CZERWONY ŚNIEG cz.1

Który to już raz budzę się w pokoju sam. Który to już raz, widok wyblakłych ścian rozmywa się przed moimi oczami, a odgłos budzącego się miasta wyrywa mnie ze snu. Który to już raz komoda, nocna szafka, stary telewizor, witają mnie swoim ponurym milczeniem. Tylko one znają mnie tak dobrze.

Poranne słońce ledwo wdziera się do pokoju przez zaciągnięte żaluzje. Pył wiruje w powietrzu, w bladym blasku promieni. Aż strach pomyśleć, że człowiek wdycha to na co dzień. Moje dłonie ściskają pomięte prześcieradło. Ciało drży. Koszmar to, czy jawa znów nawiedziła mnie w nocy?

Drżącą ręką wytarłem wilgotne od potu czoło. Któregoś dnia oszaleję. Boję się, że obudzę się i nie będę w stanie odróżnić snu od rzeczywistości. Strach...

Powoli podniosłem się i usiadłem na łóżku. Nogą trąciłem butelkę. Poturlała się po podłodze i z głuchym puknięciem zatrzymała przy komodzie. Biała nalepka na szkle przypomniała mi, co jest przyczyną mojej migreny. Butelka była pusta. Nie wylała się żadna kropla wódki. Musiało być ostro, a jeszcze gorzej jest dziś.

Palcami dłoni przeczesałem potargane włosy. Drugą rękę wyciągnąłem do szuflady znajdującej się w nocnej szafce. Tabletka przeciw bólowa, tego mi trzeba. Wcisnąłem ją w usta i pogryzłem. Połknąłem, nie popijając. Nie dbałem o to, że mogę się zadławić. Im szybciej zadziała, tym lepiej.

Spojrzałem na budzik. Wskazówki wskazywały godzinę ósmą piętnaście. Nie spałem długo, potrafiłem o wiele dłużej na drugi dzień po imprezie. Na stoliku obok łóżka leżał telefon komórkowy. Podniosłem go. Nieodebrane połączenie. Sara dzwoniła kilka godzin wcześniej. Nawet nie chcę myśleć w jakim celu. Nie mam teraz do tego głowy.

Wstałem z łóżka i powoli poczłapałem do łazienki. Chwiałem się na nogach jak kopnięta w kuper kaczka. Mieszkanie tańczyło przed moimi oczami. Ściany wydawały się przesuwać, podłoga falowała pod stopami, zupełnie, jak na okręcie podczas sztormu.

Odkręciłem kurek nad zlewem i wsadziłem łeb pod kran. Lodowata woda dobrze mi zrobi. Podniosłem mokrą głowę i wytarłem ręcznikiem włosy. Oparłem się o zlew i spojrzałem w lustro. Nie poznałem samego siebie. Nieogolony, potargany, podkrążone oczy. Jakiś siniak na szyi. A może to malinka? Trudno powiedzieć. Film mi się wczoraj urwał i niewiele pamiętałem. Właściwie to nic nie pamiętałem. Dotknąłem palcami zaczerwienioną plamkę. Zabolało lekko, więc raczej to nie malinka.

Wtedy zdałem sobie sprawę, że całe ciało łupie mnie, jak w reumatyzmie. Spojrzałem na nogi. Moje lewe udo było fioletowe. Bolało trochę, jakby ktoś dzień wcześniej zdzielił mnie kijem baseballowym. Przyjrzałem się swoim ramionom. Liczne siniaki barwiły skórę na siny kolor. To samo było z tułowiem. Cholera. Musiałem wczoraj nieraz turlać się po ziemi.

Lustrację mojego własnego ciała przerwał nagle dzwoniący telefon. Denerwujący, głośny dzwonek, dziś brzmiał wyjątkowo drażliwie. Chwiejąc się na boki, pobiegłem z powrotem do sypialni. Chwyciłem wibrujący aparat i podniosłem go do ucha.

- Tak? – zapytałem, nie patrząc nawet, kto dzwoni.

- Maks, żyjesz?

- Próbuję – odpowiedziałem.

- Znaleziono nowego denata – Sara zawsze wiedziała, jak mnie rozbudzić...

- Super. Gdzie?

- Na starym mieście. Przyjedziesz?

- A mam inne wyjście?

- Może przysłać kogoś po ciebie?

- Nie trzeba. Spoko. Zadzwonię po taxi.

- No to czekamy.

- Czekamy?

- No jest tu trochę ludzi.

- Pięknie. Na razie.

Odłożyłem telefon. Kurde, tylko tego mi brakowało do pełni szczęścia, nowy trup.

 

 

Zamarznięty śnieg chrupotał pod kołami taksówki. Kierowca nie spieszył się, było wyjątkowo ślisko dzisiejszego dnia. Zapłaciłem za kurs i podziękowałem. Taksówkarz skrzywił się z niesmakiem. Musiało walić mi z kopary gorzej niż mi się wydawało.

Wysiadłem z taksówki i trzasnąłem drzwiami. Auto oddaliło się. Z niechęcią spojrzałem w stronę starych kamienic. Przy jednej z nich tłoczyła się spora grupka ludzi. Wolnym krokiem ruszyłem w ich stronę. Nie spieszyłem się. Wiedziałem, co czeka na mnie w zimnym cieniu starych murów.

Grupę ciekawskich gapiów oddzielał od ściany nieduży kordon policji. Spragnieni widoku krwi szaracy. Ich łapczywe spojrzenia niczym rentgeny świdrowały okolice. Ciekawskie głowy wychylały się zza pleców policjantów jak spragnione żeru wygłodniałe sępy.

Popołudniowe słońce krzesało iskry na zamarzniętym śniegu. Blask słońca odbijał się od ziemi, oślepiając oczy. Nie to było jednak największym problemem, tylko to, co znajdowało się w wąskiej uliczce między ścianami dwóch kamienic.

Na miejscu byli już dziennikarze. Reporterzy biegali dookoła jak poparzeni, jakby nie mogli utrzymać moczu. Żałośni.

W uliczce czekali na mnie koledzy z pracy. Badali teren, szukali poszlak, cała ta brudna robota związana z morderstwem.

Gdzieś między nimi stała Sara. Rozmawiała z komendantem. Spojrzała na mnie i się uśmiechnęła. Bardzo blady był to uśmiech. Nie zapowiadał niczego dobrego. Jej oczy były smutne. Sara zresztą zawsze miała smutne spojrzenie, nawet, jak się śmiała, co nie dziwi, pracując przy takiej gównianej robocie, z czasem człowiek traci wszystkie normalne, ludzkie uczucia.

Kiedy skończyła rozmawiać, podeszła do mnie. Ubrana była w gruby płaszcz sięgający do połowy ud. Bez czapki, bez szalika, bez rękawiczek. To nie był dobry pomysł. Mróz ciął powietrze jak żyletka.

Jak się czujesz? – zapytała cicho. Jej usta ledwo się otwierały.

Jak ktoś, kto dopiero wylazł spod rozpędzonego pociągu – odpowiedziałem

i sięgnąłem ręką pod kurtkę. Wyciągnąłem papierosy. Włożyłem jednego do ust i trzasnąłem zapalniczką. Raz, drugi, trzeci...

Cholera – zakląłem pod nosem – nienawidzę zapalniczek.

Daj – powiedziała, uśmiechając się i zabrała mi zapalniczkę.

Strzeliła kamieniem. Zabłysnął piękny, niebieskawy płomień. Za pierwszym razem. Jak ona to robiła?

Odpaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko. Bardzo głęboko. Odchyliłem głowę i z sykiem wypuściłem dym. Tego mi było trzeba.

No i co tu mamy ? – zapytałem, rozkoszując się dymem drapiącym w gardło.

Młoda kobieta, wiek około dwudziestu pięciu lat.

Kurcze, następna młoda laska. Będzie się działo w prasie.

Jakoś nie miałem ochoty, żeby podejść bliżej, ale musiałem to zrobić. Oglądanie zwłok młodej, martwej kobiety, nie było najlepszym pomysłem na kaca. Krew nabiegła mi do głowy, gdy zobaczyłem to, co skrywały cienie murów starych kamienic. Na zaplamionym krwią śniegu leżało nagie, sztywne ciało, białe, jak śnieg, na którym porzucił je morderca. Ciało nie było zmasakrowane ani w jakiś szczególny sposób okaleczone, ale już sam widok nieruchomej, martwej twarzy kobiety powodował, że w człowieku krew się burzyła. Zwłoki do pasa włożono już do czarnego, plastykowego worka. Widziałem ten worek już wiele razy. Najgorszy był zgrzyt zamka, kiedy zapinali poły. Uświadamiałeś sobie wtedy, że to nie sen, a człowiek, którego tam wpakowano, już nigdy nie miał ujrzeć światła dziennego. Dzisiejszego ranka odgłos zapinanego worka brzmiał jak skrzypienie dwóch tafli lodu ocierających się na zamarzniętej wodzie: zimno, złowrogo i bardzo dołująco...

- Jakie bydle zdolne jest do czegoś takiego? – zapytałem

- Prawdopodobnie to samo bydle, które odpowiada za poprzednie, dwa mordy.

Te słowa wypowiedział Frank, komendant. Nie miałem najmniejszej ochoty wysłuchiwać tego bufona. Na pewno nie teraz.

- Okropny widok, co? – zapytał ponuro.

Nie odpowiedziałem. Nawet na niego nie spojrzałem. Wpatrywałem się w nieruchome ciało, w którym w żyłach jeszcze kilka, kilkanaście godzin temu, płynęła ciepła krew. Teraz ta krew zamarznięta była i zimna jak lód co skuwa rzeczny nurt.

- Zwłoki znalazł kilkunastoletni chłopiec – Frank mówił dalej, nic nie robił sobie z tego, że go ignorowałem – skręcił w tę uliczkę, kiedy rano szedł do szkoły. Nie wiem, w jakim celu się tu znalazł, ale wyszedł stąd szybciej, niż wszedł, gdy zobaczył to, co my teraz widzimy. A ty Maks, co o tym myślisz?

- To chyba nieważne? Przecież to nie ja prowadzę śledztwo.

- Nie prowadziłeś – to słowo zawisło na chwilę w powietrzu.

Mimowolnie spojrzałem na niego.

- Tak Maks, dobrze słyszałeś – powiedział – Rupert miał wypadek. Jest teraz w szpitalu, w bardzo ciężkim stanie. Wiedziałbyś o tym, gdybyś nie zaglądał do butelki. Teraz ty przejmujesz śledztwo.

 

 

Nie uśmiechało mi się to. Babrać się w takiej brudnej sprawie. Siedzę w fotelu, wpatrzony w telewizor. Różne obrazy w mojej głowie mieszają się z tymi na ekranie. Telewizor jest włączony, ale ja go tylko słyszę. To taki mój nieruchomy kumpel. W domu z nim jest inaczej, tak, jakbyś czuł czyjąś obecność. Nie pamiętam już, jak długo jestem sam. I pamiętać nie chcę.

Po takim ciężkim dniu wieczór chciałem spędzić tylko w towarzystwie butelki zimnego piwa. Gorycz napoju na powrót przywróci mnie do życia. Siedziałem więc w fotelu i delektując się piwem, gapiłem się w ekran telewizora. W wieczornych wiadomościach trąbili o znalezieniu kolejnej, martwej kobiety. Wampir mówili, seryjny morderca, policja po raz kolejny nie daje rade. Takie tam bzdury, byle tylko przyciągnąć uwagę widza. Jakby sam mord nie był wystarczającym bodźcem.

Spróbowałem odtworzyć w pamięci dzisiejszy dzień. Minął tak szybko. Trochę się dzisiaj działo. Po zabezpieczeniu miejsca zbrodni i zebraniu wszystkich śladów i poszlak, trupa wpakowano w czarny worek i zawieziono do kostnicy. My udaliśmy się na komisariat. Miałem przejąć śledztwo, więc musiałem bliżej zapoznać się z nim. Nie było mi ono jednak zbyt obce. Śledziłem każdy ruch Ruperta i wiedziałem, na czym stoję. A teraz, kiedy biedak leży połamany w szpitalu, jego robotę przejmuje najbardziej zdegenerowany glina w Zapomnianym, a może i w całym kraju... Przechyliłem butelkę. Rupert, twoje zdrowie, postaram się tego nie spierdolić.

Ponownie wróciłem myślami do dzisiejszych wydarzeń. Trzecia ofiara – powiedziała Sara. Po robocie zabrała mnie na piwko. Dobra była z niej kumpela, jak swój chłop. Piwiarnia była pusta, nie licząc nas i nudzącego się barmana, który stukał palcami po klawiaturze czarnego laptopa. Zauważyłem, że łapczywie łypał okiem na Sarę.

Zajęliśmy dwa miejsca przy stoliku w małej loży. W pubie panował półmrok. Nieduże lampki, wiszące gdzieniegdzie na ścianach, ledwo przebijały mrok lichym blaskiem. Kilka świec migotało na stolikach. Klimat jak w kostnicy, którą niedawno opuściliśmy.

- A więc Rupert się nam posypał – włożyłem rękę pod kurtkę.

- Maks, tu nie wolno palić.

Nonszalancko rozejrzałem się po pustym lokalu.

- Doprawdy? To już te świece bardziej kopcą niż papieros.

Pochyliłem się nad stolikiem i odpaliłem papierosa od świecy. Sara przewróciła tylko oczami. Włożyła słomkę do kufla i powoli sączyła piwo. Przez chwile siedzieliśmy pogrążeni w zadumie. Ja cieszyłem się szlugiem i zimnym browarem, za którym tak bardzo tęskniłem dzisiejszego dnia. Sara pierwsza przerwała milczenie.

- Maks, co o tym sądzisz?

- O tym, że nie wolno palić w lokalu?

Spojrzała na mnie ironicznie swoimi pięknymi oczami.

- Ach, masz na myśli tę sprawę z trzema trupami – udałem zdziwienie – nie mam teraz do tego głowy. Po prostu jakiś psychopata szaleje w nocy po mieście i nie daje ludziom spać.

- Zadziwia mnie twój spokój – powiedziała.

W odpowiedzi rozłożyłem ręce. Znała mnie przecież dobrze, nigdy niczym nie podniecałem się na wyrost.

- Nie jesteś ciekawy tego, czy Rupert miał jakieś poszlaki?

- Nie będę zaglądał mu w dziennik, o ile taki prowadził. Rupert to palant. Dziwi mnie to, że Frank przydzielił mu tę sprawę. On nie znajdzie własnej dłoni bez okularów.

- Za to nie spędza długich nocy na włóczeniu się po lokalach i upijaniu się w sztok. Może dlatego Frank nie przydzielił ci tej sprawy. Nie pomyślałeś o tym ?

Wypuściłem nosem dym. W powietrzu zawisła cisza.

- Maks – Sara niespodziewanie zmieniła ton na miększy – nie możesz dłużej tak się zadręczać. To absurd. Ile to już trwa? Dwa lata? Dłużej ?

- Czasem ciężko jest zapomnieć.

- Maks, czasem lepiej jest zapomnieć !

Ostatnie słowa Sary zabrzmiały zdecydowanie ostrzej. Nie odpowiedziałem. Nie miałem ochoty odpowiadać.

- Jej już nie ma. Zniknęła, nie wiem, może uciekła z jakimś typem, zostawiła cię i tyle. Czas o tym zapomnieć, wziąć się w garść, Maks.

Milczałem dalej. Wpatrywałem się w kufel.

- Dobra. Zostawmy to Maks, teraz musisz skupić się nad prowadzoną sprawą.

Jej szczupła, delikatna dłoń dotknęła mojej twarzy. Delikatnie pogłaskała policzek, a ja, zamiast odwdzięczyć się uśmiechem, lub jakimś miłym słowem, po prostu wstałem i wyszedłem z pubu. Po drodze, mijając barmana, rzuciłem dwie monety na blat. Zdziwiony, spojrzał na mnie, kiedy piątka z piątką zatańczyły z turkotem pirueta na ladzie, za którą stał, a ja skierowałem swoje kroki w kierunku drzwi wyjściowych.

Drzwi trzasnęły za mną z hukiem. Naprawdę nie miałem dziś ochoty na rozmowę, jakąkolwiek rozmowę, a tym bardziej nie miałem ochoty mieszać spraw życia prywatnego z zawodowymi. To na tyle, jeżeli chodzi o spotkanie w pubie. Było mi naprawdę niemiło.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania