Czterdzieści dwa

Dobrze, że ma nawyk biegania, udusiłaby się w tym domu, w domu, w którym się wychowała. Gliniany dom z 1842 roku przywołał jej wspomnienia, nie jest pewna czy dobre ale grunt, że są, każdy jakieś musi mieć. Frontowa ściana z małym oknem strychowym sprawiała wrażenie pochylonej do przodu, jakby miała spaść, na początku się bała ale po pierwszej burzy śniegowej stwierdziła, że nie jest tak źle. Fakt, że rodzice mieszkali już w mieście umknął jej na chwile, wcale im się nie dziwiła, tam przynajmniej jest łazienka i dużo lepsze warunki, mają spokój. Przez te krzyki dzieci, nic nie może poukładać w głowie, w rodzinnej chałupie mieszkała teraz jej młodsza siostra z chłopakiem i trójka rozpuszczonych dzieciaków. Ten facet był jakiś dziwny, niby blondyn, niby w porządku ale skąd się wziął, tego nawet jej siostra nie wiedziała. Kilka razy przyłapała go na nietypowych zachowaniach, jak na przykład rozmawia z psem, niby to takie naturalne, ale jego słowa były dość brzydkie, zboczone i wstrętne. Gdy ją zobaczył, machnął ręką i powiedział coś w stylu: nic z tego nie będzie. Często budził się w nocy i wychodził, a to do kuchni i na dwór i tak w kółko. Marysi to nie przeszkadzało, mówiła, że kiedyś ćpał i to stąd te jego głupie zachowania, ale jest czysty od trzech lat więc mam się nie martwić. Na ogół był okey, dobrze gotował.

Patologia przywitała ją z otwartymi ramionami.

Po co wracała? W sumie nie miała wyjścia, jej mąż- dupek okazał się po prostu skończonym dupkiem, w jej związku brakowało tylko tego słowa- skończony. Podwarszawska miejscowość przez 7 lat kopała ją w tyłek, nic nie mogła zrobić do końca, jakby ktoś zawiązywał jej oczy na prostej, która zamieniała się w rondo. Nie pisane jej było tam mieszkać. I dobrze. Na szczęście mama zawsze przy niej była, akceptowała każdą decyzję, miały dobry kontakt przez te wszystkie lata. Odkąd wróciła popijały sobie kawę i zajadały ciastami co niedzielę. Pytała, ale ona nie chciała o tym rozmawiać, więc z czasem przestała pytać i życzyła jej szczęścia.

Zima dawała się we znaki, koza zamiast kaloryfera, odzwyczaiła się od takich rzeczy, bieganie poranne przynajmniej ogrzewało jej ciało, lubiła biegać, jakby nic nie istniało, wolność, smak tej wolności i możliwość zrobienia czegoś dla siebie, para lodowatego powietrza sprawiała jej nawet przyjemność, cisza i spokój od wrzasków, ryków i błagań aby były cicho. Codziennie rano biegała do pobliskiego lasu, gdzie dziesięć lat temu jeździła z rodzeństwem zbierać szyszki na zimę, pech chciał, że szyszki szybko się palą. Do dziś wspomina wstyd na twarzy przed całą wioską, jak wiozła jutowy worek wypchany po brzegi albo szyszkami albo drewnem ze zrębów, może udałoby się jej nie zauważyć gdyby nie stary piszczący rower. Nie było wyjścia, mama pracowała a ojciec robił co chciał, ta jego spontaniczność zapędziła ich w biedę, lubił sobie wypić, czuła jego zapach potu zmieszany z tanią wodą kolońską i piwem, piwo było tanie. Teraz pracują razem w firmie sprzątającej i matka ma na niego oko, on jest jak dziecko we mgle.

Codzienne rano biegała i zastanawiała się co dalej, słuchała swojej muzyki, przy której kiedyś płakała ale dzisiaj brzmiała nieco inaczej, dudniła jej w uszach siła walki, miała w końcu codzienny przykład w domu: jak nie żyć.

Las jest taki piękny zimą, gałęzie aż wyły z bólu dźwiganego śniegu, w całości brzmiało to niezwykle tajemniczo, zawsze miała dreszcze wbiegając tam, przystawała tuż na granicy pola i drzew, przez chwile tak stała, patrzyła, nasłuchiwała, wyglądała jakby słyszała coś, czego ktoś inny nie był w stanie zrozumieć, i biegła dalej. Półtorej godziny zastanawiania się co dzień, przez dobry miesiąc nie przynosiły żadnego efektu, las za bardzo kradł jej duszę, żeby zastanawiać się nad tak przyziemnymi sprawami. Zawsze dobiegała do drzewa, które przyjaciółki w dzieciństwie nazwały smokiem, miało tyle odnóży nieregularnie powykrzywianych, że faktycznie tak wyglądało, jak smok o siedmiu głowach, wielki i dorodny dąb, najpiękniejsze było to, że o różnej porze dnia wyglądało zupełnie inaczej, rano jakby spało, ani drgnęło jak przebiegała obok, musnęła je zawsze rękawiczką, pozdrawiając je, robiła zakręt i wracała, jakby nie widziało jej obecności i śladów na śniegu. Późnym popołudniem, gdy zdarzało jej się spacerować, wydawało się być przerażające, złe i takie obce, jak w dzieciństwie, bała się go, jak tylko pojawiał się na horyzoncie szybkim krokiem zawracała do domu, czuła się nieswojo.

Miała trochę odłożonych pieniędzy więc nie szukała pracy na siłę, skupiła się bardziej na kupnie samochodu, z wioski był tylko jeden autobus do miasta, którym jeździły wszystkie dzieciaki, można sobie wyobrazić co tam się działo, raz pojechała do miasta na zakupy i w połowie drogi chciała wysiąść, perspektywa pójścia pieszo w temperaturze minus trzydzieści, sprawiło, że się nawet do jednego chłopaczka uśmiechnęła. Umówiła się ze starym znajomym na obejrzenie auta, które chciał sprzedać po babce, małe ciche i ekonomiczne, to wszystko czego szukała. I znalazła, wracała już nowym srebrnym nabytkiem.

Dzień za dniem mijały, czasami puste, czasami miłe, myślała nawet o mężu-dupku ale zdjęcia wiadomości od kochanki, które zrobiła, sprowadziły ją znów na ziemię. Cholerny drań, którego nadal kochała.

Budzik dzwonił już piętnaście minut a jej strasznie nie chciało się wynurzać spod ciepłej pościeli, widok dzieci szykujących się do szkoły i przedszkola uświadomił gdzie jest, szybkim skokiem ruszyła do małej kuchni, gdzie w aluminiowym garnku wstawiła sobie wodę na kawę i do mycia, kochała pić kawę, zamykała oczy z pierwszym łykiem i unosiła się nad podłogą, gdyby mogła w tym momencie zatrzymać czas... Pomarańczowa miska, którą pamięta jak była mała, straciła kolor i pierwszą warstwę czegoś, co się łuszczyło jak skóra węża, już wie co musi sobie kupić w mieście. Wlała gorącą wodę, dolała zimnej z wiadra i opłukała twarz i dekolt, zamoczyła potem nogi i siedziała tak pół poranka dolewając wrzątku, to prawie jak wanna, śmiała się.

Nie chciało jej się biegać świtem więc pobiegła około południa, tuż po śniadaniu, zawsze rano jadła płatki z mlekiem, nie ważne jakie, owsiane, kukurydziane, byle nie doładowane cukrem. Dzięki temu miała naprawdę niezłą figurę, gdyby tylko miała taką wartość własną w głowie, byłaby pewnie gdzieś daleko, gdzieś gdzie byłaby szczęśliwa.

Stanęła w miejscu gdzie od wczoraj są jej ślady butów odciśnięte na śniegu, który zdaję się już trochę odpuszczać. Cisza aż dreszcze przechodzą, zero podmuchów wiatru, gdzieś w górnych granicach gałęzi słychać może delikatny szum. Jakoś ponuro tak dzisiaj, chmury napierają na drzewa, które wydają się dusić ich rozmową. Biegła i nie opuszczało jej dziwne uczucie, aż brzuch bolał, tak się bała? Czego? Głupia, powtarzała sobie i śmiejąc jednocześnie potknęła się o wystający nad brudnym śniegiem stary konar, wyglądał jak pełzający, wyschnięty wąż. Zaśmiała się głośno, popatrzyła na rękawiczki brudne od śniegu, były bordowe, zamszowe, pamięta gdzie je kupiła, byli wtedy razem w kinie bo miała urodziny, po filmie zobaczyła je na wystawie, miała te oczy a on wiedział, że nie ma z nią szans. Byli szczęśliwi tego dnia. Ona z pewnością. Pani w sklepie zapakowała je w eleganckie czarne pudełko i zawiązała bordową kokardę.

Patrzyła na nie i popłynęła jej łza, pierwsza od dawna, on oduczył ja płakać. Poprawiła czapkę na głowie i podniosła wzrok, który zamarł, jej zielone oczy umarły, rozszerzyły się źrenice po czym stanęły jak wskazówka zegara, lodowatość jej spojrzenia zabiłaby największą miłość. Jej ciało zdrętwiało, nie mogła się ruszyć, odnotowała tylko dźwięk, przerażający dźwięk napiętej, grubej i zmęczonej liny, która kołysała się tuż nad jej głową. Buty, widziała buty, dobre buty rozmiar czterdzieści dwa, kurwa. Czyste buty jak na tę porę roku, ciało, gdzie jest jej ciało, nic nie czuła, nie mogła nic zrobić, zamarła, nie wie ile tak leżała patrząc na kołyszące się brązowe buty... ....

 

 

sawIS FJ

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Marian 14.06.2017
    Jeśli to ma być kryminał, to za mało w nim tego kryminału. Jedynie na końcu ktoś nagle gdzieś wisi. Cały tekst to wynurzenia bohaterki ( o życiu, o mężu, o matce itd.). Chyba, że jest to początek czegoś większego, to czekam na ciąg dalszy. Dużo błędów interpunkcyjnych i literówek, oraz jeden błąd ortograficzny. Powinnaś bardziej na to uważać. Pozdrawiam.
  • KarolaKorman 14.06.2017
    Czytało się dobrze, takie życiowe rozterki, ale, jak Marian, nie dopatrzyłam się wskazanej kategorii, no chyba, że to pierwsza część to zwracam honor :) Pozdrawiam :)
  • BezimiennaOna 14.06.2017
    Tak, to początek :) postaram się poprawić błędy, dziękuje za podpowiedź :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania