Przypowieść o Lechu

Swego czasu poczciwy Lech, co z nazwiska nikomu się od lat nie przedstawiał, nawykł do wstawania z kurami. Jak mu za oknem jaki kogut nie zaczął robić próby generalnej na konkurs premier w „Opolu”, od razu zrzucał kołdrę z wysuszonych gir i czym prędzej nakładał nań sprane dżinsy. Uważał, że jak człowiek rzuci się w dzień w przytupem, to potem mu o tyle szybciej dzionek minie i na powrót człek do łoża legnie. Ale Leszek od dawna już na wiosce nie bywał, w chałupach nie spał. Teraz był rezydentem miasta, na oko średniego, z typową zabudową wielkopłytową i garstką przedwojennej ceglanej starzyzny. Było lato, więc pomieszkiwał w opuszczonej chatce działkowicza, co pewnie już ładnych wiosen temu parę nogi wyciągnął i tak mu zostało. Żaden tam luksus, bo i sąsiedztwo natrętne. Ile to mu razy okna wybijali kamieniami, nie zliczył. Ostatnio tydzień temu zauważył, że tylne znowu bez szyby, a w chatce much pełno i komarów.

Miasto miało swoje uroki. Ludzi więcej i w ogóle wszystkiego. Robota jakby sama człowieka szukała. A że Lech zawsze dobrze ubrany chodził w czyste ciuchy i z ogoloną twarzyczką postalkoholika, to ani się obejrzał, a już machał miotłą za parę złociszy to tu, to tam. Raz tak się obłowił w tych drobnych, że przy rozrachunku na kasie w sklepie kasjerka mu jeszcze ponad piątala wydała. To sobie Leszek za to batona dobrego kupił. Wspominał tamten dzień z rozrzewnieniem. Bo i takich właściwie mało mu dane było przeżyć.

Kogut nie zapiał, za to od rana słychać było gwar drogowców łatających jezdnię niedaleko działek. W ruch poszły młoty pneumatyczne i maszyneria do wyrabiania asfaltu. Budowę przeprowadzano w modnym stylu późnopolskim, nie zrywając całych połaci starej nawierzchni, ale jedynie zalepiając istniejące dziury świeżym materiałem, co z lotu ptaka wyglądało jak cerowane łaty na chłopskich portkach. Lech wynurzył się z łoża – takiej tak peerelowskiej pryczy skrzypiącej donośnie przy każdym ruchu. Miał na niej świeżą pościel i materac dobrego gatunku, z którego tylko jedna sprężyna gdzieś na rogu dziarsko wyglądała w świat. Zapowiadał się ciepły dzień. Kolejny już bezdeszczowy i bezchmurny, skoro nawet przed siódmą na zewnątrz fale ciepła przecinały ulice i przestrzenie między blokami, tak, że człowiek, choć raptem oddychał tylko i tak pocił się jak prosie.

Dzisiaj bez śniadania, postanowił Leszek i upiwszy tylko kilka łyków wczorajszej herbaty z przykrytego talerzykiem do ciasta metalowego kubka, wyszedł z chatki na działkę. W chaszczach coś dziarsko odprawiało jakieś figle niestworzone, tak, że zielsko całe bujało się jakby niesione falą silnego wiatru. Lech prychnął na nieproszonego gościa, a ten nie ukazując oblicza, czmychnął dziurą w płocie na sąsiednią działkę i jeszcze dalej na kolejne.

– Parszywa gadzina – skwitował i spojrzał ciekawsko w stronę łatanej przez drogowców ulicy.

Mieli zapał do roboty, nie ma co. Na trzech aż dwóch wykazywało chęci powyżej przeciętne. Jeden tylko ancymon przy łopacie, jak z obrazka, sterczał nad kompanami jak rasowy brygadzista i fajcząc peta w mordzie, wspominał zapewne dobre czasy komuny, młodości i pełnych kieszeni szmalu za nieróbstwo. Lech też pamiętał tamte czasy. To, że był młodszy, to wiadomo, ale w latach osiemdziesiątych Lech stanowił przykład prawdziwego naczelnego stachanowca, przodownika pracy. Trzy lata z rzędu w pegeerze wybierali go na traktorzystę roku, przodownika orki jesiennej i dwa razy przodownika akcji siewu. Na poczciwej czterdziestce przepracował najlepsze lata kariery. O słynnych sześćdziesiątkach mówił niewiele, za to zawsze bez pozytywów. A potem przyszedł zakichany kapitalizm, pieprzony go mać Balcerowicz i wszystko psu w dupę, jak to mawiali. Parę lat temu jak jeszcze na wioskach rezydował, czasami trafiał na opuszczone pegeery, eskaery i resztki państwowych ośrodków maszynowych. Wszystko w ruinie, martwe i smutne jak cała ta nowa przyszłość. Nie przyznawał się przed znajomkami Leszek, ale nie raz łezkę rzewną uronił nad cmentarzyskami świetności Polski Ludowej.

Takich kolegów z prawdziwego zdarzenia Lecha miał tylko dwóch. Reszta, co przewinęła się przez jego ponad pięćdziesięcioletnie życie, była w większości wspomnieniem o skali przyjemności porównywalnej z zatruciem pokarmowym. Po piątym trupie, które znalazł dnia następnego obok siebie, darował sobie grupowe popijawy i zawieranie szerszych znajomości. Regularne kontakty trzymał tylko z takim jednym Zdziśkiem i Karolem, co mówili na niego Herod, a grom wie dlaczego.

Zdzisiek mieszkał w kawalerce na osiedlu niedaleko działek. Stary kawaler, dorabiał w introligatorni. Herod był wolnym strzelcem pod każdym względem. Nigdzie nie zabawiał więcej niż tydzień, w lato lubił spać pod mostami, na ławeczkach parkowych i czasami niedaleko MacDonalda, na takim zielonym skwerku, gdzie nikt nie chodził, bo podobno, jak słyszał Herod, pijaki się tam zbierały na spanie.

Zwykle spotykali się u Zdziśka. Facet miał własny kąt, dobrze urządzony. Nowym nabytkiem był telewizor Samsung, rocznik 04’ z umiarkowanie wydętym tyłkiem, za to świetną jakością dźwięku. Wcześniej Zdzisiek mordował się ze starym Elemisem, rocznikiem pamiętającym komunę. Staruszek nadal by służył, ale poszła w nim lampa i się zamienił niespodziewanie w wielkie, niepraktyczne radio, a nikt z trojga kolegów nie lubił słuchowisk, więc szmelc poszedł na śmietnik.

Leszek wyszedł na chodnik i przez chwilę w pocie czoła zastanawiał się co teraz? Iść w lewo, w kierunku centrum, czy może na osiedle, odwiedzić Zdziśka. Chyba miał mieć wolne do końca tygodnia, a był dopiero czwartek. Spokojne rozmyślania nieustannie uniemożliwiali drogowcy. Łat wciąż przybywało i smród świeżego asfaltu ciągnął się na okolicę. W końcu Leszek wybrał kierunek w stronę centrum. Do Zdziśka jeszcze wpadnie, a na rynku już kilka dni nie był. Podczas marszu przeszukał dokładnie kieszenie, bo jakby mu zaświtało pod czerepem, że gdzieś tam w którejś kieszeni jeszcze jeden dobowy miał na miejski autobus. Zguba skrzętnie ukrywała się, ale w końcu elastyczne palce Lecha złowiły zdobycz. Zmiętolony papierek, na szybko wyprostowany, nadal wyglądał, jakby przeleżał większość żywota w śmietniku. Przystanek był niedaleko, a miejski akurat nadjeżdżał, więc Leszek śmignął w jego trzewia, gdzie już kisiła się spora garstka ludu. Diesel zawarczał i ani się wszyscy obejrzeli, a już byli w centrum. Ruch na ulicy niewielki, ludzie tylko sporadycznie chadzali chodnikami. Na rynku za to pustki. Betonoza straszyła palącym nozdrza smrodem i ciepłem przypiekającym policzki. Nawet gołębie uciekły na dzwonnicę kościoła, skryć się w cieniu dzwonu. Leszek upatrzył sobie jakąś znośną, nienaznaczoną gołębimi orderami ławeczkę i cupnął na niej z uśmiechem. Był upał, ale za to miał wygodnie pod tyłkiem.

Pogmerał w kieszeniach jeszcze trochę. Nazbierało mu się z tego w dłoni trochę grosiaków i większych monet. W sumie ze trzy złocisze, a może i trzy pięćdziesiąt, bo liczył Lech szybko, ale niedokładnie. W tym upale zapragnął czegoś zimnego i gazowanego, może jakiej Coca-coli z puszki. Niedaleko wypatrzył wielobranżowy przybytek z zielonym płazem na szyldzie. W środku, oprócz chłodu klimatyzacji i pełnych półek towaru będącego w większości poza zasięgiem Leszka, upatrzył na lodówkach kilka puszek napitku a jakim marzył. Za całe trzy złocisze. Zmarkotniał Leszek nieco, bo liczył na mniejszy wyzysk, ale co zrobić, trzeba brać i cieszyć się chwila. Przy kasie urocza blondynka zagaiła i coś, co się nazywało aplikacją. Leszek nie bardzo wiedział co to takiego, odparł, że nie jest zainteresowany. Kasjerka wstrzymała natarczywy atak śmiechawy, przyjęła zapłatę i podziękowała. Potem nasz bohater słyszał za drzwiami już, jak z wnętrza sklepu dobywa się nieuskromniony rechot, adekwatny do zielonego stworzonka na szyldzie.

Otworzył puszkę i pierwsze co zrobił, to zaciągnął się zapachem bąbelków ulatujących z wnętrza. Potem zrobił jeden, mały łyk, posmakował i przełknął. I tak z dobre dziesięć minut. Miał jeszcze jedną czwartą puszki, kiedy znajomy głos pojawił się w eterze tak nagle, że dłoń zaprotestowała. Chwilę potem cola wciekała pomiędzy szczeliny kostki brukowej, sycząc jak wąż.

– Ty stary, niemrawy pomyleńcu! – warknął Lech z wyraźnym smutkiem w oczach. Nie mógł uwierzyć, ile właśnie stracił.

Zdzisiek stał zasapany obok. Wyglądał na trzeźwego, czuć było jedynie zapach potu, który oblewał twarz mężczyzny jak polewa czekoladowa tort.

– Leszek, Leszek, weź no, ze mną dawaj.

– Gdzie ci tam śpieszno łamago? Wisisz mi dobrą złotówkę.

– Mam gdzieś dwójaka w kieszeni. To nieważne teraz.

Leszek nie dowierzał uszom. Co mogło być ważniejsze od zadośćuczynienia za wyrządzoną przed momentem szkodę, do licha?

– Bierz tyłek w troki i dawaj na osiedle, bo chyba Karol nam kopyta wyciąga.

Leszek na początku, jak to on, zarechotał siarczyście, ale po chwili doszło mu do czerepu, że chyba sprawa jest poważna, bo Zdzisiek jakoś nie miał ochoty na własną salwę śmiechu. W oczach to mu się zbierały łzy, a i zaciągał nosem, jakby zaraz miał tam się popłakać.

– Nie becz, gdzie Karol?

– Na klatce schodowej. Do mnie chyba szedł, ale co zdążył na parter się wgramolić to wszystko i tak padł półprzytomny. Z oczu to trup prawie, tyletyle że oddycha jeszcze.

Leszek stanął na baczność, aż mu się zasadnicza wojskowa w oczach rozpromieniła. Ciary po plecach biegły, kiedy wspominał te wyjętą z życia pożogę wolności i godności ludzkiej.

Chwilę później już szli szybkim marszem na osiedle Zdziśka.

 

Na miejscu nie byli pierwsi. Jakaś kobitka sterczała nad dogorywającym Karolem, który trzęsąc się, przyjął pozycję embrionalną, a rozbieganym wzrokiem spoglądał na wszystko i na nic. Leszek podszedł do niego pierwszy. W połowie drogi napotkał na silny opór kobiety.

– Czego tu, pijaczyno?

– Do kolegi przyszedłem.

– Jasne, że do kolegi. Pytanie tylko po co? Portfela nie ma, sprawdziłam. Nic tu po tobie darmozjadzie. I tym drugim też.

Babka miała gadane i siłę w głosie. Za to z włosami gorzej. Rzadkie, siwe i zniszczone jak po wizycie w klubie skinheadów.

– Zadzwonię na milicję! Spadać!

– Po pogotowie trąb, babo! – odgryzł się Zdzisiek, wciąż jednak zachowując bezpieczną odległość od antagonistki.

– Jedzie już i nic wam do tego, pijusy. Facet umiera.

Co do tego miała zupełną rację. Karol wyglądał fatalnie i z każdą sekundą wydawał się zbliżać do nieuchronnego finału. Leszek zrobił jeszcze jeden krok. Chciał coś powiedzieć do kumpla, ale babka znowu okazała się górą. Zamachnęła się jak jakaś Włodarczykowa w Londynie i jak nie przydzwoniła mu w kark, aż się złapał poręczy, widząc kilkanaście świecących gwiazdek, które pojawiły się znikąd. Na moment odpadł z gry, ale potem otrząsnął się i ruszył naprzód. Kobieta napierała ciałem, jednak Leszek był sporo cięższy.

– Precz, kanalio! Żeby cię mężulek ociosał z tej nadgorliwości!

Pchnął ją mocniej, tak, że kobieta zatrzymała się na drzwiach sąsiada, jednak z powodu słabego zamka, ciężar jej ciała przeważył i drzwi otworzyły się, a ona sama zliczyła spektakularną glebę na podłodze Mirka Wiśniewskiego spod dwójki. Akurat był w mieszkaniu i nielicho się zdziwił, że mu sąsiadka na podłodze w korytarzu wygibasy wyczynia, próbując o własnych siłach, pobijana, wstać na nogi.

– Pani Jędraszek, co się stało do świętej anielki?

Ale kobieta nie odpowiedziała. Trzasnęła tylko drzwiami i czują w kościach rychłe kontuzje ciała w ilości mnogiej, zdołała jedynie się odgrozić.

– Pożałujesz – syknęła i zniknęła w swoim mieszkaniu. Kuśtykała przy tym jak jakiś pirat kuternoga.

 

Jak już karetka się zjawiła, Karol żył ostatkiem sił. Nie rozumował, nie kontaktował ze światem i w ogóle cały był raczej martwy aniżeli żywy. Zdzisiek z Leszkiem stali przed klatką, a jak ratownicy już wynosili Karola, spojrzeli jeszcze raz na kumpla.

– Biedny Karol – powiedział smutno Zdzisiek.

Ratownik podszedł do Lecha. Miał kilak pytań.

– Wiadomo, czy chorował na coś?

– Okaz zdrowia, proszę pana. Najlepsze lata miał przed sobą – skwitował Leszek, spoglądając w stronę ambulansu.

– No widzę właśnie, widzę. Jak już umrze, to jakaś rodzina będzie go odbierała?

Zdzisiek spojrzał na Leszka, Leszek łypnął ślepiami w stronę Zdziśka. Chwilę to trwało, a tu tymczasem Karol w karetce przestał oddychać i trzeba było reanimować. To już ratownik nie czekał na odpowiedź, tylko śmignął do karetki i odjechali w siną dal, a konkretnie do szpitala.

 

Jakąś godzinę po tym, jak erka zabrała Karola, Zdzisiek z Leszkiem siedzieli w takim obskurnym barze, ni to chinolu, ni to sajgonie, czymś pomiędzy. Zdzisiek postawił po kuflu piwa, akurat dzień wcześniej dostał kolejną transzę z wypłaty. I tak siedzieli smutni, sączyli browary bez słowa, w tle leciała jakaś azjatycka melodia, a żółte nicponie przyglądały się zza lady, co Leszka niby denerwowało, ale nie mógł się złościć. Kumpel w piach, więc jak tu jeszcze mieć siłę, by jakiegoś Azjatę sążnie słowem opędzlować?

– Miał jakiegoś brata albo siostrę? – zapytał Zdzisiek po dłuższej chwili ciszy.

– A bo ja tam wiem. Pewnie nie. Pochowają w rogu, tam, gdzie en-eny i tyle. Trzeba będzie się na jakiś wieniec zrzucić, albo coś.

– Mam trochę oszczędności, a ty?

– Wynajdę cosik, może i ze trzy dychy nawet.

– A potem co?

– A co ma być?

– No pytam się właśnie. Karola nie będzie, sami zostaliśmy.

Leszek upił piwa i beknął cicho.

– Nie pękamy na robocie. Życie płynie dalej, to my nie będziemy jak debile pod prąd, tylko z prądem trzeba, nie?

– No, może i słusznie gadasz.

Leszek pokiwał dumnie głową.

– Tak jest. A teraz nie gadaj, tylko zadumaj się i powspominaj Karolka, co by mu raźniej było w tamtejszych stronach. I upijaj browara szybciorem, wygazuje się, a sześć blach piechotą nie chodzi.

Średnia ocena: 2.3  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • jesień2018 3 tygodnie temu
    No więc tak: na początku tekst zahacza o starą gwarę, która pasuje do tytułu. Zrezygnowałabym z gwary i zmieniła tytuł, bo gdyby nie Twój komentarz pod moim tekstem, to bym tu po takim tytule nie dotarła;) I myślę, że tak może być też z innymi. Jest też trochę literówek i drobnych błędów, ale to do wyczyszczenia w edycji. Jednak piszę ten komentarz - bo to jest świetny tekst! Obserwacje, żarty, narracja, wszystko mi się podoba! Wiele razy się uśmiechnęłam. Ok, może fragmentami jest trochę za dużo fajności, przez co, moim zdaniem, odrobinę traci, ale to jest do łatwego naprawienia (pewnie sam to zauważysz za jakiś czas). Reasumując, gratuluję opowiadania, dobrze napisane i wciągające!
  • Rubinowy 3 tygodnie temu
    Ostatnio jakoś mało tu prozy, więc wyłapuje wszelkie smaczki z nią związane, w poezję nie wchodzę :)
    Dzięki za komentarz i cenne sugestię. Faktycznie, tekst jest dosyć świeży pod tym względem, że nie leżakował jakoś aby nabrać do niego dystansu i lepiej uformować, wycinając niepotrzebne elementy i uporządkować na tip top literówki. Ale się zrobi żeby nie raziło przyszłych pokoleń :D
    Dzięki jeszcze raz za miłe słowa!
  • Sufjen 3 tygodnie temu
    Jest dobrze. Sprawnie, wciągająco i z polotem.
  • Rubinowy 3 tygodnie temu
    Dziękuję:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania