Czyściciele (bizarro)

Cztery krzesła. Trzech typów w kraciastych koszulach i kelnerka w krótkiej spódniczce. Było gorąco, ale bez kulminacji. Najpierw ona krzyczała, potem oni wrzeszczeli. W końcu zapadła cisza. Przybyli tamci jak zwykle na czas, czyli po wszystkim.

Czarny furgon zajechał pod melinę dla zwykłych obywateli. Mała restauracyjka z żarciem dla każdego. Serwowali nawet lukrecję w zestawach powiększonych. Drzwi furgonetki otworzyły się. Kierowca i pasażer wolnym krokiem z pełnym ekwipunkiem w dłoniach weszli do środka. Pachniało żurkiem i schabowymi. Na stołach resztki surówek, rozlane piwo i kawałki niedojedzonej lukrecji. Poza tym cztery trupy na podłodze w kałużach krwi. Trzech brodatych facetów w skórzanych kurtkach i kelnerka.

— Gdzie teraz? — zapytał podwójny wołowy burger z sosem majonezowym i dodatkowym serem. Wersja bez warzyw.

— Chyba komisariat. Zawsze po takiej rzezi akcja idzie na policję, tam trochę pokurwią, a dalej…

— Ja nigdy nie mogę zgadnąć, o co im chodzi.

— Zafiksowane na punkcie miksowania wątków scenariusze są do dupy. Do ludzkiej dupy, dodam — Bobby skrzywił się, wiedząc ile roboty ich czeka w restauracji SandwichZero. Nawet jak na wegetariańskiego wrapa przemawiał przez niego przesadny smutek. — Ludzkie dupy to większy kaliber.

— To chyba jest jakiś serial. — Sarni podrapał się po wierzchniej bułce rozsypując wokoło siebie nieco sezamu.

— Sztuka teatralna z tego żadna, ale syfu narobili jak na zamówienie. Za co najpierw się zabieramy?

— Bierz tę kelnerkę, ja skoczę na dwójkę.

Sarni zniknął za drzwiami kibla żeńskiego, bo wejście było o kilka centymetrów szersze i tylko z niewielkimi problemami przecisnął się przez nie do środka. Bobby podszedł do kelnerki. Wyglądała przyzwoicie jak na trupa. Była jeszcze ciepła. Zwykle nie dotykał nieboszczyków, ale wegetariańskie wrapy miały w sobie coś ze zboka dużego kalibru. Jeden z leżących obok facetów wyraźnie spoglądał na Bobbyego. Miał duże oczy jak kamery monitoringu w supermarketach (te niedziałające).

— Bobby!

— Sprawdzałem, czy nie jest uzbrojona.

— Cholera wie, wygląda na szmatę.

— Raczej na kelnerkę w restauracji dla samotnych zboków.

— W kiblu na ścianie ktoś napisał Jackie Chan i Wielki otwór załadunkowy.

Bobby wstał i jeszcze przez chwilę przyglądał się kelnerce.

— Słuchasz mnie?

— Nie, zakochałem się w trupie i wiąże z nim bliskie kontakty seksualne, dopóki plamy opadowe nie zepsują całego uroku.

— Plamy opadowe?

— Taa, dokładnie. To może ty idź na zaplecze i sprawdź, czy nie ma tam bomby biologicznej a ja…

— Nie! Płacą nam za porządek, a nie za pieprzenie się z martwymi bohaterami i do tego epizodycznymi.

Uwierzcie mi na słowo, że wrapy mają cholernie przykry wyraz twarzy, kiedy dopada ich zwątpienie i smutek jednocześnie.

— Tym bardziej wypada. Stworzyli tę laskę, potem ją zabili, coś jej się należy od życia, nawet po życiu.

— Nagrodą pędzie pieprzenie przez wegetariańskiego wrapa? Jak to powiedziałem brzmi strasznie, gorzej niż kino klasy Z — Sarni złapał za mop. Chyba był do tego stworzony. Chyba na pewno.

Robotę dostali dwa miesiące wcześniej i od razu poinformowano ich, że mają etat śmierci. Codziennie w robocie. Filmy wyłaniały się jak grzyby po deszczu, a trup ścielił się gęsto. Ktoś musiał sprzątnąć ten bajzel. Zrozpaczony mężulek pociachał żonę i teściową, ale w kolejnych scenach jakoś wszyscy o nich zapomnieli. Zdarza się. Przyjeżdżał nieoznakowany czarny furgon i sprzątał zalążek amatorskiej rzeźni. I tak do usranej śmierci albo emerytury, jak kto woli. Ci dwaj byli idealni, bo srali na życie jak mało który dres po ostrym kebabie. Nie było ryzyka, bo nie było nic do stracenia.

Zaschnięta krew znikała powoli z drewnianych paneli. Sarni biegał z mopem w tempie bliskim swojego życiowego rekordu, gdy szorował gumoleom w rzeźni. Bobby taszczył trzeciego z facetów do furgonu. Był najcięższy i śmierdział mieszanką kapusty i koktajlu truskawkowego, który niefortunnie wylądował na jego kroczu. Gdy załadował truchło na pakę, westchnął głęboko. Restauracja SandwichZero znajdowała się na uroczej uliczce pełnej barów, klubów Go Go i rzeźni Wujka Simmona. Niebo przysłaniały ciemne chmury, bo na drugim końcu miasta kręcili scenę deszczową jakiegoś dramatu. Ulica była pusta, wszystkie lokale zamknięte. Zero życia. Bobby chyba pierwszy raz od dawna przywołał w myślach przeszłość. Była mglista i niewyraźna. Słaba pamięć i niechęć sięgania wstecz sprawiły, że zapomniał, że żył wcześniej. Może chodziło o wizytę u lekarza z pół roku temu. Bobby dowiedział się, że silny wysiłek umysłowy może skwasić jego sos i będzie koniec. Stabilna wizja śmierci, powolne i śmierdzącej jak rozkładający się gdzieś w śmieciach wrap przerażała. Koniec myślenia.

— Bobby! Jeszcze kelnerka. — Sarni kończył z zakrwawioną podłogą i zabierał się za czyszczenie stolików z pozostawionych na nich dań. Wszystko zimne i kaloryczne.

— Musimy? Ona chyba by tego nie chciała.

— Za coś nam płacą. Za to, że nie oglądamy się na martwe laski, tylko pakujemy je na furgon i do pieca.

— Nie sądzisz, że to wszystko nie ma sensu?

— Nie. A twoja niemoc sprawia, że mi kotlet pleśnią zachodzi, więc bierz tę szmatę i wrzuć do furgonu. Ja posprzątam resztę.

Nie była ciężka. Zostawiała za sobą krwawy ślad, kiedy ciągnął ją do auta. Pod koniec czuł jakby mu pomagała, jakby wstała i szła za nim, a on tylko trzymał ją za rękę. To była tak realne, że musiał się odwrócić. Jego wzrok spotkał się z półmartwym wzrokiem kelnerki. Blada twarz nadal przyprawiała o ciarki na plecach.

— To niemożliwe.

— Dlaczego nie? — Miała załamany głos. Z ust ciurkiem spływała jakaś fioletowa breja i resztki zębów.

— Masz ze sto dziur w klatce piersiowej, więc jesteś martwa.

— Tylko dlatego, że jestem martwa, boisz się mnie?

Nie odpowiedział. Szukał wzrokiem Sarniego, ale ten tłuścioch jak na złość zniknął z kadru, co było nie lada wyczynem.

— Mam całą listę powodów, dla których się ciebie boję.

— Opowiedz mi o nich.

— Wstydzę się. Zresztą… nie będę się zwierzał trupowi ze swoich fobii. Kiedy byłaś martwa wszystko wyglądało inaczej, lepiej.

— Kto leży w wozie? — spytała, robiąc krok do przodu.

— Trzech martwych facetów. Zginęliście we czwórkę.

— Pamiętam to. Do restauracji wszedł kowboj z rewolwerem w dłonii i dwóch jego synów. Mieli…

— Rewolwery w dłoni?

— Nie. Nie mieli rąk, tylko plastikowe protezy manekinów sklepowych. — Nie pokazywała żadnych uczuć. Trupioblada cera lekko lśniła w promieniach już zachodzącego słońca.

— Zabili cię?

— Chyba… tak. Nie wiem, kto mnie zabił, ale wiem, że jeden z tych dzieciaków podbiegł do Finona.

— Kogo? — Bobby usilnie próbował opanować narastające w jego wnętrzu obrzydzenie. Półmartwe laski to nie jego typ.

Czarny furgon prezentował się dostojnie i potężnie. Ogniska korozji zamaskowane czarnym sprayem były jedyną większą wadą. Kiedy usłyszeli potworny trzask, na pierwsze miejsce wysunął się problem zrujnowanego silnika. Furgonetka sandwich z jajkiem i bekonem śmiało przycwałowała w wóz Bobbyego i Sarniego rozsypując odłamki plastikowego zderzaka wokoło. Oboje zaliczyli przysłowiową glebę twardo i boleśnie. Bobby był pewien, że słyszał trzask łamanego kręgosłupa półmartwej dziewczyny. Z sandwicha wysiadł chudy facet w granatowym uniformie i pistoletem w dłoni. Ściskał go mocno, jednocześnie obserwując okolicę. Wypalił jedną kulkę w łeb dziewczyny. Czaszka jak zgniłe jabłko rozbryzgała się na kawałeczki.

— Kurwaaa! Nie mogłeś po prostu przestrzelić jej serca?

— Co to za różnica? — Mężczyzna spojrzał z uśmiechem na zmiażdżony przód czarnej furgonetki.

— Znacząca. Miała fajną twarz, chciałem z nią…

— Ożyła. Na takie zachowania są paragrafy. Postacie epizodyczne, które zginęły, mają być martwe. Tej się coś pomyliło. Jakaś anomalia.

— A ty kto?

— Bronx Gulgran, wydział bezpieczeństwa.

Bobby spojrzał z lekkim niedowierzaniem na wóz w kształcie sandwicha.

— Na pewno?

— Mamy w wydziale kryzys. Brak dofinansowania. Zarypałem furgon fastfoodowi naprzeciwko. A ty to kto?

— Bobby z wydziału sprzątaczy. Nie musiałeś jej zabijać ot, tak.

— Musiałem. Jesteś z kimś?

— Jest jeszcze Sarni, pracujemy razem, ale rozjebałeś nam furgonetkę.

Facet uśmiechnął się z przekąsem. Poprawił sklejone potem włosy i skierował się do restauracji.

— Zdarza się najlepszym, poza tym ten cholerny sandwich ma hamulce bębnowe, to już nie moja wina.

Nie sądził, że zimna sałatka buraczkowa wprost z blatu stolika będzie aż tak smaczna. Skubał po kolei resztki warzywnej papki, oblizując usta. Bobby z niepokojem rozglądał się za kompanem, który gabarytowo stawiał opór wszelkim próbom nagłej teleportacji.

— Gdzie ten twój wspólnik?

— Nie wiem, miał sprzątać stoliki.

— Raczej się nie spisał, ale tym lepiej dla mnie. To buraczane gówno jest przepyszne.

Drzwi od damskiej toalety znowu były otwarte. Bobby zbliżył się do nich, mając na plecach wzrok faceta obżerającego się rozgotowanymi burakami. Zajrzał do środka. Gdyby miał ludzką twarz, prawdopodobnie przybrałaby odcień trupa. Sarni nie miał już wiele wspólnego ze stanem stałym. Był sporej wielkości kałużą koktajlu wołowego z sosem majonezowym i kawałkami bułki. W rogu toalety leżał zużyty tampon, co nie utwierdziło Bobbyego w przekonaniu, że jego kumpel jest kałużą w damskim kiblu, ale napawało dodatkową grozą.

— Chyba nie żyje — powiedział złamanym głosem.

— Mówisz? No to jesteś sam, ja ci nie pomogę.

— To jest morderstwo w biały dzień.

— Nie. Jest wieczór, nie zmyślaj. — Mężczyzna przełknął ostatni kęs sałatki i popił resztą piwa z kufla. — Dużo tu zaszło. Twój kumpel nie żyje, a wcześniej rozegrała się niezła jatka.

— Trzeba to zgłosić.

— Chyba nie warto. Etat śmierci to nie zabawa wiotka fujaro. Wszystko albo nic.

— Ale to mój przyjaciel. Co teraz będzie?

— Nic. Pewnie cię zwolnią albo przeniosą do animacji. Tam prawie nie macie roboty. Wiem, bo robiłem w tym biznesie z sześć lat.

— Warto było?

— Jasne. Ożeniłem się z fioletowym kucykiem, a potem zjadłem własne końskie dzieci, bo lekarz zalecił mi jeść dużo koniny. — Facet zbliżył się do Bobbyego. — Powiem ci w sekrecie, że to wszystko tak naprawdę nie ma sensu, ale nikt nie powie tego na głos. To nie jest prawdziwe życie.

— Tylko co? Reality show?

— Nie wiem. Dwa lata robiłem jako statysta.

Widziałem sporo i potem mnie awansowali do wydziału bezpieczeństwa i nie wiedziałem już nic, oprócz półmartwych postaci epizodycznych tuż przed tym, jak rozpłatywałem im czaszki.

Wyszli z restauracji. Lampy uliczne oświetlały żółtymi snopami jezdnię i chodnik. Pojawiło się parę osób w oddali. Szli do rzeźni Wujka Simmona.

— To statyści? — spytał Bobby.

— To tylko cienie. Chodzą czasami ulicami o zmierzchu. Podobno kiedyś byli gwiazdami kina. To jak będzie?

— Pójdę na komisariat. Muszę zgłosić morderstwo.

— Ehhh, matka miała rację. Nie umiem układać dobrych przemów.

Bobby był pracownikiem tygodnia i solidnym sprzątaczem, ale zdecydowanie lepiej wyglądał martwy na chodniku.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • fanthomas 20.01.2020
    Na opowi mi się lepiej czyta z telefonu
  • fanthomas 20.01.2020
    Opinie już dałem wczoraj
  • marok 20.01.2020
    tak, wiem :)
  • Bajkopisarz 20.01.2020
    I cóż mądrego napisać w komentarzu? Plusy: bardzo sprawnie składasz zdania i wiesz jak operować literkami. Wiele niezłych pomysłów, które rozbawiłyby też w innych tekstach, podobał mi się wątek z lukrecją, bohaterką epizodyczną, wtręt o hamulcach bębnowych, ostatnie zdanie o wyglądaniu lepiej jako trup i jeszcze kilka innych. Masz lekkość pisania.

    A teraz minus – ale jaki jest tego cel? Bo tekst ów, jako całość, to jest o czym? Czysta zabawa, ale raczej tylko dla fanów tego rodzaju skrajnie absurdalnych opowieści. Moim zdaniem nieco zmarnowany potencjał, bo dozowanie takiego szaleństwa, na tle normalności byłoby bardziej wyraziste, niż samo szaleństwo.
  • marok 20.01.2020
    No w sumie to miało być szaleństwo. I tak , tylko dla fanów takiego szaleństwa, a jak ktoś inny przyjdzie i mu się spodoba to tym bardziej fajnie :)
  • cos_ci_opowiem 20.01.2020
    Mi to przypomina Sausage Party :). Ładnie napisane.
  • fanthomas 20.01.2020
    Dokładnie, tu chodzi o jazdę bez trzymanki poza granicami wyobraźni
  • marok 20.01.2020
    cos_ci_opowiem a dziękuję :)
  • Nefer 21.01.2020
    Sprawnie napisane, połączenie ni to horroru, ni to satyry. Czyta się dobrze, sporo czarnego humoru.
  • marok 21.01.2020
    dzięki!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania