wiem - kręciła głową i cmokała z wyższością. Wyjęła łyżkę i włożyła do ust zimną porcję lodów. Truskawkowa rozkosz została na jej ustach. - Musiałbyś najpierw zjeść śniadanie. - smukłą dłonią wskazała na nędznie reprezentujący się stos kanapek.

Robert wykrzywił się niemiłosiernie. Nienawidził tych kanapek. Każda komórka jego ciała patrzyła na nie z pogardą.

Gdy Phoebe zobaczyła minę syna, wybuchła śmiechem.

- Przecież żartuję! - zaśmiała się perliście. - Bierz, jeżeli chcesz. Przecież nikt tu Ci niczego nie zabrania. - rozczochrała włosy na jego głowie. Poczuł jej zimną dłoń na swoim czole. - Tylko radzę szybko, bo jeżeli przyjdzie tutaj Andrew, nic dla ciebie nie zostanie.

- Bardziej martwiłbym się o Michaela - wyjrzał przez drzwi kuchni instynktownie czekając na przyjaciela.

Odwrócił się, by schować porcję dla parabatai do lodówki.

Pucharki z lodami znikły.

- A nie mówiłam? - powiedziała za nim matka, trzymając w dłoniach dwie porcje lodów. Oddała je synowi. - Trzeba mieć oczy dookoła głowy.

- Nie lepiej byłoby kupić kłódkę na lodówkę? - zapytał z uśmiechem.

- O, nie! Wtedy byłoby za łatwo - poklepała syna po plecach. - A tego chyba nie chcemy.

- To byłaby katastrofa - odpowiedział Robert, tłumiąc śmiech.

- Szczerze mówiąc, Rob, to ja zrobiłam te lody, więc należą do mnie - znowu wyjęła mu pucharek z rąk. Po raz kolejny się zaśmiała. - Żałuj, że nie widzisz swojej miny. Jakby ktoś dał Ci ciastko, kopnął w piszczel i je zabrał.

- Właśnie to robisz, mamo - zamknął drzwi lodówki, które i tak były otwarte zbyt długo.

- Tak, jestem wyrodną matką - podeszła do niego i pocałowała go w policzek. Nie wydawała się zwracać uwagi na to, że syn prawie dorównuje jej wzrostem, a pod ustami wyczuwa u niego ślady zarostu. - Lecę na zebranie Rady. Clave ma nową reformę w Prawie. Trzeba to zatwierdzić. Razem z Andrew'em będziemy wieczorem. Możesz iść do Michaela lub on może przyjść do nas. Ciastka są w szafce nad zlewem. Szarlotka stygnie na dworze.

- Zrobiłaś szarlotkę?! Czemu ja o tym nie wiem? - zapytał wzburzony. Kochał szarlotkę. Zresztą jak wszystko, co ma w sobie cynamon.

- Teraz już wiesz. Jakbym Ci powiedziała wcześniej, zjadłbyś całą! - poprawiła włosy.

- I uważasz, że teraz tego nie zrobię? - zapytał rozbawiony.

- Nie, bo Michael ma do nas przyjść. Na pewno coś dla niego zostawisz - powiedziała, wkładając zielony płaszcz.

Nieźle to ukartowała, przeszło mu przez myśl.

- Tylko bez żadnych głupstw. Kocham Cię. - rzekła, zamykając drzwi.

-Ja Ciebie też - zdążył powiedzieć, zanim trzasnął zamek.

 

Clave ostatnio interweniowało coraz częściej. Valentine to przewidział. Wiedział, że niedługo nie poradzą sobie rady z demonami. Niedługo poproszą o pomoc. A wtedy przyjdziemy my.

 

Lody wyglądały kusząco, ale postanowił z nimi poczekać na Michaela. Nie mógłby patrzeć, jak jego parabatai je lody, sam nie mając co włożyć do ust. Najpewniej Michael podzieliłby się z nim, jednak dzisiaj nie było takiej opcji. Musiało być idealnie.

 

Przypomniały mi się słowa Phoebe. Westchnął głęboko wyglądając przez okno. Kochał swoją matkę. Jak na swój wiek, była niezwykłą optymistką. Nalegała, by zwracano się do niej po imieniu, jednak nie mógł się przemóc. Phoebe była dla niego jak starsza siostra. Ale w niektórych momentach potrzebował matki. Prawdziwej matki.

 

××××××××××*×××××××××××

 

Zachowaj spokój. Zachowaj spokój.

Te słowa krążyły po jego głowie, gdy zakładał czarną bluzę z kapturem. Gdy jadł śniadanie. Gdy mył zęby. Gdy zakładał buty. I teraz, gdy szedł do domu Roberta.

Kogo on oszukiwał. Te słowa dręczyły go od dwóch lat.

Na rękach miał gęsią skórkę. Dłonie spocone. Cały się trząsł.

 

Ale to przecież Robert. On zrozumie. Nigdy aż tak nie bał się na myśl spotkania z przyjacielem.

 

To, co chciał mu powiedzieć miał ułożone w głowie od dawna. Każde słowo było dopracowane w najmniejszym szczególe. Nie denerwował go jednak fakt, że to, co powie nie będzie miało sensu. O dreszcze przyprawiała go myśl, że zacznie się jąkać, albo będzie się bał zacząć mówić. A wtedy nigdy nie pozbędzie się ciężaru, który na nim ciążył. Może osiągnąć szczęście, czego niewyobrażalnie pragnął. Ale może też nieodwracalnie zniszczyć więź łączącą go z Robertem, a to by go zabiło.

Jednak, jak to zwykł mówić jego ojciec, bez ryzyka nie ma zabawy.

 

Mijając dom Faichild'ów zauważył piękne, białe kwiaty rosnące tylko w Idrisie. W oknie pokoju Jocelyn zauważył światło. Błysk białych włosów wypełnił pomieszczenie. Valentine. Nigdy nie widział, żeby ludzie kochali się tak jak oni dwoje. Dopełniali się - ona, że swoją duszą artystki i poczuciem humoru i on - ze swoją charyzmą i stoickim spokojem. Według Michaela tworzyli parę idealną. Uśmiechnął się przelotnie i ruszył przed siebie.

 

Rezydencja Ligtwood'ów pozostała taką, jaką zapamiętał - potężna i majestatyczna. W oknach wisiały te same, błękitne zasłony z wyhaftowanymi złotymi płomieniami - symbolem tego rodu. Istniała szansa, że kiedyś również będzie do niego należał.

 

Podszedł do masywnych, dębowych drzwi i zapukał głośno.

Nim zdołał poprawić włosy stał przed nim jego parabatai.

Robert miał na sobie cienką, lnianą koszulę, rozpiętą na tyle, że z łatwością mógł zobaczyć runę parabatai pulsującą na jego piersi i znoszone jeansy, w których zwykł chodzić, gdy nikt nie patrzył. Czarne włosy, jeszcze nie uczesane, sterczały dziko z jego głowy.

W dłoni trzymał mały pakunek, którego wcześniej nie zauważył.

- Michael - podszedł do niego i uściskał go na przywitanie. - Wszystkiego najlepszego, stary - powiedział, podając mu paczkę i klepiąc po plecach. - Wchodź. Nawet nie uwierzysz, co udało mi się zachować na deser.

Chłopak wszedł do kuchni, a zaraz za nim podążył jego przyjaciel. Michael usiadł na kuchennym stole, a Robert podszedł do lodówki.

Gdy wyjął z niej dwa pucharki lodów, Michael zaśmiał się nerwowo.

- Lody? - zapytał z uśmiechem. - Coś nowego! - rzekł z lekką irytacją.

- Błąd, mój drogi! - odpowiedział Robert z udawaną wyższością. - Nie tylko lody - powiedział i wyszedł na dwór. Wrócił ze srebrną blachą ciasta. - Szarlotka z lodami! Robert uśmiechał się szeroko czekając na reakcję Michaela.

 

- Jakim cudem nie zjadłeś tego, zanim wróciłem? - zapytał Wayland.

 

- Postanowiłem poczekać na Ciebie. I chyba się opłacało! - uśmiechnął się, nakładając deser na płytkie talerzyki.

 

Jeden wziął dla siebie, a drugi dał Michaelowi.

Gdy Wayland włożył ciasto do ust zamruczał z uznaniem.

- Na Anioła, Rob. Jakie to dobre! - rzekł, z szarlotką w ustach.

- Wiem. Doskonale.

Po pół godziny okazało się, że blacha ciasta nie była tak duża, jak się wcześniej wydawało.

Lightwood zmył naczynia i usiadł obok swojego parabatai.

- Nie otworzysz? - zapytał, głową wskazując na prezent.

Michael wziął paczkę trzęsącymi się dłońmi. Na czerwonej kokardce prostym pismem Roberta napisane było "Dla Ciebie".

Otworzył pudełko i zajrzał do środka.

Na czerwonej poduszeczce z filcu spoczywał srebrny krążek na łańcuszku. Na jego brzegach iskrzyły się płomienie.

Pierścień rodowy Lightwood'ów.

Oczy Waylanda zrobiły się szkliste.

A więc jednak jest nadzieja.

- Pomyślałem, że skoro jesteśmy parabatai, powinieneś mieć coś co łączy mnie z tobą. Jeżeli mnie nie będzie, noś ten pierścień. Będzie Ci o mnie przypominał.

Z oka Michaela popłynęła srebrną łza.

- Dziękuję. Dziękuję Rob. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy - powiedział i uściskał przyjaciela.

- Mam nadzieję, że Ci się przyda. Zawsze, jak dopadnie Cię jakiś demon, możesz przedstawić się moim imieniem - uśmiechnął się.

- Przecież wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił.

- Kiedy emocje biorą górę mówimy różne rzeczy. Najważniejsze jest jednak to, żeby wysłuchać wszystkiego i nie odwracać się od osoby Ci drogiej, gdyż powiedziała coś przypadkowo. Tak robią ludzie, którzy wiedzą co to miłość.

Teraz, albo nigdy, pomyślał.

- Rob?

- Tak?

- Długo nad tym myślałem i... Wiem, że więzy parabatai stanowczo tego zabraniają... Ale... Myślę, że Cię kocham, Robert.

 

×××××××××*××××××××××

 

Młody Lightwood milczał. Miał wrażenie, że ktoś wbija my nóż w serce, gdy patrzył na pełną nadziei twarz Michaela.

Odkaszlnął i spojrzał na przyjaciela. Jego twarz już nie emanowała dobrą energią. Na policzkach wykwitły czerwone rumieńce.

- Michael, ja... nie wiedziałem.

Wayland gwałtownie podniósł się z fotela. Widać, że był przygotowany na taki obrót spraw.

Robert wstał zaraz po nim.

Złapał go za rękę.

- Ja też Cię kocham. Ale... nie w ten sposób. Zawsze będę Cię kochał. Jak przyjaciela. Brata. Kogoś więcej niż oni dwoje, ale... Nie jak kochanka. Przepraszam, Mike. Przepraszam.

Wayland spojrzał na pierścień rodowy Lightwood'ów. A tak niedawno myślał, że mógłby być jednym z nich.

- Pójdę już. Mama na...

Robert przytrzymał go za rękę i go pocałował. Długo. Namiętnie. Całym sobą.

- Wszystkiego najlepszego, Michael.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania