Czerń

Biel. Przytłaczająca biel. Wywołująca w oczach ból. Z każdym kolejnym kierowanym ku niej krokiem odsłaniająca coraz mniej rozmyte kontury.

Brzóz. Ich smukłych, siekanych ostrym wiatrem pni. Nieugiętych, mimo niezbyt solidnych podstaw. Im dłużej skupiał się na nich wzrok, tym mniej przypominały siebie z początku.

Nie chciała dopuścić do swojego umysłu tego, co nieubłaganie wyrastało przed jej oczami. A jednocześnie nogi same pchały do przodu. Dwie sprzeczne myśli w tym samym czasie. Nic zaskakującego.

Były coraz bliżej. Na wyciągnięcie ręki, a mimo to tak dalekie. Dokładnie takie, jakie znała. Jak zwykle w ten dziwny sposób zachęcające, wręcz nawołujące z oddali. Wydawało jej się, że wszyscy słyszeli ten krzyk, a tylko ona wykazywała chęć, aby na niego odpowiedzieć. Tylko w niej poruszał odpowiednie struny, tylko ona była w stanie przemienić ten rozdzierający serce wrzask w pełen wdzięczności śpiew.

Pierwsze spojrzenie w puste oczy. Nie zawsze zostawała dopuszczona tak blisko, ale zawsze zapisywała sobie w pamięci ich wyobrażenia. Kolekcjonowała je, aby w nieodpowiednich momentach wyłaniać na światło dzienne swego umysłu. Dojmujące poczucie straty i irracjonalna tęsknota - idealny deser dla masochistki.

Prawie niczym nie różniły się od tych z jej wspomnień. Zarówno wtedy, jak i teraz emanowała z nich niepozostawiająca żadnych złudzeń, wyżerająca wszelką nadzieję pustka. Jednak w tej chwili nic już nie było w stanie ich oczyścić - ani wytrwała walka, ani wylane łzy, ani usilne prośby. Koniec, bitwa skończona.

Zmarnowany czas skrystalizowany w bezwładne worki mięśni obleczone skórą białą jak brzoza. Poddające się najmniejszemu podmuchowi wiatru, tak jak pozwalały kierować sobą najdrobniejszym niepowodzeniom za życia. Ucieleśniona marność.

A im głębiej w las, tym bardziej stawała się dojmująca. Spływała z ciasno związanych sznurów jak lawa i zastygała momentalnie na wycieńczonej duszy, nie pozostawiając wolnej ani jednej myśli. Przeżerała się przez tkanki, aby władczo przejąć stery nad krwiobiegiem. Oczyścić go, wyrzucić krew, opustoszyć. Tak jak to wcześniej uczyniła ze wszystkimi, którzy obecnie znajdowali się w jej posiadaniu.

A oto pora na spektakularną klęskę. Na ostateczne pojmanie tej, która ośmieliła się przeciwstawić odwiecznej potędze. Na wypalenie w pamięci ostatniego wspomnienia, towarzyszącego końcowym sekundom męczarni.

Na bladych ciałach zaczęły wykwitać, początkowo niemal niewidoczne, szare rozgałęzienia. Substancja wypływała z mózgu, wypełniając po kolei wszystkie napotykane kanały, dopóki nie przybrały koloru czystej czerni. To, co dotychczas kumulowało się między kłębami połączeń nerwowych, wyruszyło w swą ostatnią podróż.

Nie mogła zrobić niczego, poza wpatrywaniem się jak wiszący wokół niej las przeistacza się w to, czym tak naprawdę był zawsze. W namiastkę życia napędzaną nikłej wartości pasożytniczą energią. W złudne widmo roztaczające wokół siebie magnetyzującą aurę tajemniczości. W idealnie opakowane dno.

Tyle wystarczyło. Koniec gry. Łatwo poszło.

Zaczerniły się ostatnie końcówki. Oni idealnie wykonali swoje zadanie. Teraz potrzeba kogoś, kto ich zastąpi.

Żyły zaczęły nabrzmiewać. Czerń falowała w nich coraz szybciej i napastliwiej. Powietrze wokół błyskawicznie napełnione zostało odorem zgnilizny. Pulsowało wraz z rytmem serca. Lecz czyje było to serce?

...

Ciemność.

I niczyje już nie było.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Bajkopisarz 25.03.2020
    Szedłem i szedłem przez mokrą i czarną breję, padał deszcz ze śniegiem, wszystko było czarno – białe, kędziory czarnych, mokrych i zimnych włosów biczowały moją twarz. Przez chwilę byłem sobą! Do tego jeszcze ta metafizyka. Było tak: W pewne letnie południe , w pewnym miejscu na łące samoistnie zgęstniało powietrze, zapachniało, zabłysło, wszystko skupiło się w sobie - i oto powstałem. Z niczego i nagle. Bez zbędnych przepoczwarzeń. Z niczego, tylko ja tak na świecie jako jedyny. Bez przykładów samouczka, samoródka, patrzprzedsię – obserwator. Szara masa, którą byłem na początku kształtowałem sam, ciemnymi nocami. Wtedy można, leżąc pod Księżycem, obmyśliwać cały miniony dzień. Mówić sobie: to zrobiłem źle, to śmiertelnie źle, a to nie szkodzi nikomu. Kształtuje się tak do dziś, lecz choć patrzę jasno i wzrok wytężam nic nie jest we mnie coraz lepsze, nic nawet nie zbliża się do doskonałości, (może nawet nie biegnie w tą stronę), a raczej wije się tylko, zatacza kręgi i zmienia. Co rano budzę się inny, o włos, o paznokieć, o nową myśl i zapomnienie. Gdyby ktoś mógł mi pokazać mnie sprzed kilku lat, nie poznałbym się i długo zaprzeczał że to ja, i wiem, że gdy umrę za jakiś czas, to już nie będę ja . Umrze ktoś, dla którego ja z dziś jestem tak śmieszny, jak dla mnie z dziś, ja z przed lat. Dobrze, że to świat stworzył mnie, a nie ja byłem twórcą. Ludzie chodziliby w kółko zderzając się wciąż głowami. Ścieżki, którymi kiedyś chodziłem po mojej łące dziś porosły trawą po pas. Już nawet nie wiem, dokąd prowadziły. Wysechł staw. Drzewa strzeliły w górę zasłaniając widok i tylko duży głaz stoi tam gdzie stał, głaz kruszony przez deszcz, wiatr i czas.

    Ciekawe opowiadanie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania