Cztery łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat trzynastu

O tym, jak bawiłem się w chał-chała

– Babciu, babciu! – wykrzykiwałem od progu, wbiegając do domu prosto z lekcji. – A babcia wie? Za niedługo przejdzie tu mój kolega i będziemy razem się bawili u nas w domu. Prawda, że możemy? Babciu, proszę, proszę!

W tym samym czasie w radyjku obok dało się słyszeć aksamitny głos spikerki:

– Stan wody w dorzeczu Wisły układał się w strefie wody niskiej i średniej. Stan wysoki obserwowano lokalnie na Sanie i Wisłoku.

Babcia się zamyśliła, przygładziła ręką posiwiałe już od dawna włosy i rzekła:

– No pewnie. Tylko uważajcie. Grzecznie i bez bałaganiarstwa, proszę.

– Hurra! – zawołałem, nie kryjąc radości.

– Stan wody w dorzeczu Odry – znów dało się słyszeć ten sam przyjemny głos spikerki – układał się głównie w strefie wody niskiej i średniej.

– Ale teraz już, dziabcia, do nauki! Naprzód obowiązki, a potem przyjemności. – Babcia potrafiła być słodka nawet wtedy, kiedy mowa była o pracy i różnorakich szkolnych powinnościach, a poza tym kochała mnie ponad życie.

– Sytuacja baryczna z godziny… – kontynuowała tymczasem radiowa pani. – Bałtyk znajduje się pod wpływem stacjonarnego niżu z ośrodkiem nad wschodnią Łotwą.

– Się wie, babciu, się wie – odparłem i już miałem prysnąć, kiedy nagle zatrzymało mnie rutynowe pytanie, powtarzane niemal każdego dnia:

– A co dzisiaj dawali wam na obiadek w szkółce?

– Oj, babciu, nie pamiętam. Chyba coś dobrego. Jakieś pierożki, jakieś naleśniki, no coś takiego w każdym razie…

– Ale jadłeś obiadek?

– Nie pamiętam – odparłem zgodnie z prawdą, gdyż nie miałem serca do tak przyziemnych błahostek, jak picie czy jedzenie chleba naszego powszedniego, a poza tym prawie nigdy nie byłem jakoś straszliwie głodny. I tutaj pogodynka dorzuciła jeszcze:

– Klin wyżowy nad Skandynawią utrzymuje się.

I zaraz goniłem z plecakiem do pokoju, gdzie czekał już na mnie ulubiony radiomagnetofon kasetowy firmy Grundig, zwany Kasprzakiem. I byłem szczęśliwy jak nie wiem co.

Rusycystka, pani Ala, ta sama, która czasem podczas zajęć wspominała nam o „Wilku i Zającu” oraz sobace Łajce, nieszczęsnym psim kosmonaucie, powtarzała z naciskiem, że prace domowe należy rozpoczynać od tych najtrudniejszych, na sam koniec zaś pozostawiać najprostsze i najprzyjemniejsze. Nie wiem, ile było w jej słowach prawdy, bo robiłem dokładnie odwrotnie, licząc na pewien trik, na szczególny efekt psychologiczny. Polegał on na tym, że po dziesięciu początkowych minutach nauki, z ośmiu, dziewięciu zadań do wykonanie pozostawały już tylko dwa albo góra trzy, co mi bardzo, ale to bardzo odpowiadało. I tak już nie myślałem więcej o tej straszliwej, potwornej ilości, a jedynie skupiałem się na dwóch ostatnich pracach. Tylko dwóch! I to był właśnie mój mały trik, ta zmniejszona ilość. Ha, prawda, że sprytne?

I kiedy rozparłem się na złożonej w pół wersalce w najbardziej nasłonecznionym pokoju poniemieckiej chałupy, a książki i zeszyty wyjąłem z plecaka i poukładałem starannie na stole, natychmiast popłynęły dźwięki wesołej „Lambady”, którą co chwila przewijałem na początek i którą co chwila w kółko puszczałem, i tak aż do znudzenia. Bo kochałem muzykę od zawsze i od zawsze uwielbiałem być szczęśliwy, a ta „Lambada” czyniła mnie zwyczajnie lepszym i szczęśliwszym.

A najbardziej to mi się podobała solówka saksofonu, znajdująca się w połowie, w drugiej albo trzeciej minucie. I wyobrażałem sobie, ilekroć leciała, że to ja ją tak pięknie pykam, a tłum młodych ślicznych dziewczyn bije mi brawo i do mnie wzdycha. I myślałem, że jak będę duży i dorosły, to też będę siedział w takim właśnie kwartecie lub kwintecie i tak samo jak ten kwartet albo kwintet będę sobie rżnął: „u pa, u pa, bumc tarara” za pieniądze i dla sławy samej. Ech, ta „Lambada”!

A najbardziej interesujący to był taki oto fakt dotyczący „Lambady”, o którym gadano w szkole gminnej, a mianowicie, że jak człowiek włoży sobie zastrugany ołóweczek głęboko w cztery litery i zacznie nim kreślić ósemki w powietrzu, to od razu pojmie, w jaki sposób wykonuje się latynoamerykańskie pląsy. Nie mam pojęcia, czy to prawda. Nigdy tej sztuki nie próbowałem, ale wiem, że przy gorącym południowym rytmie wszelkie szlaczki i inne typowo szkolne zadania kaligraficzne udawały się nad wyraz wspaniale, co też i z zapałem pilnego ucznia z czerwonym paskiem niejednokrotnie wykorzystywałem, a wykorzystywałem na przykład choćby teraz, mając coś do przepisania, zaznaczenia, zakreślenia na jutro. A wobec powyższego uważałem i uważam nadal, że ci wszyscy strasznie poważni panowie ministrowie, którzy chętnie pokazują swe zaokrąglone pyski w telewizji publicznej powinni koniecznie wpisać „Lambadę” na listę pomocy dydaktycznych w imię dobrze pojętej oświaty i edukacji narodowej.

Według mnie tylko fragment „Poloneza A-dur” Fryderyka Chopina, emitowany jako przerywnik radiowy, mógłby równać się z „Lambadą” pod względem wyrazistości, przebojowości i potęgi brzmienia. Uwielbiałem ten krótki, charakterystyczny jingiel i – co dziwne – nie kojarzyłem go wcale z fortepianem. I tyle o muzyce przy nauce!

Na samiuśki koniec popołudnia odrobiłem jeszcze dwa matematyczne zadania, które mi pozostały na deser, niczym te lody przyniesione w banieczce na mleko, śmietankowe albo waniliowe. Aha, i przez chwilę rzępoliłem na skrzypeczkach, głównie etiudy i Kreislery. Następnie poleciałem z powrotem do kuchni i zameldowałem:

– Babciu, babciu, skończyłem. Czy teraz wolno mi się bawić?

I właśnie w tej sekundzie, jak na zawołanie, w progu pojawił się umorusany czymś i wymizerowany sześciolatek. Babcia chciała się z nim ładnie oraz kulturalnie przywitać i zapewne też czekała na jakiś gest z jego strony, ale przypomniała sobie, że Tomuś zaczął rozmawiać strasznie, strasznie późno, i że właściwie do tej pory miewa problemy z mową: ojczystą, ludzką, jakąkolwiek. To, że w ogóle nauczył się komunikować było poniekąd, albo może przede wszystkim, zasługą mojej rodziny, w tym i również najukochańszej na świecie i najsłodszej staruszki.

– Tomusiu, zjesz może pierniczka? Albo trochę szarlotki?

I Tomuś nic nie mówiąc zjadł, a raczej połknął bez gryzienia i popijania to, co dała mu babcia. Kobieta złapała się za głowę i odwróciła na pięcie, nie chcąc najwidoczniej oglądać, jak malec się dławi, krztusi, dusi. A on oblizał się starym zwyczajem, poklepał po brzuszku i już był gotów do wszelkich szaleństw i hulanek.

Poszliśmy do pokoju, dużego, ogromnego. Zapowiadało się ciekawie. Ostatnio wymyśliliśmy sobie, że będziemy szczeniakami i że – podobnie jak małe włochate kumple – wszędzie będziemy chadzali na czworakach, radośnie porykując, skomląc żałośnie albo też groźnie na kogoś ujadając. Ostatnio tak właśnie się bawiliśmy i też w chał-chała, ale to było co innego. Bawiliśmy się wtenczas w Tomaszkowym domku, gdzie na podłodze leżała sterta porozrzucanych ubrać, dziurawych, niewypranych i śmierdzących, a na stołach, łóżkach, szafkach oraz kredensach i tak nie było nigdy za czysto. Moje rodzinne gniazdko, z jego schludnym wyposażeniem i pedantycznie wysprzątanym wnętrzem, nie stanowiło zbyt dobrego poligonu dla dziecięcych czy wręcz zwierzęcych igraszek. Niemniej cieszyłem się niezmiernie z obecności młodszego kamrata i w imię cudownej beztroski gotów byłem do wszelakich poświęceń, a nawet małego przemeblowania.

Zaczęliśmy od tego, co zwykle, od ustawienia krzeseł na ogromnym stole i przykrycia całego tego kramu kocem. Jako wiejskie chłopaki, zwinne jak baletnica, mogliśmy się wślizgnąć dosłownie w każdą mysią dziurę: czy to szczelinę między szafą a ścianą, czy to pustą szparę za ciągiem donic i kotar. Nie musieliśmy się nawet jakoś bardzo starać ani przemeblowywać wnętrza, gdyż wystarczyło po prostu schylić się, przykucnąć i… skoczyć na cztery łapy – że tak powiem. I już! Aha, no i jeszcze nie wolno było absolutnie nic a nic gadać, gdyż dźwięki mowy ludzkiej były w chał-chale zakazane. Pozostawały więc tylko jęki, skomlenia, poszczekiwania, powarkiwania, mlaskanie, sapanie oraz oczywiście chrapanie.

Bo pewnie mało kto wie, ale czworonogi potrafią też czasem chrapać, kiedy są zmęczone i mocno, mocno śpią. Ale to nie było dla nas nic nowego. Jedyne, czego nie wiedzieliśmy to to, czy psiaki, podobnie jak ludzie, potrafią puszczać bączki. Przepraszam, że o tym wspominam, ale naprawdę mieliśmy z tym kłopot. I nawet pani Kasia z sąsiedztwa, właścicielka trzech kotów i iluś tam Pikusiów i Czarusiów, nie była w stanie nam tego wyjaśnić tak na sto procent. Twierdziła – czemu nie mogliśmy dać wiary ot, tak na słowo honoru – że psie bączyska zdarzają się co prawda bezgłośne, ale za to z całą pewnością wyczuwalne i cholernie, ale to cholernie smrodliwe.

A więc rozpoczęliśmy naszą zabawę. Z początku ja sunąłem krok za krokiem i łapa za łapą za Tomkiem. A potem się zmieniliśmy… no i on człapał pochylony z podniesionymi nosem oraz głową za moim zadkiem. I kiedy nagle zatrzymałem się znienacka, to on tym nosem zarył mi prosto w tyłek, jako że nie zdołał w porę zareagować i się zatrzymać.

A w pobliżu okna stało rozstrojone pianino i przy tym pianinie znajdował się słoik wypełniony wodą. Była to woda do podlewania babcinych kwiatostanów. Tomuś zaczął ją pić łapczywie niczym pan Heniu, miejscowy pijaczek, wiecznie na kacu. No to mówię do niego:

– Ej no, co robisz, bum-cyku? – Bo myśmy tak śmiesznie i głupkowato na siebie wołali, że hej.

A on nic, tylko pochlipuje. Pił tę wodę naprawdę, wcale nie udawał. Później z kolei była moja kolej, więc i ja się skusiłem. I od razu zawołałem: „słoikowym wodom niewiadomego pochodzenia mówimy stanowcze: a fe”.

A raz to pies w Tomaszkowym ciele skryty stanął nagle dęba. I ja stanąłem nagle dęba. Zatrzymałem się i spojrzałem porozumiewawczo na kamrata, który był najlepszym przyjacielem wszystkich ludzi, całej ludzkiej rodziny. A chociaż był najlepszym przyjacielem człowieka i innych domowych zwierząt, tych większych i mniejszych, to jednak za pająkami za bardzo nie przepadał, zwłaszcza jeśli były to cieszące się złą sławą krzyżaki. Bo chodziły po Racławicach Śląskich słuchy, że jeśli w księżycową piękną noc albo jasny od słońca dzień ukąsi cię taki, to zginiesz, zginiesz marnie, boś słaby i mały; jeśli natomiast rozgnieciesz go, to sprowadzisz na całą wieś burzę i deszcz straszliwy, potop i Apokalipsę. W takim oto dramatycznym momencie najlepszą rzeczą jaką można było zrobić, to wziąć… nie, nie nogi za pas… wziąć się po prostu w karby, unieść prawą łapę i obryzgać wstrętne pajęczysko zabójczo śmierdzącym moczem, oczywiście tak na niby, co też i Tomaszek niezwłocznie uczynił. A ja pomyślałem sobie, że Polakom nigdy po drodze nie było z żadnymi Krzyżakami ani innymi jadowitymi stworzeniami, mieszkańcami tej samej planety.

Z zadowoleniem zajrzałem teraz kumplowi prosto w oczy i już miałem go pochwalić, gdy nagle spostrzegłem, że jego zwierciadło duszy ma psie oblicze. I potem ze zdziwieniem zauważyłem jeszcze, że wyrósł mu ogon, ale taki prawdziwy, nie jakiś sztuczny, doczepiany, a na całym ciele pojawiła się sierść zwierzęca, gęsta i kędzierzawa. I oto wcale już nie bawiłem się z kolegą z Ogrodowej, lecz z prawdziwym, najprawdziwszym na świecie psem.

I tak oto niesamowicie płynął czas, a myśmy szybowali na jego złotych skrzydłach, bo to był właśnie peweksowski złoty czas. A co chwila przystawaliśmy i co chwila odpryskiwaliśmy się jak jakieś Buraski. I powarkiwaliśmy, i poszczekiwaliśmy wesolutko, tak jak czynią to wiejskie Ciapki, Czarusie, Sandrusie, Kajtki, Bogusie i inne Miśki.

A najfajniejsze, jak raz udało nam się wdrapać na ciąg krzeseł, przykrytych kocem i poukładanych na blacie stołu jakby na wzór jakiejś starożytnej kolumnady. Boże, ileż tam było przeróżnych zakamarków i ileż to człowiek musiał się natrudzić, aby zaliczyć cały ten tor przeszkód. A ileż było przy tym frajdy i radosnego poszczekiwania. Szkoda tylko, że nie mogliśmy wspólnie merdać ogonkami, to znaczy Tomeczek mógł, ale ja niestety nie miałem czym tego robić.

Tego dnia bawiliśmy się tak doskonale, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy minął kwadrans, potem drugi, a następnie trzecie. I po godzinie Tomeczek stał się na powrót człowiekiem, a do pokoju weszła babcia. Weszła i złapała się za posiwiałą głowę i kazała nam wszystko, cały ten bajzel sprzątać. No a potem jeszcze, na sam koniec, dała Tomusiowi kawałeczek ciasta na odchodne. Pomyślałby kto, że to w nagrodę za zrobienie całego tego bałaganu. I prosiła, błagała wręcz, by nie spieszył się z konsumpcją smakołyku.

– A nie zapomnij nas kiedyś odwiedzić. A uważaj, żebyś się nie zadławił. Powolutku, Tomaszku, zostaw sobie coś na drogę. 

Myślę, że nie chciałaby mieć malca na sumieniu, gdyby ciasto poszło mu nie do tej, co trzeba dziurki. Na koniec złapała się jeszcze za głowę i odwróciła na pięcie, nie mogąc oglądać łakomczucha w akcji. On natomiast, tęgo pokrzepiony, oblizał się i poklepał po brzuszku. I już go nie było, już do domu wracał, do swoich. Psia jego mać!

 

Ballada o obieraniu papierówek

– A mój stary, pani Żołnowska, bój się Boga, wiecznie by tylko spał i spał – rozpoczęła swą litanię sąsiadka, pani Łotocka.

– A mój stary, pani Łotocka, jest taki i owaki. I robi: to, tamto i owo, kiedy śpi. A kiedy śpi, to jeszcze zdrowo, pani, chrapie, tak chrapie, że aż hej! – Babica nie zamierzała być wcale gorsza od stojącej po drugiej stronie siatki kumy.

I pomyśleć, iż wszystko zaczęło się tak niewinnie od tego, że miesiąc temu tatuś zbił w ogrodzie ławeczkę. Sklecił ją najlepiej jak potrafił ze świeżych desek i przejechał ze dwa razy pędzlem, tak, że nabrała rumieńców jak ta tęcza nad Racławicami. I nawet ja miałem w tym swój mały udział, jako malarz-amator i pilny obserwator lepszych i gorszych majstrów racławickich.

A zawsze przychodził taki moment latem, kiedy babcia wychodziła przeszczęśliwa z domu, szła do zazielenionego ogródka wąską ścieżką, gdzie pobzykiwały sobie pszczoły i świergotały radośnie ptaszki, słowiki, kosy, czyżyki, i rozgaszczała się na tej świeżo skleconej ławeczce, tuż przy stoliku. I wnet już wyciągała swoje ulubione „zabawki”: nóż do obierania jabłuszek, garnczek wypełniony wodą oraz miseczkę na owoce i owocowe odpady.

W tym naszym pięknym ogrodzie przy wejściu rosła poczciwa biała nalew, stara, jeszcze poniemiecka. Jej wyborne owoce doskonale nadawały się do babcinych kompotów i słodkich wypieków. Babcia uwielbiała całymi godzinami siedzieć w jej cieniu i oczyszczać jabłuszka, drylować je, odrobaczać. Posługiwała się wtedy nożem tak zręcznie, iż człowiek odnosił wrażenie, że skórka z obieranej papierówki będzie się ciągnęła i ciągnęła, wydłużała wciąż i wydłużała w nieskończoność. I o ile dobrze pamiętam, nikt prócz babci tego nie potrafił, żadna gospodyni, żaden kucharz, żaden rolnik ani sztukmistrz w cyrku. Przyznam, że zazdrościłem babci jej manualnej sprawności, która mi osobiście pachniała jakąś tajemną sztuką-magiką. Stałem więc z boku i podziwiałem nieskończenie długaśne łupiny, wychodzące spod babcinych rąk. Stałem i potrząsałem jabłonką tak, by spadały z niej najbardziej dojrzałe papierówki, cały deszcz najpiękniejszych papierówek. Następnie zbierałem je wszystkie i zanosiłem babci, a ta je obierała ze skórki w taki sposób, że mogła za pomocą jednego posuwistego ruchu oddzielić całą skórkę od jabłka. Oczywiście robiła to powoli i płynnie, poświęcając z pół minuty na każde pojedyncze jabłko.

W tym naszym wiejskim ogródku nieopodal ławki znajdowała się także dziecięca piaskownica, niepokaźna, ale mnie do zabawy w zupełności wystarczała. Mrówki, które wędrowały od strony drzewa ku siatce musiały przeprawiać się przez nieprzebyte piaski pustyni-piaskownicy. A ja tymczasem stałem i z wysokości Wszechmocnego obserwowałem ten mrówczy exodus. Stałem, przygładzałem długie włosy niczym jakiś natchniony Mojżesz i raz po raz kukałem: a to na babcię obierającą jabłka, a to znów na mrówki. Na babcię. I znów na mrówki. I tak w koło Macieju. Bywało różnie: czasem babcia ze swoimi łupinami wygrywała w zażartej walce o dziecięcą uwagę, a czasem to mrówki wygryzały babcię z gry. Teraz na przykład wygrały owady.

Kilka dni wcześniej na trasie ich przemarszu położyłem metalową nakrywkę, którą akurat dziś postanowiłem usunąć. I oto, co ujrzałem pod spodem: owadzie korytarze skrywały tysiące, tysiące owadzich jaj. Mrówki stworzyły coś na wzór formikarium dla larw, robotnic, samców i królowych. Te ostatnie podobały mi się najwięcej, gdyż były najrzadsze, a przez to najbardziej pożądane. Ojciec powiedział mi raz, że mrówki wydzielają charakterystyczną woń, która pozwala im na poruszanie się po mrówczych ścieżkach. Od tamtej pory szczytem marzeń stało się stworzenie zapachu, który by mógł imitować feromon znacznikowy. Próbowałem więc i próbowałem, kombinowałem i kombinowałem. Aż razu pewnego wykrzyknąłem: eureka! Udało mi się bowiem zrealizować to zadanie i sporządzić mrówczy eliksir, czego nie jestem w stanie w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Krewniaczki os chadzały od teraz nie tylko po swoich, lecz także po moich, Maćkowych dróżkach i szlakach.

Kiedy więc odwiedziła mnie Basia, siostra Tomka, i zobaczyła to, co zobaczyła, te wszystkie szlaki i formikarium, nie mogła się wprost nadziwić ani nie potrafiła ukryć zazdrości.

Potem razem zrywaliśmy maliny. Babcia siedziała na ławeczce, obierając papierówki i rozmawiając z sąsiadką, panią Łotocką przez siatkę, a my zbieraliśmy te maliny do kubeczka. Pogaduszki obu pań szły od dawna utartym torem:

– A mój stary, pani Żołnowska, bój się Boga, wiecznie by tylko spał i spał, spał i spał. – Nie bardzo wiedziałem, dlaczego nazywa swojego męża „starym”. Przecież był młodszy od niej.

– Mój stary, pani Łotocka, też lubi sobie porządnie pospać: drzemka przed obiadem, drzemka po obiedzie, drzemka na nocniku telewizyjnym i podczas „Kobry”, a potem jeszcze cała nocka do przespania. No jak tak można, powiedz sama, pani Łotocka!? No bójże się Boga!

– A mój stary, pani Żołnowska, bój się Boga, cały czas tylko chrapie i chrapie, chrapie i chrapie. Jam już wszystkiego próbowała i wiem, że na to jego chrapanie, pani Żołnowska, to ni ma rady ni sposobu.

– A mój stary, pani Łotocka, to kazał mi na siebie w nocy cmokać, o tak: „cy, cy, cy, cy”.

– „Cy, cy, cy, cy”. – I tutaj pani Łotocka zamknęła oczy, wysunęła usta do przodu i zrobiła taką minę, jakby samą żabę miała zamiar pocałować, ropucha stara, po czym dodała: – I co? Pomogło?

– Ano, pani Łotocka, na jakiś czas to pomaga, ale po miesiącu, dwóch zaś je to samo.

– Zaś je to samo – powtórzyła kuma i nad brzmieniem słów się zadumała. – No to trza prędzej liźć spać, tak, by usnąć przed nim. A wtenczas chrapanie przestanie dokuczać, bo przez sen już tak nie słychać.

Kiedy skończyliśmy podglądać mrówki i zrywać maliny, odprowadziłem długowłosego gościa do bramy wyjściowej i ładnie podziękowałem za wizytę.

I tutaj stało się coś, czego nigdy nie zdołam pojąć, coś zupełnie magicznego. Dziewczynka przejechała palcem wskazującym lekko po tynku poniemieckiego budynku, ciągnącego się miast ogrodzenia wzdłuż podwórza, i pozostawiła w nim trwały ślad, trwałą ryskę. Nie wiedziałem, jak tego dokonała. Pewnie była to skaza, której wcześniej nie zauważyłem, po jakimś pojeździe mechaniczny, przyczepie albo ciągniku, co zwyczajnie zarył (był) o mur. Niemniej nie miałem jasności, co do pochodzenia owego uszczerbku. I sądziłem i po dziś dzień sądzę, że Basia tego dnia posłużyła się jakąś przedziwną mocą niewieścią, której tajniki zdołała w sposób cudowny posiąść. Bo kobiety i dziewczynki znają się na różnych sztuczkach, na których my, faceci zwyczajnie się nie znamy i nigdy nie poznamy.

 

O tym, jak zbudowałem lunaparkową kolejkę strachów

Któregoś razu pojechaliśmy całą klasą na wycieczkę do wesołego miasteczka. Oj, było warto! Znajdowały się tam przeogromne diabelskie młyny, kolejki górskie, efektowne karuzele, zjeżdżalnie, beczki śmiechów, salony krzywych zwierciadeł i inne obiekty służące rozrywce. Ale mnie najbardziej zainteresował gabinet strachów, z jego upiornym wyposażeniem, aurą unoszącą się dokoła, zapachem podobnym do tego, jaki panuje na autodromie oraz oczywiście kolejką. Tak, kolejka była zdecydowanie najfajniejsza. Wagoniki mogły znienacka zmieniać prędkość i kierunek ruchu, i to nawet o całe sto osiemdziesiąt stopni. Bardzo mi się to wszystko podobało i chyba wtedy po raz pierwszy wpadłem na pomysł skonstruowania własnej kolejki u siebie na strychu. Właściwie nie tyle na strychu, co na poddaszu tak zwanej dobudówki, takiej dla zwierząt, która kiedyś była połączona z domem za pomocą drzwi i tworzyła z nim część wspólną.

Na poddasze prowadziły żelbetonowe schody znajdujące się na zewnątrz. Pomieszczenie posiadało niezależne wejście od strony dworu i było ogromne oraz przytłaczająco posępne, a co ważniejsze od dawna już nieczynne. Należało zatem zaplanować tor ruchu pojazdu i zastanowić się nad detalami, nad dekoracją. Jednak to wszystko było niczym, w porównaniu do zagadnień z zakresu materiałoznawstwa, jakie się z wolna zaczynały przede mną rysować. Trzeba było przede wszystkim zastanowić się, skąd czerpać materiały budowlane i czy kolejkę się zakupi, czy też może skleci samodzielnie. Jasna pozostawała natomiast kwestia, jakiego typu będzie to ciuchcia, jako że od początku sądzono, że chodzić może tutaj wyłącznie o wąskotorówkę.

Pewnego razu miałem sen, z którego wynikało, że w poniemieckich kufrach na zborze, ukrytych gdzieś na tyłach domu, znajduje się coś, co powinno mi dopomóc w snuciu wielkich lunaparkowych planów. I rzeczywiście tak było, o czym przekonałem się, kiedy nazajutrz po szkole sprawdziłem zawartość silosów. Nie mogłem wprost uwierzyć, że nikt, żaden dorosły nie odkrył tego wcześniej. Substancja, która została tutaj zmagazynowana, posiadała niespotykane właściwości i była niczym jakaś farba plazmowa, a przy tym nie brudziła rąk ani ubrania i dawał się formułować po części za pomocą dłoni i pędzla, a po części za pomocą myśli samych. Można więc było ulepić, albo raczej stworzyć dowolną rzecz. Dowolną i o dowolnej gęstości.

Tak więc nie namyślając się ani chwili dłużej, przystąpiłem do prac konstruktorskich. Naprzód rękoma zarysowałem kształt torowiska, to jest zakreśliłem nimi na podłodze parę wywijasów. Zaledwie to uczyniłem, a już materia plazmopodobna zastygła w gotowe torowisko. Potem tymi samymi rękami zaznaczyłem w powietrzu kształt ciuchci wraz z doczepionymi do niej wagonikami. Ledwie to uczyniłem, a już farba plazmowa stwardniała i obróciła się w rzecz samą, to jest w cały zmaterializowany pociąg. A potem żyłem długo i szczęśliwie, bo szczęśliwym jest ten, któremu udaje się realizować marzenia.

– I co pan powie na taką historię? – zwróciłem się do staruszka siedzącego na ławce przed szkołą. – Niezła, nie?

– Wcale niezłe, wcale. Nie mogłeś albo nie umiałeś postawić u siebie na strychu prawdziwego tunelu strachów, więc odwołałeś się do potęgi wyobraźni i tak czy owak stworzyłeś ciuchcię jak się patrzy, tyle tylko że w swojej głowie. Brawo! O to dokładnie mi chodziło.

– A pan? W jaki sposób pan by opowiedział o chorzowskim wesołym miasteczku i racławickim gabinecie straszydeł?

Dorosły się zadumał, podrapał naprzód za jednym uchem, potem za drugim i puścił parę kółek dymnych, bo właśnie kurzył radomskie, po czym rzekł:

– Musiałbym się nad tym zastanowić, hmm… Ty, mój drogi, poszedłeś w tak zwany realizm magiczny, ja na twoim miejscu zrezygnowałbym z wszelkich abrakadabra czy innych hokus-pokus. Życie jest cudem samo w sobie, nie uważasz?

– A co to jest ten realizm i co ma wspólnego z magią? I co w ogóle ma piernik do wiatraka?

– Kiedyś ci o tym opowiem, kiedyś, dobrze? A teraz posłuchaj. Mieszkasz w Racławicach, na Ziemiach Odzyskanych, tak czy nie? No tak. No i widzisz... W twojej historyjce zabrakło poniemieckich szybów górniczych, pełnych ukrytych skarbów, jeszcze z okresu Trzeciej Rzeszy pochodzących, jakichś starych, zardzewiałych kolejek, już na zawsze pozostawionych w mrocznych i zimnych sztolniach, duchów niemieckich albo radzieckich żołnierzy… no i oczywiście trupów, tak, tak, trupów, albo przynajmniej kościotrupów. Jestem przekonany, że wiesz, o czym mówię… Każda strona takiej opowieści tchnęłaby żywą magią, ale najdziwniejsze, że to słówko na „em” nie padłoby ani razu. Rozumiesz? Ani razu!

– A czy pan zna taką historyjkę?

– Znam. Jeśli chcesz, to ci opowiem.

I tutaj starszy jegomość wyjął niewielkich rozmiarów książeczkę, otworzył ją i zaczął czytać, a ja nadstawiłem uszu i – słowo daję – w życiu nie słyszałem piękniejszej opowieści o drzewach, owocach, przyrodzie i o dorastaniu:

– Za stolarnią rozciągał się ogromny czereśniowy sad. Drzewa sięgały konarami aż po blaszany dach. Niektóre gałęzie leżały na tej blasze. A kiedy czereśnie dojrzewały – były niemal czarne – wspinałem się z konaru na konar, z korony przeskakiwałem na dach i pełnymi garściami rwałem i jadłem te słodkie owoce. Jadłem powoli i dlatego też mogłem jeść czereśnie całymi godzinami, jakby je ktoś wkładał mi do ust i wyciągał z powrotem, z takim apetytem połykałem te owoce, które – kiedy padał deszcz – pękały i były jeszcze smaczniejsze. Siedziałem w koronach drzew. Jedną ręką przytrzymywałem się pnia, drugą zaś – niemal leżąc – wyciągałem jedynie po najdojrzalsze owoce. Wokół mnie dziobały czereśnie kosy i żarłoczne szpaki, które wrzeszczały na mnie, jakby tych czereśni nie było dosyć dla wszystkich. Szpaki lśniły w koronach jak drogie kamienie. Były cudownie zielono-błękitne. Gardziołka przystrojone złotymi plamkami błyszczały jak nawoskowane, pociągnięte tłuszczem, jakby ptaki wzbiły się właśnie z wody niczym zimorodki. Znałem te wszystkie drzewa doskonale. Zamknąwszy oczy potrafiłem wyobrazić sobie wszystkie pnie i wszystkie konary. Rozpoznałbym je nawet wśród tysiąca drzew. Każde drzewo miało swoje oblicze, swoją twarz, bo ja w tych drzewach żyłem, nie tylko wtedy, jak dojrzewały czereśnie, ale jak była ładna pogoda, smarowałem sobie kromkę chleba smalcem, wbijałem w nią zęby, żeby mieć wolne ręce, i z zawrotną szybkością przeskakując z gałęzi na gałąź, wspinałem się aż na szczyt, w samą koronę. Tam opierałem się o pień, wyciągałem nogi na rozdwajającym się konarze i ukryty wśród listowia jadłem chleb. Wiatr łagodnie kołysał całym drzewem. I poprzez liście browar wydawał się złożony z samych plam i kleksów.

– A wie pan? – zagadnąłem po krótkiej przerwie. – U nas też, na północ od Racławic, znajduje się alejka czereśniowa i wiele ciekawych rzeczy się tam dzieje. Raz na przykład goniły mnie dzikie pszczoły, cały rój. Innym znów razem zgubiłem drogę i trafiłem do kompletnie obcej wsi, takiej dziwnej i trochę nawet strasznej. Jeszcze innym razem zaatakowała mnie potężna ważka, jak wracałem dłuższą trasą przez od dawna nieczynną cegielnię. Boże, ależ ona była ogromna, ogromnie zmutowana! Jakby pochodząca z karbonu albo jury.

Potem obaj milczeliśmy, a jeszcze później rozstaliśmy się. Ja niestety musiałem pogodzić się z tym, że nie potrafiłem tak pięknie snuć opowiastek, jak mój zacny rozmówca, ale wiedziałem przynajmniej, że opis racławickiej alejki czereśniowej przypadł mu wyraźnie do gustu. Widziałem to w jego oczach. Szkoda, że tak nagle skończyły się wakacje, a co za tym idzie – także i okres urlopowy. I że się nigdy więcej nie spotkaliśmy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że mój towarzysz sprzed szkoły, którego poznałem zupełnie przypadkowo i któremu zwierzyłem się z planów dotyczących budowy tunelu strachów, przyjechał dosłownie na parę dni do znajomych, a z zawodu był pisarzem. Nazywał się Bohumil Hrabal.

 

W przeklętym zakładzie pana Larysza

To było chyba na Głogóweckim rynku. To tam ją ujrzały me oczy pacholęce, wypatrujące błahostek, detali, drobin, które się ma pod nogami, wszelkich okruszków intrygującego i przerośniętego w oczach dziecka świata. I pamiętam jak dziś, jak na widok zgubionej przez kogoś niefortunnie i topniejącej na słońcu gałeczki lodów, niczym telluryczna lizawka, niczym ssana właśnie przez Matkę Ziemię pipetka (piposzka) pienił się spocony, straszliwie na coś wkurzony bruk, ułożony jeszcze za Niemca w tej oto małomiasteczkowej scenerii. A sceneria była to krasna, wymuskana, słoneczkiem i wszystkimi kolorami tęczy malowana.

Często przyjeżdżałem wraz z babcią do tego schludnego miasteczka na zakupy i po to tylko, aby sobie połazić po nastrojowym ryneczku, gdzie nieopodal znajdował się zamek, w którym znalazł schronienie król polski Jan Kazimierz podczas potopu szwedzkiego, gdzie w pobliżu przyszedł na świat artysta-malarz Jan Cybis i gdzie swego czasu powstawały IV i V symfonia Ludwiga van Beethovena. Jeździłem z Racławic pociągiem w dni takie jak ten, letnie i upalne, a potem krok za krokiem przechadzałem się po miasteczku. I nigdy nie zapomnę tej długo ciągnącej się alejki lipowej, łączącej stacyjkę z centrum miejscowości, albo też jednego, jedynego przebłysku inicjatywy biznesowej, z jaką podówczas, jeszcze za głębokiej komuny miałem styczność właśnie tu, w Głogówku.

Był to interes prywatny zwany „Lodziarnią u Alojzego”, gdzie powstawały najdziwniejsze i najbardziej wykwintne zmarzlinowe smaki, takie jak na przykład mrożone desery pomarańczowe (ale nie sorbety), z kawałkami drobno przetartej skórki z mandarynek i pomarańczy tysiąca. Uuu, pychota! Niekiedy jeździłem na zakupy i wyborne gofry, innym zaś razem do fryzjera, tak jak właśnie dzisiaj. I o tym pokrótce.

Zakład golibrody męskiego, pana Larysza, znajdował się na rogu Rynku i ulicy Reja, a tuż przy wejściu w Dąbrowskiego, gdzie z kolei mieścił się Kościół świętego Franciszka. Ruch był przeważnie spory, miało się wrażenie, że ludzie wciąż tylko wchodzą i wychodzą, wchodzą i wychodzą. Właściciel z podkręconym do góry wąsikiem i uśmiechem przyklejonym na stałe niczym butaprenem szczygł panów, zaś jego zgrabna i gibka pracownica obsługiwała w osobnym pomieszczeniu panie. Pan fryzjer przymilał się do potencjalnych klientów już od progu, niekiedy zupełnie zapominając o takim – dajmy na to – dzieciaku siedzącym na fotelu w jego zakładzie. Czasem jak weszła do salonu jakaś miejscowa piękność ubrana w miniówę, to pan Larysz tracił dla niej głowę i śledził każdy jej ruch wzrokiem, śliniąc się przy tym obficie. Mógł wtedy w roztargnieniu zrobić człowiekowi krzywdę, oczywiście niechcący. Pół biedy, jeśli akurat mył głowę albo rozczesywał włosy danemu delikwentowi, gorzej, jeśli golił mu zarost albo nie daj Bóg wywijał nad głową ostrymi, enerdowskimi nożyczkami.

Gdy weszliśmy z babcią do środka, pan Larysz właśnie porządkował akcesoria i szykował się na przyjęcie kolejnego klienta. Mój Boże, było tam dosłownie wszystko: suszarka do włosów, butelka z wodą, najrozmaitsze pachnidła, pianki do golenia, szampony, kremy modelujące, żele nawilżające, szpilki, spinacze, grzebienie, ręczniki, komplet nożyczek oraz golarek, i tak dalej, i tak dalej. To właśnie ja miałem być tym następnym. Rozparłem się więc wygodnie w fotelu, a babcia zainicjowała pogaduszki z jakąś przygodnie poznaną panią, siedzącą obok:

– Więc mówi pani, że mąż pracuje? A gdzie?

– Na Czterech Porach Roku.

– Ach tak! To tam na Vivaldiego? – Boże, już myślałem, że ta konwersacja to jakiś zakamuflowany sprawdzian z historii muzyki, włoskiej i barokowej.

– Nie na Vivaldiego, tylko na Starej Wenecji, wie pani…

I taka była to rozmowa, gadka o wszystkim i o niczym, a tymczasem do zakładu weszła urodziwa brunetka w miniówce. I pan Larysz odpłynął wzrokiem w siną dal miniówkową i zaczął wywijać ponad mą głową nożyczkami bez ładu i składu. Tak zamaszyście wywijał i tak potwornie się rozpraszał z powodu panienki, aż w końcu zahaczył tymi enerdowskimi, ostrymi nożycami o czubek mojego lewego ucha. Zasyczałem z bólu, a krew wytrysnęła ze zranionej małżowiny. I w tym momencie pociemniało mi przed oczami, a potem zacząłem mieć zwidy. A mianowicie ukazali mi się wszyscy trzej wielcy ludzie: Jan Kazimierz, Jan Cybis i Ludwig van Beethoven. Król Kazimierz trzymał mnie za rękę i się modlił, mistrz Jan pocieszał przez ramię, a maestro Ludwig siedział tuż obok na drugim fotelu, z trąbką dla niesłyszących przy uchu, i krzyczał, żebym się wcale nie martwił.

Zerwałem się na równe nogi i pogoniłem do babci. I już po krótkiej chwili wszystko wróciło do normy. Na nic się jednak zdały laryszowe przeprosiny i zapewnienia, że nic się nie stało i że to był tylko nieszczęśliwy wypadek. Za nic w świecie nie chciałem wracać na upiorny fotel, który od teraz kojarzył mi się wyłącznie z torturami. Nie było innej rady, jak tylko pożegnać się i wyjść od golarza. Wychodząc, nie omieszkałem wyrzucić z siebie złości:

– Panie Larysz, a wie pan? Stracić kawałek ucha to sobie można, ale stracić cały łeb z powodu jakiejś tam baby, to nie warto, oj, nie warto! – i tak mu wygarnąłem, czego absolutnie nie żałuję.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania