Cztery strony Denver

Na wstępie chciałbym napisać, że jest to pierwszy rozdział pewnego projektu, który zaczynałem jako młody chłopak ( liceum, koło 16-17 lat ). Nigdy go nie mogłem skończyć - brakowało czasu, a przede wszystkim weny. Wrzucając to - chciałbym każdego, kto to przeczyta poprosić o komentarz - tak jak w opisie konstruktywny. Oczywiście są błędy typu dialogi, gdzie myślniki, kropki etc. Natomiast wrzucam to jak było - leżało zakurzone i wyciągam znów. Więc proste pytanie - czy ma to sens i próbować ? Wrzucam to 'o życiu' bo cała idea tej książki właśnie na tym polega - miałaby to być powieść pokazująca jak żyć, dlaczego i po co w formie pewnej długiej i myślę wciągającej historii.

 

Jeszcze raz więc proszę wszystkim, którzy poświęcą swój cenny czas na pozostawienie komentarza, dziękuję z góry :)

 

Cztery Strony Denver

 

Czerwone niebo połyskiwało od szalejącej nad Denver burzy, która trwała już prawie tydzień. Dzień w dzień deszcz nie ustawał, niszcząc cudowne plany dzieci na wyrwanie się z domu. Znużone czekaniem wymyślały sobie różne zabawy. Jedne gapiąc się bez celu w okno, kibicowały wybranej przez siebie kropli wody, która miała zjechać na sam dół najszybciej, inne po prostu spały, a jeszcze inne grały w warcaby czy szachy. Była to tak trudna gra, że poznanie zasad, jeśli mówimy o szachach sprawiało im olbrzymi problem. Co chwilę każde z dzieci wyglądało z okien, by zobaczyć czy już wyszło słońce- nadaremnie. Zjawisko to było dość dziwne, tak jakby ktoś chciał, aby te dzieci zrobiły coś innego, niż robią zwykle. Mijały godziny, na zewnątrz czerwono-krwiste niebo zmieniło już kolor na ciemny granat, a błyskawice, które na nim się rozstrzeliwały zdawały się wskazywać jakieś miejsce. Wszystkie uciekały w lewą stronę miasta, gdzie nie znajdowało się jednak zupełnie nic. Była to opuszczona część miasta, która ciągnie za sobą pewną historię. Otóż Denver kilkaset lat temu było podzielone na cztery strefy- strefa zachodnia, bo o niej mowa, była tą strefą niezwykle ponurą. Tamtejsze okolice zamieszkiwały dokładnie trzy rodziny, podczas gdy w pozostałej części miasta było blisko czterysta rodzin. Allisonowie, McAllisterowie i Teklowie postanowili zamieszkać w tamtej okolicy, ponieważ pociągała ich natura. Malownicze wzgórza rozciągające się na długie metry przypominające te z opowieści o Ani z Zielonego wzgórza były miejscem, gdzie każdy mógł znaleźć spokój i ukojenie. Za wzgórzami, a dokładniej za największą górą można było zobaczyć jezioro Lake Site, otoczone dokoła piękną roślinnością, która przeciw wszystkim prawom rosła bujnie przez cały rok nie zważając na śnieg i mróz. Widząc takie miejsce każdy był przekonany, że był to wymysł Boga, który ósmego dnia stworzył tak piękną krainę widoczną tylko dla tych, którzy ciężko pracują przez cały tydzień i dostają w prezencie drugie życie- ósmy dzień- dzień szczęścia. Te malownicze tereny były także oazą spokoju dla Elly- najmłodszej córki Allisonów. Pewnego pochmurnego dnia, kiedy to świat o godzinie dwunastej w południe był już pogrążony w ciemności dziewczyna wybrała się na wzgórze, aby znaleźć upragnioną ciszę. Pech chciał, raczej ktoś ukryty za postacią pecha, że w tym samym miejscu znalazła się tam Emma- najstarsza córka Teklów i Patrick- 19 letni syn McAllisterów, którzy również wpadli na taki sam pomysł. Tak jakby pomiędzy całą trójką istniała jakaś niewytłumaczalna więź. Niebo umarło w jednej chwili, słońce starało się przebić przez ciężkie chmury, ale te nie dawały za wygraną. W jednej chwili we wzgórze uderzył piorun. Cała siła została skierowana w Elly, która była tak sparaliżowana strachem, że przyglądała się temu zjawisku ze zdumieniem, ale i przerażeniem. Ten minął ją o milimetry rozrywając wzgórze na pół pozostawiając dziewczynkę samą na pewną śmierć. Wołanie o pomoc było tak przeraźliwe, że zdenerwowani Patrick i Emma za chwilę byli przy Elly, która ze łzami w oczach trzymała się jedną reką krawędzi, natomiast w drugiej miała różaniec.

-Patrick, zrób coś!- krzyczała Emma

-Elly! Podaj mi rękę!- wykrzyknął Patrick nachylając się nad przepaścią

-Wypadnie mi różaniec..

-Zostaw go, podaj mi rękę

Elly jeszcze raz zmówiła modlitwę i rzuciła w otchłań korale, które dostała na pierwszą komunie święta dokładnie rok temu. Patrick szybkim pociągnięciem wyrwał Elly do siebie i oddał ją w ręce Emmy, po czym sam upadł wycieńczony. Część wzgórza osunęła się w dół, zabierając ze sobą wszystko, co piękne, lecz w tamtej chwili dzieci o tym nie myślały

-Dziękuje Patrick..- Wycedziła ze łzami w oczach Elly

Patrick ocknął się, uśmiechnął i powoli wstał. Oczy chłopaka miały dwojaki wyraz- z jednej strony można było w nich dostrzec strach, lecz były także przepełnione dumą. Ciężko oddychając podniósł się, przytulił Elly i nic nie mówił przez pewien czas.

-To dzięki Bogu- wyrzuciła Elly

-On spadł w otchłań, to ja Cię wyciągnąłem- odparł lekko sfrustrowany chłopak.

- On Ci pomógł, gdyby nie Bóg, wszyscy byśmy zginęli..

- Przestań gadać głupoty mała, zrobiłem czyn większy niż dokonałby on sam

Właśnie wtedy stało się coś, co sprawiło, że po kilkuset latach te okolice Denver wciąż są opuszczone. Oczy chłopaka zaczęły dosłownie płonąć a jego ręce stały się ciężkie jak stal. Zrzucił z siebie odzienie, po czym chwycił obie dziewczyny i zrzucił je wprost w przepaść a następnie zdążył się ocknąć, upaść na ziemię i zobaczyć spadającą Elly i Emme. Ich krzyki zdawały się nie mieć końca a łzy wylewane podczas spadania byłyby w stanie napełnić całe jezioro Lake Site.

Zrozpaczony chłopak pod wpływem silnych emocji rzucił się, aby naprawić swój błąd, ale było to tylko kolejne fałszywe zagranie władcy podziemi. Całej sytuacji przyglądał się stary mędrzec Aiden, który opowiedział co widział reszcie ludzi. Ci jednak nie chcieli uwierzyć, twierdząc, że starzec oszalał. Tkwili w tym błędnym przekonaniu przez lata, kiedy to w dziesiątą rocznicę śmierci dzieci Aiden zginął w identyczny sposób opętany przez szatana. Od tamtej pory ludzie zastanawiają się, dlaczego Patrick zabił dziewczynki. W dniu śmierci Aidena całe miasto na niebie ujrzało wizję przeszłości pokazującą dialog Elly z chłopcem, który twierdził, że jest lepszy od Boga, po czym zabił Emme wraz z młodszą koleżanką. Czy Bóg jest tak zły, że pozwolił na śmierć dzieci, czy też może to szatan jest taki silny, gdy ludzie słabną? Na to pytanie nigdy nikt nie znalazł odpowiedzi, a na pewno nie rodziny zamieszkujące zachód Denver, które wyprowadziły się z kraju i słuch po nich zaginął.

Po czterystu latach miejsce to wciąż pozostaje opustoszałe, a jego jedynym znacznikiem są trzy znicze.. Już nawet wzgórza się nie uśmiechają a jezioro nie jest tak piękne jak kiedyś, bo gdzie słońce zajdzie choć raz tam pojawi się księżyc, a jeśli pod osłoną nocy stanie się na tyle potężny by kochać dzień nigdy nie pozwoli szczęściu powrócić na górę.

Błyskawice więc spadały w kierunku trzech zniczy, które były jednakowych kolorów upamiętniających przyjaźń dzieci. Z minuty na minutę uderzały coraz silniej.. aż w końcu wszystko ucichło.. w mgnieniu oka deszcz ustał, słońce wzeszło na szczyt nieba, które wróciło do pięknych kolorów a dzieci powychodziły na dwór krzycząc i bawiąc się. Wszystkie maluchy wybyły z domu aby znów spotkać się ze znajomymi twarzami, tylko przy Loud Street zapłakana osoba wciąż wpatrywała się w okno jakby wypatrywała burzy. Cierpienie na jej twarzy powodowało przerażenie ludzi patrzących z zewnątrz, lecz ta dziewczyna zdawała się żywić ich strachem. Oparta łokciami o okno miała skierowany wzrok w kierunku wschodniego Denver, gdzie wydarzyła się równie dziwna przygoda a miało to miejsce dokładnie sześć set sześćdziesiąt sześć lat temu..

W tamtym okresie wschód Denver był najbardziej zaludnioną częścią miasteczka. To tam odbywały się różnego rodzaju festyny, ciągle grała muzyka. Jednym słowem życie tętniło tam z każdej strony. Blisko dwieście pięćdziesiąt rodzin zamieszkałych w tamtych rejonach co tydzień zbierało się na Wielkim Kole Denver- było to miejsce, gdzie w każdą sobotę, z samego rana, odbywał się konkurs talentów. Dzieci przyjeżdżały nie tylko ze wschodu, ale także z pozostałych trzech stron świata, aby zaprezentować swoje umiejętności- były one różne, począwszy od zwykłej żonglerki jedną, dwiema czy trzema piłkami, poprzez przepiękne tańce najrozmaitszych grup, aż do rzeczy najwspanialszej, która zamurowała wszystkich- do 11 letniej Emily. Była to niewysoka dziewczynka, mierząca nie więcej niż sto dwadzieścia centymetrów. Jej włosy przypominały wszystkim coś na wzór korony- złote, z wieloma dodatkami, które upiększały dziewczynkę. Trzeba również wspomnieć iż były niezwykle długie, bo sięgały jej niemal do bioder. Biorąc pod uwagę tak młody wiek Emily to niezwykłe zdarzenie. Włosy tej dziewczyny przykuwały wzrok wszystkich ludzi i już z daleka można było dostrzec, że w tej małej osóbce jest coś niezwykle interesującego. Twarz Emily promieniała przez cały czas, jakby miała moc emanowania szczęściem. Zarażała uśmiechem, który był tak wspaniały, że nawet osoby pogrążone w smutku odzyskiwały wiarę w dobro. Nos był przeciętny. Nie było w nim nic, co mogłoby sprawić, że stałaby się jeszcze bardziej wyjątkowa. Był zwyczajny. Oczy były natomiast wspaniałe. Wyglądały jak dwa, jasno kryształowe stawy o wiosennym poranku, wcale już nie oblodzone, emanujące szczęściem a nie pustką i obojętnością. Każdy kto w nie popatrzył nie widział siebie, nie odbijały one światła tak jak powinny. Głęboko zatopiony wzrok w oczach Emily potrafił pokazać najskrytsze pragnienia osoby patrzącej się. Powodowały uśmiech podobnie jak usta dziewczyny. Było w nich jednak również coś, co przerazić mogło tych, którzy zatracili się w sobie i odrzucili swoje marzenia z jakichś niezrozumiałych słabości. Wtedy zmieniały one swój kolor. Kryształ z wolna zmieniał się, przechodząc przez polane o nocnej porze, oraz zniszczone kory drzew aż do czerwieni która była uosobieniem zła i buntu. Poprzez brak realizacji swoich marzeń, oraz niezdolności do ich spełnienia oczy Emily wyrażały swoje niezadowolenie, ale robiły to w sposób równie niezwykłe jak cała jej osoba. Pokazywały one porażki danej osoby, jej bolesne upadki, płacz i cierpienie. W uszach nagle znikąd pojawiał się jakiś dziwny dźwięk szepczący do ucha, że to jeszcze nie koniec, bo należy walczyć, chociaż zewsząd leje się krew. Wszystko to było okraszone wydarzeniem, które zmieniło osobę jak na przykład śmierć bliskiej osoby. Ten widok musiał zmusić do refleksji nawet najbardziej zniszczonego przez życie człowieka. Kiedy zabraknie nadziei nie pozostanie nam już nic, bo bez niej nie jesteśmy w stanie marzyć, kochać i żyć. Oczy dziewczyny dawały więc taką nadzieję na to, że może być lepiej. Wszystko to sprawiało, że dziewczyna była idealna. Jej ubiór znacznie różnił się od innych dzieci. Była niezwykle uboga. Miała na sobie podartą w kilku miejscach sukienkę, która musiała być już bardzo znoszona. To, co mogło zaszokować był brak butów na małych stopach dziewczynki. Stała tak zmarznięta z mikrofonem w ręku, w podartej sukni, z pięknymi włosami i hipnotyzującymi oczami wpatrując się w tłum ludzi. Sama nie wiedziała dlaczego tutaj stoi. Czy znalazła się przypadkiem, czy może tak miało być? To wszystko było wtedy nieważne, bo każdy kto chce nieść nadzieję godny jest właściwego życia. Emily rozglądała się wokół jak gdyby chciała znaleźć bliską jej osobę. Nie patrzyła się jednak przed siebie, jej wzrok skierowany był ku niebu. Oczy w jednej chwili zalały się łzami.

- Mamo, dlaczego jestem sama?- cicho pytała Emily samą siebie.

Znów opuściła wzrok i otworzyła usta. W jednej chwili zaczarowała wszystkich znajdujących się tam ludzi, którzy usłyszeli jej głos. Blisko trzy minuty szczęścia dla setek ludzi było niczym w porównaniu do tego, które odczuwała Emily w tamtej chwili. Jej głos w końcu jednak umilkł, a dziewczyna po cichu schodziła ze sceny. Rozległy się brawa i liczne huki, wszyscy wiwatowali na cześć dziewczynki. Zatrzymała się jeszcze na chwilkę, aby posłuchać. Nigdy nie była obdarzona brawami. Nikt nigdy jej nie doceniał, poza mamą, która spoglądała z góry i również biła brawo.

-Dziękuje kochana- dał się usłyszeć głos mężczyzny.

Był to ksiądz Ethan, powszechnie szanowany we wschodniej części Denver.

-Czy ta dziewczynka nie jest wspaniała? Dar od Boga dla wszystkich dobrych ludzi w tak małej istocie, to coś, co pokazuje wielkość Stworzyciela.

Ethan wyszedł na scenę, aby jak co roku wygłosić swoje przemówienie. W tym roku tematem miała być prawda, czyli coś, co stanowi ogromną część człowieczeństwa.

-Spójrzcie w górę, co widzicie? Ja właśnie tam widzę prawdę. Wszystko co piękne pochodzi od Boga. Stworzył nas po to, żebyśmy ją szerzyli. Czy jesteście pewni tego, że prawdziwe człowieczeństwo kryje się w każdym z was?

Odpowiedź była jednoznaczna. Wszyscy chórem krzyknęli głośne „tak” a na ich twarzach gościł ogromny uśmiech. Ethan jednak spojrzał na ludzi. W ich obliczach nie dostrzegł prawdy, a jedynie chęć przypodobania się ludzkiej osobie księdza. Zmartwiło go to okropnie, z twarzy zniknął uśmiech a pojawił się zrozumiały w obecnej sytuacji lęk. Przepełniona była ona strachem przed tym, co nieuniknione. Jeszcze raz spojrzał na ludzi, którzy zdawali się być pewni tego, co mówią. Odwrócił się za siebie, gdzie spostrzegł dziewczynkę, co tak wspaniale zaczarowała ich wszystkich. Spojrzała na księdza błagalnym wzrokiem, jakby chciała mu powiedzieć, że ona jest prawdziwa, a wszystko co robi, robi dla mamy. Zdawało się, że rozumie ona myśli Ethana.

-Czy jesteście tego pewni i moglibyście oddać swoje życie za tę odpowiedź?

Lud wstał, zaczął wykrzykiwać w imię Boga, że są mu wierni a świat jest dla nich nagrodą za ich postępowanie. Ksiądz zawahał się i uklęknął, prosząc Boga o spokój, tak jakby przeczuwał zbliżającą się katastrofę. Wierzył jednak głęboko, że Bóg zrobi to, co słuszne. Ethan podniósł swój wzrok, który zdawał się być naprawdę lękliwy. Podniósł go jeszcze wyżej Boga, aby być bliżej z nim, jednak dostrzegł to, czego się obawiał. Obłoki nie były już błękitne, a słońce zaszło w zastraszająco szybkim tempie. Chmury przybrały ciemnoczerwony kolor, jakby miały rozlać się krwią i cierpieniem. Ksiądz wstał z kolan zdumiony tym, co się stało, popatrzył na tłum ze wzburzeniem, po czym wyjąkał z siebie tylko jedno słowo..

-Dlaczego?

Ludzie oglądali się na siebie z widocznym przerażeniem. Ich oczy przepełniał olbrzymi lęk i niepokój, a nogi zachowywały się tak samo jak ręce- były zdrętwiałe, drgały nieregularnie. Były bezsilne. Ethan wciąż stał z otwartymi ustami nie mogąc zrozumieć tego, czego dokonali ludzie w swej przeszłości. Odwrócił się ponownie, bo ktoś ciągnął go za sutannę, przywierając go bliżej ziemi. Była to Emily. Jej oczy były zalane łzami po raz kolejny. Spoglądała na niego przestraszonym wzrokiem przez krótki czas.

-Proszę.. nie ma już nikogo, prócz mnie- wyjąkała.

Ethan starał się nie okazywać zbytnich uczuć, ale mimowolnie oczy pogrążały się w smutku, a łzy z wolna spływały po policzkach.

-To wszystko jest zbyt trudne, moje dziecko- odpowiedział.

-Kocham mamę, ale rozmawiałam z nią wczoraj wieczorem. Ona nie chce, żebym się z nią spotkała.

Oczy księdza nie wytrzymały. Zalały się już rzewnymi łzami, a ciało padło nieprzytomnie na ziemię. Ujrzał on obraz zła, którego nigdy w życiu nie widział. Grzechy popełniane notorycznie z uśmiechem na twarzy, nie naprawiane błędy, niszczenie własnych rodzin. Wszystko to sprawiało, że ksiądz stawał się coraz słabszy. Starał się otworzyć swoje oczy, ale coś mu nie pozwalało. Nagle ze wszystkich stron świata zaczął wiać ogromny wicher, a z nieba poczęła lecieć krew. Były to grzechy, które spadały na ludzi, przygniatając ich do ziemi. W tym momencie oczy księdza otworzyły się same i zaczęły płonąć piekielnym ogniem. W jednej chwili wszystko umilkło. Ludzie z przerażeniem patrzyli się na Ethana, który przybierał kształt i cechy szatana, zaczął bluźnić na Boga, po czym skierował swój wzrok na tłum. Wszyscy przygnieceni swymi grzechami leżeli bezwładnie na ziemi, tylko jedna osoba stała równo na małych, bosych stópkach. Była to Emily, która znów pociągnęła Ethana za szatę. Gdy ten się odwrócił, znów się rozpłakała. Nie ujrzała w nim już tego człowieka, który co rok zmieniał jej życie, pragnął jej dobra i chciał, aby wszyscy wierni Bogu szli równo z nim w jednym szeregu. Widziała tylko krew, widziała odbicie ludzi, którzy stracili swe marzenia i wpatrywali się w jej ciemnoczerwone oczy. Tłum podniósł się w jednej chwili, jak gdyby ktoś umyślnie chciał, aby obejrzeli, to, co dzieje się na scenie. Emily chciała uciekać, nie zdążyła się jednak odwrócić a ksiądz opuścił swe ręce do dołu, przez co dziewczynkę zamurowało, nie mogła się ruszyć. Przeraźliwie krzyczała, próbując znaleźć wyjście z tej sytuacji. Jej oczy skierowane były na lud, który nie mógł nic poradzić. Był przygnieciony grzechami, zalany łzami i cierpieniem. Dziewczynka wzniosła swój wzrok do góry poszukując tam odpowiedzi. Siła zła była jednak zbyt potężna.. Ethan popatrzył się na ogromną konstrukcję zwisającą ponad dziewczyną. Siłą woli zrzucił na nią wielki ciężar. Emily zdążyła wypowiedzieć tylko jedno zdanie..

-Mamo, zaraz będę.

Spojrzała do góry, a ogromna konstrukcja z hukiem uderzyła w dziewczynkę. Jej twarz nie była już promienista, części ciała zostały rozerwane na drobne kawałki a krew lała się zewsząd. Wszystko czego pragnęła skończyło się właśnie w tym dniu, kiedy to niczemu nie była winna. Czy Bóg istnieje, czy po prostu nie ma tyle siły, aby walczyć zarazem ze swymi przyjaciółmi jak i odwiecznymi wrogami? Czy chcemy walczyć o lepszy świat, czy prowadzić do katastrof? Takie pytania dręczyły zapłakany lud. Minęło kilka chwil i Ethan opadł bezwładnie na ziemie, lecz nie był nieprzytomny. Wstał po krótkiej chwili patrząc się na ludzi i nie wiedział dlaczego płaczą. Odwrócił się bardzo powoli i ujrzał swój czyn. Zniszczył najwspanialsze dziecko, jakie znał. Zabił je własnymi rękami, choć nie własną wolą. Uklęknął nad twarzyczką Emily, która była bardzo daleko od jej tułowia. Zepsuty od środka pragnął wytłumaczenia od Boga tego, co się stało. Nie usłyszał odpowiedzi. Płakał tak przez kilka następnych dni, po czym uświadomił sobie, że musi z nim porozmawiać. Nie popatrzył się jednak w górę, wziął sztylet i wbił go sobie głęboko w klatkę piersiową jakby chciał zniszczyć doszczętnie swoje serce. Usta pozostały otwarte, nogi również nie zmieniły swojej pozycji i wciąż znajdował się na kolanach. Pomimo tego, że serce już nie biło twarz Ethana na zawsze pozostała żywa, a jej emocje budziły lęk wśród ludzi. Martwy ksiądz płakał tak przez sześć set sześćdziesiąt sześć lat i płacze do tej pory w swoim grobie wspominając ten nieszczęsny dzień, gdy za cudze grzechy zostały ukarane dwie osoby zmieniające życie innych na lepsze.

Dziewczyna patrząca się na wschodnie okno odeszła od niego wciąż płacząc, jakby wiedziała, że to wydarzenie miało miejsce, albo przeczuwała swoje niepowodzenia. Było w niej coś intrygującego, czego jednak nie dało się dostrzec gołym okiem. Bardzo powoli odwróciła swój wzrok i jeszcze wolniejszym krokiem udała się w stronę okna ukazującego północ świata. Znów oparła się o nie rękoma, zamknęła oczy i zaczęła snuć marzenia o tym, że na świecie zawsze jest dobrze. Północ Denver co ciekawe akurat nazywane było „Szczęściem w Boskiej postaci”. Zdarzyła się tam powiem niezwykła historia, która pokazała ludziom, że wiara w dobro, oraz jego czynienie to jedne z najwyższych wartości, za które zostaniemy nagrodzeni.

Dokładnie pięćset lat temu w niedzielny wieczór kościół Saint Low był przepełniony ludźmi, ponieważ odbywała się wtedy ważna uroczystość oraz chrzty dopiero co narodzonych dzieci. Była godzina późna, choć na zewnątrz nie było jeszcze mroku. Dziwne to było ze względu, iż był to koniec jesieni i słońce o tej porze zazwyczaj chowało się już za pochmurnymi obłokami. Czy to było dziwne, czy może jednak prawdziwe? Czy miało to zwiastować jakieś nadzwyczajne wydarzenie? Nikt się jednak tym nie przejmował, wszyscy ludzie byli przejęci swymi obowiązkami względem niedzielnego popołudnia. Jedni byli przyporządkowani do niesienia Wielkiego Krzyża, do którego przybity był Jezus Chrystus, inni rozgrzewali swoje gardła, aby jak najlepiej odczytać słowa Boga przed ludźmi, a jeszcze inni musieli uspokajać płaczące dzieci. Nastała godzina osiemnasta. Wielkie, kościelne dzwony zaczęły bić na znak, iż msza właśnie się zaczyna. Był to niezwykły gmach, ponieważ liczył sobie już dobre sto lat, i to właśnie owego dnia przypadał jego jubileusz. Jednak nie wiek sprawiał, iż był on taki wspaniały. Dzwony, o których była już mowa były jakby zaczarowane przez Boga- dokładnie wiedziały kiedy mają grać, nikt ich nie kontrolował. Ponad nimi znajdował się już szczyt kościoła, na którym widniał mały krzyż z figurką zbawiciela odbijający światło w ten dom, w którym panował chaos, nieład i ból. Jeszcze tego samego dnia w owym domu wszystko się zmieniało- Nastawał spokój, porządek i dobro było najwyższą wartością. Reszta gmachu wyglądała równie pięknie jak jego szczyt. Po bokach stały cztery ogromne kolumny, na których wyrzeźbione były słowa, które podnosiły na duchu. Nie wiadomo było kto był ich twórcą, ale nikt się tym nie przejmował. Wszyscy jak jeden mąż dziękowali Bogu za ten dar.

„Wczoraj jest przeszłością, jutro jest niewiadomą, a dzisiaj jest całe Twoje życie”

Napis tak przemawiał do ludzi, że przed wejściem do kościoła każdy z nich zatrzymywał się przed którymś ze słupów i jak gdyby stojąc przed konfesjonałem wyznawał mu to, co zrobił dzisiaj. Elementem, który wzbudzał podziw były drzwi. Wielkie, brązowe wejście do gmachu było czymś, co ludzie kochali. Przechodząc przez nie czuli jakąś niezrozumiałą siłę, więź z Bogiem i chęć zmienienia swojego życia.

Minęło pięć minut po godzinie osiemnastej. Zaczarowane dzwony w jednej chwili przestały bić. Ludzie zasiedli w pięknych ławkach wykonanych z drewna i oczekiwali na wejście kapłana. Przy drzwiach ustawili się już najsilniejsi mężczyźni, którzy mieli wnieść ogromny krzyż z osobą Jezusa Chrystusa. Nagle pojawił się ksiądz wraz ze swoimi ministrantami, spojrzał w górę a dzwony znów zaczęły ciszej bić, co było znakiem, że msza się rozpoczęła.

-Witam Was, moi drodzy, oto zebraliśmy się tutaj aby włączyć do naszej rodziny dziesięć małych istnień, które nie wątpie, że w przyszłości będą chciały zmienić nasz świat, aby był jeszcze lepszy i bardziej podobny do Boga.

Ksiądz Dryan[Drajan] popatrzył wprzód na ludzi. Jak zwykle zachowywali się odpowiednio do sytuacji, byli opanowani, lecz wciąż z podziwem patrzyli na kościół Saint Low, który był istną światynią wszelkiego dobra.

- A zatem moi drodzy, czas aby przyszedł do nas ten, który jest wszystkim

Kiwnął głową w stronę wyjścia, gdzie stali silnie zbudowani mężczyźni. Podnieśli oni krzyż, ulożyli go na swych barkach i z wolna zbliżali się do ołtarza. Zdumieni ludzie oglądali ukradkiem dzieło człowieka i nie mogli wyjść z podziwu, dla tego jak wiele można zrobić dla Boga. Marsz, choć trwał bardzo krótko, zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Jezus Chrystus stał już przy kapłanie, z rękami uniesionymi ku górze, przybity do wielkiego, drewnianego krzyża. Jego wzrok był skierowany na dzieci, a dokładniej na małego chłopca o imieniu Keith[Kejt]. Pomimo zaledwie dwóch miesięcy istnienia na tym świecie był już zdolny do pokazywania swoich emocji, co intrygowało wszystkich. Na jego twarzy pojawiał się ogromny uśmiech, po czym za chwilę euforia opadała, zapadał jakiś dziwny lęk, a nawet płacz. W tamtej chwili na twarzy Keitha Jezus dojrzał smutek. Ogromny ból widoczny był tylko przez niego.

- Skoro jest już z nami Chrystus, a Bóg jest jego częścią możemy zacząć ceremonie chrztu świętego.

W tym momencie stała się rzecz okropna. W przeciągu zaledwie kilku sekund znikąd pojawił się ogromny płomień niszczący piękne, drewniane drzwi świątyni. Rozprzestrzeniał się w niewiarygodnie szybkim tempie, i po upływie niecałej minuty zajął już pół kościoła. Przerażeni ludzie uciekali bliżej ołtarza, aby uniknąć płomieni, które zaczęły chłonąć górę gmachu. Te małe istnienia, które miały być nadzieją na lepszy świat płakały tak przeraźliwie, że rodzice nie byli w stanie ich uspokoić. Jezus Chrystus przybity do krzyża oglądał jak cierpi jego lud. Jeszcze raz spojrzał na małego Keitha, który był niezwykle spokojny. Nie płakał. Czy to znak, że w obliczu niebezpieczeństwa jest ktoś, kto nas obroni, jeśli będziemy postępować dobrze? Czy to wiara daje nam taką siłę? Te myśli dręczyły zapłakanych już ludzi patrzących jak wali się Saint Low. Pożar zajął już niemal cały kościoł i gdy ogień dosięgał Keitha zaczął go chłonąć okropnie. Rodzice krzyczeli nie mogąc niż zrobić, jednak chłopiec pomimo oparzeń wciąż nie płakał. Jezus Chrystus znów popatrzył na Ketiha. Był to już dla niego znak, że wiara w ludziach nie zginęła i jest najwyższą wartością. W jednej chwili pożar umilkł jak gdyby to wszystko było snem, koszmarem, z którego wybudzali się powoli ludzie opanowując swoje emocje. Jednak nie był to wcale sen, a zderzenie z rzeczywistością. Jezus Chrystus nagle zniknął pozostawiając na miejscu tylko krzyż, co wprawiło w osłupienie wszystkich zebranych ludzi. Cały kościoł został doszczętnie zniszczony. Dzwony, które emanowały magią leżały rozbite na ziemi błagając o to, by ktoś je powiesił, bo straciły sens swojego bycia. Krzyż dający nadzieję połamał się na drobne kawałki, i poszczególne części ciała Chrystusa nie przypominały już wcale człowieka, a jedynie jego wrak. Nawet kolumny, które zmieniły poglądy na życie wszystkich południowców z Denver leżały na ziemi podobnie jak dzwony. Wewnątrz kościoła panował również wszechobecny chaos, a największym złem był stan małego Keitha. Twarz dziecka nie przypominała już tej, jaką posiadał przed pożarem. Została kompletnie zmieniona, spłonęła w połowie, choć sam chłopiec ciągle żył, co już było wielkim cudem. Zapłakani rodzice chcieli uciec z kościoła aby zanieść Keitha do szpitala, lecz w tej chwili stała się rzecz, która znieruchomiała wszystkich obecnych. Chlopiec odzyskał swoją dawną postać jak gdyby jednym, magicznym zaklęciem z czarodziejskiej różdżki. Czy to Bóg w postaci Chrystusa dał nadzieję? Czy to sam Keith stał się symbolem wielkiej Wiary i Odwagi?

-Keith! -Wykrzyknęła mama chłopca z zapłakanymi oczami, a jej radości nie można było opisać.

Ludzie skierowali swój wzrok ku górze poszukując odpowiedzi. Gdy go opuścili na wielkim, drewnianym krzyżu leżał już z powrotem Jezus Chrystus. Nie wyglądał on jednak tak, jak przed zniknięciem. Był cały poszarpany, zniszczony, w ogromnych plamach krwi z większymi niż zwykle dziurami po gwoździach. Wzrok obecnych ponownie się podniósł. Wszyscy zaczęli dziękować Stwórcy osobno w myślach, za to, czego dokonał.

Od tamtej chwili nikt nie odbudował Świątyni Saint Low. Zniszczone dzwony i kolumny miały przypominać ludziom, że wszystko co się dzieje na świecie musi być pozostawione Bogu i jego woli. Pomimo tego stanu budowli, kościół Saint Low stał się świątynią nadziei. Od tamtej pory, przez kolejne lata wszyscy przychodzili tam na msze święte. Do stanu świetności doprowadzone zostały tylko kolumny, ale wcale nie przez człowieka. Czy więc ich twórcą był Bóg? Czy zrobił to w określonym celu?

Tego nie wiadomo. Wiadomo jednak, że wczoraj jest przeszłością, jutro jest niewiadomą, a dzisiaj to całe nasze życie.

Oczy dziewczyny płakały już tak, że nie mogły tego wytrzymać. Poszła więc bardzo powoli po chusteczki, aby je otrzeć. Miała dziwne myśli, żeby zejść na dół i zapytać się mamy, co się stało z Keithem. Jeśli tak myślała, to czy miała coś z tym wspólnego? Czy ona jest kimś, kto zmieni świat? Te myśli szybko przeminęły, gdy doszła do ostatniego okna na piętrze swego domu. Skierowane ono było na północ. Była tak zmęczona, że zasnęła lekko się o nie opierając.

-Uważaj, uważaj!- zdawało się słyszeć krzyki z dołu przerażonych ludzi widzących wiszącą na granicy życia i śmierci dziewczynę.

Ona jednak nic nie słyszała. Była już pochłonięta snem i wyobrażeniami na temat tego, co działo się w tej części Denver, a stała się tutaj rzecz, która na zawsze zmieniła światopogląd ludzi mieszkających w tej części miasteczka. Otóż to, co stało się właśnie tam, zdarzyło się stosunkowo wcześnie, bo okolo sto lat temu na wielkiej rzece Riverplace tuż przy granicy Denver z Houston, miastem większym od Denver o przeszło piętnaście kilometrów w każdą ze stron. Rzeka Riverplace była od lat miejscem zabawy dla wielu dzieci z tych dwóch sąsiadujących ze sobą miast. Wtedy, w ten straszny piątek dzieci po usłyszeniu ostatniego dzwonka, oznajmiającego im, że w końcu wytrwały do weekendu udały się czym prędzej nad rzekę.

-Ale będzie zabawa, prawda Colin?- odezwał się silny, męski głos jeszcze nie tak dojrzałego Braina.

Brain, podobnie jak Colin miał czternaście lat. Był dość wysoki jak na swój wiek i przerastał swoich kolegów o przeszło dziesięć do nawet piętnastu centymetrów każdego. Na czubku głowy, podczas wietrznych dni jego fryzura sprawiała wrażenie, jakby sama się układała. Włosy te, podobnie jak oczy były koloru brązowego. Brain pomimo swojego nieprzeciętnego wyglądu, ponadprzeciętnej sylwetce, bo trzeba wspomnieć, iż bardzo dużo czasu spędzał on na siłowni, oraz wspaniałego charakteru nigdy nie miał dziewczyny. Oczywiście nie z tego względu, że żadna go nie chciała, bo było zupełnie odwrotnie. Wszystkie dziewczyny z Nortwich School w Denver szalały za Braianem, adorowały go, sprawiały mu mnóstwo niespodzianek, kupowały prezenty, zapraszały na randki. Jednak chłopak za każdym razem odmawiał. Był zakochany w pewnej dziewczynie. Ta jednak nie zwracała na niego za bardzo swojej uwagi z pewnego względu. Braian szedł tak wolno, rozmarzony o spotkaniu z Carolaine, że nawet nie usłyszał, kiedy Colin zapytał się go drugi raz, tym razem o jego samopoczucie.

-Braian, stój!- wykrzyknął jego przyjaciel.

Oczy pomimo tego, że były otwarte nie widziały tego, co dzieje się wokół niego. Myślał tylko o niej i o tym, jak sprawić, żeby Carolaine zwróciła na niego uwagę. Nagle Braian się otrząsnął i sam wybudził się z transu, w który wprowadziła go ukochana.

• O co chodzi, co Colin?

• Pytałem, czy nie sądzisz, że będzie dobra zabawa?

• Ach tak, zabawa, będzie miło.

Braian nie chciał w tej chwili z nikim rozmawiać. Wolił utonąć w swych marzeniach, gdzie widział siebie i Carolaine w przepięknych barwach. Widział ich pobyt poza kontynentem, gdzie spędzają wspólnie czas śmiejąc się, i trzymając za ręke. Ten sen dawał Braianowi nadzieje na to, że jego życie faktycznie będzie kiedyś tak wyglądało. Były to jednak tylko jego wyobrażenia. Znów otrząsnął się z chwilowego dumania we własnym umyśle i począł rozglądać się na boki.

-Gdzie jesteśmy?- zapytał

-Przy domku Carolaine- odparł Colin

-Co? Jak? To niemożliwe

-Spokojnie Braian, żartowałem. Minęliśmy Daught Street, za kilka minut będziemy nad rzeką.

Zaraz za Daught Street faktycznie znajdował się dom Carolaine, ale był on trochę dalej. Był to ogromny dom, z kilkoma salonami, dwupiętrowy i z ogromną ilością łazienek, ponieważ w domu państwa Wallein mieszkało aż sześć kobiet. Biedny pan Greg nie doczekał się chłopca, co jednak miało swoje dobre strony, na przykład doskonale rozumiał kobiety, co w tamtych czasach zdarzało się niezwykle rzadko. Braian miał zupełnie inne pochodzenie, niż jego wybrana. Mieszkał sam wraz z mamą w małym domku, z jednym pokojem i jedną łazienką, która i tak znajdowała się poza mieszkaniem. Ojciec Braiana zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w Neisville. To zdarzenie wpłynęło tak mocno na chłopca, że gdy miał siedem lat zaczął ćwiczyć w domu na wszystkie możliwe sposoby, żeby być kimś lepszym, niż był wczoraj. Tak właśnie mawiał jego ojciec, który był dla niego drogowskazem w życiu. Od śmierci Dhamiena, Braian sam szukał swojej drogi, nie zapominając jednak o tym, żeby troszczyć się o swoją mame. Był on więc człowiekiem idealnym, z marzeniami, zawodami życiowymi i wspaniałymi przyjaciółmi. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko Carolaine. Od ostatniego dzwonka minęło właśnie równo trzydzieści minut. Chłopcy wspięli się na malutkie wzgórze, z którego już ujrzeli wielką rzekę Riverplace.

-Wspaniała pogoda- oznajmił Colin

Tak, wspaniała- odparł Braian, rozglądając się na boki poszukując gdzieś tam Carolaine.

Gdy doszli na miejsce Carolaine już tam była. Siedziała po drugiej stronie rzeki wraz z innymi chłopcami z Worthwhile School z Houston. Była to wspaniała dziewczyna, nic więc dziwnego, że wokół niej ciągle byli jacyś chłopcy obdarowujący ją prezentami. Jej włosy były sredniej długości. Opadały poniżej barków ale do bioder miały jeszcze sporą odległość. W tak słoneczny dzień jak w pamiętny piątek piękne blond włosy przybierały kolor jakby prawdziwego złota, w którym topił się wzrok każdego mężczyzny. Oczy Carolaine były czymś, w czym zakochiwało się dziewięciu na dziesięciu mężczyzn. Wyglądały jak dwie wstające do życia po zimowej przerwie polany. Cudowny, zielony wzrok dziewczyny potrafił zahipnotyzować każdego. Usta, podobnie jak nos miała zwyczajne, choć dość duże. Na szyi wisiał codziennie inny naszyjnik, najczęściej złoty lub srebrny. Ogólnie dziewczyna była dość wysoka, co jeszcze bardziej musiało się przyczyniać do tego, że była pożądana przez tylu chłopców. Jej nogi były niezwykle długie. Carolaine nadawała się więc na modelkę, co więcej, była by na pewno najlepsza w tak małym mieście jakim było Houston, jednak sama dziewczyna miała inne marzenie- chciała się prawdziwie zakochać. Marzenie jak każde inne, ale czy tak łatwo je zrealizować? Czy ludzie zdają sobie sprawę z tego, jak niewielka granica jest pomiędzy przyjaźnią a miłością? Jest ona tak mała, że czasem niezauważalna.

Braian ciągle wpatrywał się w postać Carolaine, która w tym momencie zaczęła również na niego spoglądać. Ich spojrzenia były różne, ponieważ on był tak zatracony w dziewczynie, że nawet nie wiedział, iż na jego twarzy pojawił się ogromny uśmiech, który niezwykle rozbawił Carole. Ona patrzyła na niego trochę inaczej, jakby widziała w nim kogoś, kto może być jej marzeniem. Dojrzała to dopiero teraz, bo jeszcze nigdy nie stali tak blisko siebie, a dzieliło ich aż kilka metrów.

• Braian!- rozległ się głos biegnący zza rzeki.

Był to głos Derecka, chłopaka Carolaine. Przynajmniej tak zdawało się jemu, ponieważ miał o sobie wysokie mniemanie. Chłopak był równie wysoki jak Braian, i podobnie zbudowany. Obu także łączył brak ojca, a nawet wspólna przyjaźń, która jest tak niepewna sam człowiek. Po śmierci Dhamiena Braian zamknął się w sobie, przestał się odzywać do ludzi, a nawet chciał popełnić samobójstwo. Stał już nawet na skraju przepaści przy ujściu Riverplace, ale wtedy powstrzymał go Dereck.

-Co Ty robisz człowieku?- Tak blisko osiem lat temu zaczął się monolog chłopaka skierowany do Braiana – Masz sześć lat i całe życie przed sobą, chodź tutaj.

• Nie mam przed sobą już nic. Mój ojciec nie żyje. Matka ma kłopoty, a ja nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić

• Czy myślisz, że ten skok da Ci wolność?

• Nie wiem. Pragnę tylko, abym w końcu był szczęśliwy i miał świety spokój.

• Posłuchaj mnie. Mojego taty również przy mnie nie ma. Zabili go na moich oczach, rozumiesz?! Mnie natomiast zostawili samego, i śmiejąc się odeszli od sklepu. Podbiegłem do taty, żeby mu pomóc, ale nie wiedziałem co robić, miałem przecież tylko pięć lat. Pamiętam to wszystko jak przez mgłe, przyjechala karetka, zabrali go. Ja wtedy leżałem na jego brzuchu i płakałem, bo nic więcej nie mogłem zrobić. Gdy czekałem na niego w szpitalu z naszą ulubioną grą, modliłem się, żeby mu pomógł. Chciałem, żeby zrobił coś, co pomoże mojemu tacie. On nie dojechał nawet do szpitala. Zmarł w drodze do niego, a ja..

W tej chwili Dereck nie był w stanie pomóc Braianowi. Równie dobrze mógł podejść do niego, złapać go za ręke i razem z nim skoczyć, żeby oszczędzić tych łez. Jednak nie mógł tego zrobić. Zawsze obiecywał tacie, że będzie chciał spełniać swoje marzenia, oraz, że nigdy się nie podda. Braian odwrócił się w kierunku Derecka i dojrzał w nim niezwykle silnego chłopca. Wcale nie z wyglądu, bo wtedy wyglądali oni jak dzieci, ale widział w nim coś, co mu się spodobało- chęć do życia. Popatrzył jeszcze przez chwilę w dół przepaści, po czym podszedł do kolegi, przytulił go, zamknął oczy, zapłakał i powiedział krótkie dziękuje, bo więcej nie był w stanie z siebie wykrztusić. Tak oto zaczęła się wspaniała przyjaźń Derecka i Braiana, chłopców o małym wzroście i ogromnych sercach.

-Dereck, to Dercek..- powiedział ściszonym głosem, trzymając niepewnie Colina za ramię.

Nie widzieli się ze sobą już prawie rok czasu. Dercek w tamtej chwili kompletnie zapomniał o Carolaine. Chciał tylko uściskać swojego przyjaciela, któremu zawdzięczał tak wiele. Zdjął koszulkę i z uśmiechem na twarzy wskoczył do rzeki. Uderzył jednak o kamień. W jednej chwili stracił przytomność a potężny nurt zaczął ściągać go w dół Riverplace. Wszyscy zaczęli przeraźliwie krzyczeć, byli sparaliżowani strachem i nie wiedzieli co mieli robić, wszyscy, oprócz Derecka. Z łzami w oczach, które zlały się z wnętrznością rzeki, wskoczył do wody za swoim przyjacielem i popędził za Dereckiem. Płynął niezwykle szybko, ponieważ był wysportowanym chłopcem i po kilkunastu sekundach wyciągnął konającego z wycieńczenia chłopca na brzeg. Chciał go reanimować i znów go przytulić, żeby poczuć się tak wspaniale jak kilka lat temu, ale Dereck już nie oddychał. Uśmiechy kolegów, oraz Carolaine natychmiast zniknęły, gdy Braian skierował wzrok w ich stronę, po czym wybuchnął płaczem po raz kolejny.

-Zawiodłem swojego przyjaciela- wymamrotał pod nosem.

-Nie zawiodłeś. Zrobiłeś wszystko, co zrobiłby jego najlepszy przyjaciel- odparł Colin, chcąc pocieszyć Braiana.

-Zawiodłem.. swojego.. przyjaciela- powtórzył już mniej pewnie, trzęsąc się ze strachu. Jego oczy przestały mrugać a całe ciało ogarnęło lęk, jak gdyby to on zabił Derecka. Zrozpaczony chłopak stracił w tamtej chwili zmysły. Jeszcze raz podniósł swój wzrok na Carolaine, ale nawet tam, w tych oczach, o których marzył nocami nie znalazł rozwiązania. Wszystko straciło dla niego sens, odwrócił się w strone przyjaciół i zaczął bardzo powoli mówić:

• To zbyt trudne. Czy można żyć bez przyjaciela? Czy można zyć ze świadomością, że człowiek, który uratował Cię sam zginął? Wybaczcie, ale granica między bielą a czernią właśnie została zniszczona.

Braian znów odwrócił się w stronę rzeki, przykucnął obok Derecka, przytulil go tak, jak za dawnych czasów, po czym wskoczył do rwącej rzeki Riverplace i odpłynął gdzieś, gdzie życie nigdy się nie kończy, i nie ma kłopotów. Od tamtej pory kąpiele w niej zostały zakazane. Ludzie jednak wciąż przychodzili nad rzekę, aby przypomnieć sobie to wydarzenie. Niektórzy przychodzili tu nawet ze swoimi dziećmi, i opowiadając im historię chłopców wpajali im naukę o tym, jak ważna jest przyjaźń i jak cienka jest granica pomiędzy przyjaźnią a miłością. Co można zrobić dla miłości? Pewnie wszystko. Co można zrobić dla przyjaźni? Również wszystko. Ta granica polega na zrozumieniu, która z tych wartości jest dla człowieka ważniejsza. Opowiadając te historię wszyscy ludzie byli zgodni, że Dereck i Braian to najwspanialsi przyjaciele, jakich widział nie tylko Houston i Denver, ale cały świat.

-Hej! Co Ty robisz? Wstawaj! - Te krzyki dobiegały z okna dziewczyny od dłuższego czasu, ale ta zmęczona już całym dniem, choć była dopiero godzina popołudniowa padła na nie nieprzytomnie.

Nagle otrząsnęła się, spojrzała w dół i przestraszona wróciła do swojego pokoju, rzucając się na łóżko. Łzy lały się już bez przerwy, a ona pełna lęku i niepokoju wzięła do ręki zdjęcie swojego taty, po czym podarła je na drobne kawałki. Czy to był znak, że owa dziewczyna widziała co się zdarzyło w całym Denver? Czy ona naprawdę czuła wszystkie emocje tych ludzi? Nie wiadomo. Wiadomo jednak było, że powoli zaczęło zachodzić słońce, więc dziewczyna bardzo powoli zeszła ze swojego pokoju na piętrze i udała się na dół, żeby porozmawiać z drogowskazem jej życia.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania