Die Glocke

Die Glocke

 

O drugiej w nocy przyszła kolej na mnie, na moją dwu godzinną wartę. W wewnętrznym trzecim pierścieniu ochrony SS Ośrodka Wunderwaffe w Górach Sowich. To co moje oczy widzieli to tylko ja wiem. Ja jako wartownik SS z czwartym stopniem wtajemniczenia siedziałem cicho. Nie liczni służyli i nie liczni dostawali się tu do służby co ja. A szczerze nie chciałem tu być. Wojna już trwa cztery lata. Mi też strzelił rok służby w tym dziwnym miejscu.

A tak w ogóle mam na imię Diter. Urodziłem się tu w Niemczech, Breslau to moje rodzinne miasto. Mówią o mnie Guliwer, bo jestem wysoki i chudy. Z czarnymi włosami na przekór standardom. Jestem chyba dobrym człowiekiem. Mam zerowe konto w notesie w sensie że nie odebrałem nikomu życia. Cieszę się z tego, nie podzielają tego moi przełożeni. Najbardziej wylewny jest esesman Ginter. Przydupas szefa tego grajdołka. Cały czas szczyci się ile to on zabił ludzi, ilu to zabił dając przed śmiercią im po papierosie. Nie mogę się na niego patrzeć.

Nie miałem pojęcia że nie długo w notesie pojawią się pionowe kreski. Że mój palec serdeczny zdoła nacisnąć spust uwalniając zawartość magazynka.

 

Do rzeczy

 

W spaczonej łepetynie Gintera pojawił się pomysł rotacji wartowników w celu zmieszania i pomieszania pierścieni ochraniającej tego czegoś, świecącego zimnym światłem uczepionego na łańcuchach po czterech stronach czegoś. Także ci z pierwszego trafili do drugiego i vice versa, i trzeciego tam co ja na pierwszy krąg. Na trzecim spokój sielanka,a tu?-no nie wiem. Mówią że Rosjanie idą po nas,grając na harmonii pijąc bimber. Nie dawałem wiary w to dopóki dopóty nie usłyszałem strzałów w ciemności drzew. Nie pamiętam kiedy chodziłem z odbezpieczonym karabinem. Dowódca warty rozlokował nas po trzech na stanowiska. Dwóch ckm-owych i ja osłonowy. Nasze gniazdo jest bezpieczne wmawiałem to sobie. Całe dwanaście godzin gnijąc w deszczu i słońcu tak przez cztery miechy. Fałszywe alarmy non stop-chyba Ginter ma ubaw z nas. Lecz przyszedł ruski.

 

Idzie Wowa i Masza

 

I leże. Obok mrówki chodzą, gryzą mnie skurwiele tak boleśnie jakby małe rozgrzane szpikulce dziurawiły moją skórę.

-Leżę. Słyszę oddech ruska, ciężar kamasza łamie patyki.

-Są, cicho szepczę do kolegi, który naciągnął zamek ckm-a

-Czeka on i ja i trzeci, widzimy ciemny blask cienia księżycowego przenikający przez ciała wroga. Widzimy i czekamy.

-Para bucha niczym z czajnika, zaraz adrenalina wyleci z kurkiem tak wysoko że Masza zobaczy i zacznie z pepeszy siekać.

-Gotowi chłopaki jesteście kreski stawiać w notesie-nie!

-Odparł kolega za sterami ckm-a.

-Ja czekam odparł trzeci.

-Strzelaj!-krzyknąłem. Tamten zaczął kosić ruska niczym wieśniak trawę kosą.

Jest moja pierwsza ofiara, druga, piąta. Jak pięknie widać jak leci pocisk smugowy przecinający ciemność, jeszcze lepsze fajerwerki gotuje pocisk z moździerza, który zabiera moich dwóch kolegów, nie znałem ich imion bo poco? Mniejszy żal.

 

Jak boli!

 

W chwili jednej tysiąc razy mocniej niż gryząca mnie ta mrówka. Jak boli! Dotknąłem boku lepkiego od krwi mojej, obraz pogorszył się przyciemniał jakby troszkę w oczach.

-Jak boli, jak niesamowicie boli. Mocno krwawię? Pytam sam siebie. Diter będzie dobrze!

-tak będzie mamo, stoisz tu i nie zważasz na kulę? Synu ty szkopie!

-„suka blat” krzyknął Masza waląc jednocześnie kolbą w mój zabłocony łeb.

Obudziłem się w namiocie, języki pomieszane jak w Wieży Babel. Dziwne mam bandaże na boku, czyste. Jabłko czerwone zagryzione leży na małym stołeczku, chciałem ugryźć, nie dałem rady.

-Zemdlałem. Rano większe siły miałem, jabłko ugryzione zjadłem. Przychodzi jakiś ważniejszy-on i mówi po niemiecku...

 

Jak w zoo

 

-Ty będziesz naszym przewodnikiem. Wiemy że ochraniałeś trzeci krąg i wiele widziałeś.

-Nie będę. Nie zdradzę ojczyzny.

-Ty będziesz nasz nie ich i nie swój.

-Rozumiesz. Zaraz koniec wojny, i ty możesz się z kończyć-pojął?!

-Tak kurwa!-darcie z mojej gęby

-No widzisz...

Nazajutrz ja i chyba dziesięciu naukowców, zwiedzaliśmy to co zostało z ośrodka Wunderwaffe. Sporo trupów. Ginter z papierosem w ustach, nieboszczyk jeden i kilku kolegów bez imiennych leżąc tam gdzie padli. Ruskim pokazuje co i jak, gdzie co jest. Trzy kręgi znamy już labirynt złożony z trzema przejściami z jednego pierścienia do drugiego i trzeciego. Tam budynki z prądnicami, tam silosy z benzyną.

-A tam cysterny z ciężką wodą.

-Ciężką wodą? Mówisz.

Ilu ich tam było, tak wszyscy wzrokiem się spotkali jednocześnie uśmiechając się spod wąsa.

-Najważniejsze pytanie. Gdzie to jest?

-Co jest?

-To.

-Co? Nie wiem o czym mówicie.

-Ty nie ściemniaj nam tu. Wiemy co tu było, poza tym Ginter wszystkiego nie spalił.

-Gdzie jest dzwon?

-Co to dzwon?

-Die Glocke duraku.

-Dwóch z nich wyszło przed szereg z pepeszami stając przed moją chyba straconą osobą, i ten argument do mnie przemówił.

-Tam. Wskazałem na wzgórze.

-Tam jest góra tumanie!

-Tam idź i się odpierdol.-krzyknąłem na niego plując jednocześnie.

Poszli oni i ja z panami. W plecach dwie pepesze popychają mnie ku przodowi. Tu mnie jeszcze nie było. Mówię do nich.

-Wiemy że tu cię nie było. Za cienki byłeś.

-Czego szukacie?

-Czasu...

-Ha ha ha czasu!? Przecież macie go wiele.

-Och ty duraku, nie takiego czasu, który płynie w zegarku do przodu szukamy.

-A jakiego?

-A no takiego, który działa do tyłu do przodu i teraz.

-A może świeci zimnym światłem?

-Nie wiemy, a może?

-Było tu to coś, tam wisiało na łańcuchach. Szeleściło dźwięcznie.

-Opisz go.

-A więc...

 

Ten dzwon

 

Miał trzy metry wysokości, dwa w obwodzie. W najszerszej części swastyki dookoła namalowane, ta część rotowała w drugą stronę niż wskazówka w Twoim zegarku. W parny dzień obok tego dzwona było na minusie, temperatura gwałtownie spadała. Brak jakichkolwiek otworów. Nie wiem czy ktoś tym sterował.

-A widziałeś czy to latało?

-Widziałem, ale pilot nie wychodził z tego, wychodził po dwóch dniach kwarantanny z tej góry.

-Hmm!?

Opisywałem ze szczegółami, oni skrupulatnie notowali do kajetów. Miałem wrażenie że co do mojej osoby mają jakiś plan, jakże że się nie myliłem.

-Będziesz pilotem.

-O niee!-głupi nie jestem.

Kilka dni później znalazłem się w zimnej hali, chyba w tej górze. Tu mnogo lampek, kolorowych jak w słoiku z landrynkami u Szulca we Wrocławiu. Aparat z tlenem na plecach, stoję w metalowej ramie w kształcie jajka. Czuć mrowienie na skórze, włosy pikują ku górze, elektryzują się. Czym mocniej Masza kręci kurkiem tym więcej światła, które ciągnie mnie za rękę jak moja dziewczyna niegdyś. Blask objął mnie za szyję, wepchnął nie zblokowaną siłą do środka czarnej klatki.

Widzę biały punkt przed sobą tam daleko, który zdając się zbliża jak światła lokomotywy w mroku, sekundy mijają, a światełko przebiło mnie na wskroś nie czyniąc mi krzywdy. Jak było ciemno, tak zrobiło się jasno i kolorowo. Na czterech ścianach pojawiają się obrazy, migawki z życia kogoś mi bliskiego, czuję się z synchronizowany z tym miejscem.

-Czekaj Diter! To ty-pytam się w myślach sam siebie. Widzę gościa z bliznami. Ty masz blizny na prawym boku po kulach rosyjskich. Światło ponownie mnie przeszyło od tyłu, wtedy obraz na przedniej ścianie był wyraźny, bez trudu poznałem siebie i obcych na tą chwilę ludzi. Było tam troje dzieci i jedna kobieta. Kolejny raz światło mnie ukuło, tym razem z boku. Usłyszałem dźwięk. Mowa tych ludzi-taka przyjemna.

-Dziadku, dziadku-pytają się dzieci. Bodajże Greta, Agnes i Marten. Tak! Tak na imię mieli. Zaś kobieta Rita.

-Kim oni są? Myśli się kołaczą. Słyszę głos Rity,

-Diter słyszysz wnuczki, pytają się o coś?

-Tamten Diter odezwał się.

-Słyszę. Słucham Was moje kochane.

Marten, jedna z dziewczynek mówi-słyszę pytanie.

-Ściągnij mi piłkę poleciała tam do góry i wisi w powietrzu.

-Myślę, jak może piłka nie spaść w dół. Podnoszę sam głowę do góry i widzę sufit, który był ciemny jak smoła, a teraz pokazał obraz, a tam miasto i domostwa. Widzę samochody, ludzi i drzewa w odbiciu lustrzanym. Równoległe obrazy góry i dołu. Ta piłka tak wisi i mój umysł zawiesił się na to co widzę.

-To moja przyszłość widzę.

W jakim czasie tamci są -nie wiem. Ale moje oczy ujrzały znajomą barwę zimnego światła tam w bardzo dalekim końcu walca, bo tak ta kraina wyglądała. Kształt walca od prawa do lewa. Po bardzo dalekiej prawej stronie świeci ów barwa jak słońce. Na ich rękach cyferki z datą jak mniemam. Greta na ręku ma takie cyferki.

Dwa tysiące sto szósty i w dalszej części czterdzieści siedem lat. Takie o to cyfry widzę. Te pierwsze cyfry to data tamtejsza i chyba czas do końca życia ta druga data. Bardzo dziwne. Na tamtym Diterze, na jego ręku zobaczyłem jeden rok. Łzy mi pociekły po policzku. Niestety jak mały świetlik się zbliżał na początku, tak teraz obraz zlepia się w jeden punkt oddalając się i chyba się wyłącza. Czuje gorące trzewia, stoję, a czuję że upadłem. Na noszach mnie wynieśli do izolatki. Metalowe części których dotykałem stawały się ciepłe i na elektryzowane. Przyszli panowie z pepeszami, Masza i Wowa i inni. I pytają się.

-Co widziałeś i gdzie byłem?

-Nie wiem co widziałem. Siebie widziałem.

-Siebie?!-zapytał się Wowa

-Chyba tak

-Czy widzieliście wiszącą piłkę, która nie spada?

-Jak ?

-A no tak. Tam nie spada.

-Durak, Durak Ty. Gdzie ty był?

Gdy nabrałem sił, zamiast jabłka leżała czekolada. Cała.

Bob tu był.

 

Inni, którzy przyszli

 

Amerykańce przybyli, ruskich przegonili tak że już nigdzie nie pójdą. Masza i Wowa z amerykanizowała się mówiąc potocznie.

Jeden pan w piaskowej koszuli takie pytanie wysnuł do nas?

-Kto tym jeździł?

-On. Wskazał ruski na mnie.

Przystawił Bob -tak to nazwijmy- do mojego boku pudełko, które zapaliło zielone światełko.

-Tak to on.

 

-Pytam Boba. Czemu kopnięta piłka nie spada, tylko wisi w powietrzu?

-Myślę że...yyy

-Ty i my jesteśmy jak te piłki, zawieszone w czasie i przestrzeni. Nasze lustrzane odbicia żyją, pracują, zabijają, kochają się robią różne rzeczy, odmienne od tych co my robimy w tej chwili.

Jesteś jak ta piłka, która ku schyłku swojego czasu oczywiście spadnie. Odruchowo spojrzałem na rękę. Jeszcze kilka razy podglądałem różnych Diterów. Jak każda piłka i moja spadła. Ściągnęła ją choroba popromienna.

 

Tu i tam wiszą biliony piłek, które kiedyś spadną.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Gregory Heyno 13.02.2022
    Zamysł ciekawy, wykonanie bez korekty na szybko to na minus.
  • Iza Luis 13.02.2022
    Tematyka budząca wciąż ogromną ciekawość i wymagająca sprawnego pióra. Żałuję, że musiałam przerwać po dwóch zdaniach.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania