Samotnik

To się zaczęło w Ohio. Było pusto – jak wszędzie indziej, gdzie był do tej pory. Słońce ciągle ukryte za chmurami obserwowało go przez niewielkie szczeliny. Wtedy była ich jeszcze dwójka – Albert i Denzel. Ich czerwony dodge zatrzymał się w prowincjonalnej mieścinie, gdzie cisza tętniła swą obecnością bardziej niż gdziekolwiek indziej.

— Może mają tu mechanika — stwierdził Albert, rozglądając się po opuszczonych witrynach sklepowych i walących się kamienicach. — Ciekawe ile to już minęło?

— Od czego?

— No wiesz, kiedy większość ludzkości wyparowała.

Denzel milczał przez chwilę. Zebraną w tym czasie wiedzę ulokował w jednym zdaniu.

— Nie wiem.

— Obstawiam, że koło setki. Moja matka opowiadała, że nawet jej matka nie pamiętała tamtego świata. Tylko z opowieści.

— Co to ma to zjebanej chłodnicy?

— Nic, raczej nic, ale nie zastanawiałeś się, dlaczego... z każdym rokiem nas ubywało?

— Nie. Ludzie umierają i tyle. Taka kolej rzeczy.

Albert skręcił w wąską ulicę prowadzoną między komisariatem policji, a sklepem spożywczym Johna Cu.... Większość nazwiska była nieczytelna.

— Ale za jednego trupa masz zawsze jednego nowego dzieciaka.

Zakład mechanika mieścił się tuż za komisariatem. Duży, częściowo wyblakły szyld wyraźnie wskazywał na pełną paletę usług. Albert zatrzymał wóz i obaj wysiedli. Celem była chłodnica. Choć nigdy jej nie znaleźli, Albert zawsze wracał do tamtego dnia, kiedy został już tylko on i pusta planeta.

 

*****

 

7 lat później

 

Samotne zimy zawsze dawały się we znaki, jak niechciana grypa. Z każdym kolejnym rokiem mróz jakby rósł na sile. Tylko śniegu było jak na lekarstwo. Zwykle w połowie listopada ziemię przykrywała pierwsza warstwa białego puchu, by umocnić się na niej w styczniu i zniknąć w połowie marca. Pory roku stały się jakby mechanicznymi wytworami większej maszynerii, bardzo skrupulatnej i dokładnej. Albert dotarł do jakiegoś lokalnego miasteczka wczesnym rankiem w grudniu. Jeśli jego kalendarz był na tyle dokładny, szacował, że przestąpił granicę Coolhorse jedenastego grudnia. Wolał nie głowić się, jakiego roku, choć miał silne przeczucia, że od kilku dekad tkwi w wieku dwudziestym drugim.

Przedmieścia wyglądały tak samo ponuro i żałośnie jak w każdym innym miejscu, które odwiedził. Przypominały mini park botaniczny, który zamarł na czas zimy i ożyje wiosną aby ponownie okryć walące się z wolna domostwa warstwą soczystej zieleni. Nieco dalej w porannym słońcu majaczyły kamienice i pierwsze witryny sklepowe. Trójkołowy rower zapiszczał donośnie, gdy Albert chwycił za manetkę hamulca. Po prawej stronie tuż za przedmieściami, gdzie miasteczko stawało się bardziej industrialne, znajdował się duży (jak na tak zapyziałą dziurę) parking przysklepowy. Dzielił przestrzeń z supermarketem, którego budynek przypominał zapomniany przez Boga kompleks, w którym szaleni naukowcy przeprowadzali eksperymenty na młodych dziewicach i krzepkich nastolatkach. Gdzieniegdzie stały zarośnięte auta. Buick, Ford, Mercury i dwa Nissany. Wszystkie równie niesprawne i idealnie komponujące się ze światem, który powoli, ale z uporem pochłania matka natura.

Przeszklone drzwi były otwarte, a w środku panował mrok. Półki sklepowe leżały przewrócone jednak na drugiej. Wszystko, co dało się zjeść, zostało wyniesione i zapewne strawione lata temu, kiedy przy odrobinie szczęścia mogłeś natknąć się na małe, kilkuosobowe grupki koczowników.

— Spodziewałeś się dostawy? — Znajomy głos rozległ się w eterze.

Przed Albertem stanęła znajoma postać, w tym samym płaszczu i wytartych spodniach. Ten sam krzywo przycięty zarost i wiecznie przetłuszczone włosy. Denzel jak żywy, taki jak go pamiętał.

— Poprzednio mieli chociaż mielonkę.

— Robi się coraz gorzej. Brakuje jedzenia, o lekach nie wspomnę.

Albert skrzywił się na to stwierdzenie.

— Nie są mi potrzebne. Przyszedłeś smęcić o moim zdrowiu?

— Jestem tu, bo twój mózg tego potrzebuje, żeby nie zwariować do końca. Jeśli chcesz...

— Zostań. Po tylu latach nawet się przyzwyczaiłem.

Wszedł do środka, macając puste półki. Denzel stała ciągle przed wejściem. Przyglądał się wszystkiemu pustym, nieobecnym wzrokiem. Albert wolał wtedy na niego nie patrzeć. Przypominał te nieumarłe kreatury z tego czegoś, co oglądali ludzie na tym dużym czymś, jedząc to słone coś.

— Sprawdź, czy w prasie nie ma jakiegoś Playboya. Czuję, że spada mi libido.

Albert stał w bezruchu, macając kolejne regały zionące pustką. Dwa razy zaliczył test sprawności i równowagi. Oba z trudem.

— Pusto, wracam.

Denzel nie odpowiedział. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Często znikał w losowych momentach, kiedy podświadomość Alberta stwierdzała, że pora zająć się czymś innym. Od siedmiu lat to tolerował. Za każdym razem tłumacząc sobie, że jeśli wyprze wspomnienia o nim całkowicie, już nigdy go nie zobaczy. Siedem lat temu nie mógł nic zrobić, żeby go ocalić, teraz miał szansę, żeby uratować chociaż tę namiastkę pamięci o nim. Ale jakoś wolał z niej nie korzystać.

 

***

 

Któregoś wiosennego wieczoru, kiedy niebo okrył wachlarz purpury, a na zachodzie słońce gasło coraz mocniej za horyzontem, Denzel ponownie się pojawił. Albert akurat drzemał okryty łachmanami, znalezionymi nieopodal. Znalazł też wygodny fotel, stojący pod ścianą blaszanego dachu. Wieczory nadal były zimne, a ten zapowiadał się dodatkowo na wyjątkowo wietrzny. Ostatnie iskierki światła przed nastaniem kompletnej ciemności. W kolonii, gdzie się urodził, mieli dwa agregaty prądotwórcze, które zasilały czasami latarnie uliczne, całe dwie. Ależ to było przeżycie. Dzień w czasie nocy.

– Czego chcesz tym razem?

– Wiesz, tak się zastanawiam… – zaczął, ale z trudem szło mu zakończenie myśli.

– Wykrztuś to z siebie. Jakbyś nie widział, chciałem się zdrzemnąć.

– Teraz? Zdążysz się wyspać, jak zapadnie kompletna ciemność. Widziałem w twoim wspomnieniach coś niepokojącego.

– To znaczy? – Albert otarł oczy i szczelnej okrył się ciepłymi płaszczami.

– Chcesz to skończyć, co nie?

– Nie wiem, o co ci chodzi. Mów jaśniej.

– Nie udawaj.

Albert zmierzył Denzela nieufnym spojrzeniem. Kiedyś byli dobrymi przyjaciółmi. Nie. Wróć. On przyjaźnił się z tym prawdziwym Denzelem. Ten to marna imitacja, zlepiona ze strzępków wspomnień. Wtórna kopia, niezdolna do nauki, a jedynie sucho odtwarzająca zachowania, przywołane we wspomnieniach Alberta. Ale lepszy rydz niż nic.

– A pamiętasz naszą pierwszą robotę? Mieliśmy praktykę w burdelu „Cipakabra”.

– Oto ten cały raban? Budzisz mnie, żeby powspominać testowanie burdeli? Nigdy tego nie lubiłem. A nawet więcej, nienawidziłem tej roboty.

 

***

 

25 lat wcześniej

 

Burdel „Cipakabra” mieścił się w budynku dawnej biblioteki. Wykorzystano całe dobrodziejstwo inwentarza, aby przystosować pomieszczenia na nowe potrzeby. Użyto półek jako amatorskich meblościanek, aby stworzyć z jednego dużego pomieszczenia kilka mniejszych, tak zwanych stref aktywnego wypoczynku. W przestronnym korytarzu mieścił się bar, a w pokoju zaadaptowanym kiedyś jako czytelnia stworzono salę, której centralnym punktem była umocowana do sufitu lśniąca rura, a obok niej poręcz z dwustopniowym podestem.

Albert i Denzel pokazali ochroniarzowi plastikowe plakietki, które zasadniczo nic nie dawały, a ostateczną weryfikacją profesji był tatuaż na plecach w rejonie krzyżowym. Bysior spojrzał na nie, mruknął coś pod nosem i niechętnie przepuścił kolesi dalej. W korytarzu za barem krzątała się jakaś cycata barmanka, cała ozdoba pierwszych chwil w przybytku. Albert nie był skoro aby zacząć gadkę. Denzel w porę przejął inicjatywę.

– Kontrola. Szef na miejscu?

– Zajęty – odpowiedziała kwaśno blondynka.

– To znaczy?

– A co może znaczyć zajęty w jebanym burdelu?

Albert szturchnął kompana, a ten widząc minę kumpla, poprzestał na dokładnym zmierzeniu wzrokiem dorodnych balastów barmanki.

Weszli do pomieszczenia dawnej biblioteki, urządzonego na kilka małych klitek, w których można było zapoznać bliżej wybrane przez siebie dziewczyny. Kontrolerzy mieli wszelkie prawo wejść do każdego w dowolnej chwili.

– Pierwsza poważna kontrola. Nie spieprzmy tego – powiedział cicho Albert.

– To fucha dla niewybrednych, a takich coraz mniej. Potrzebują nas, więc możemy nieco poszaleć.

– Co ty znowu kombinujesz?

– Zobaczysz.

Denzel odszedł na moment i skierował się do jednej z klitek, podpisanej jako WYBÓR. Wszedł do środka i zniknął za kotarą na dłuższą chwilę, a kiedy wrócił, był cały w skowronkach.

– Załatwiłem nam dobry towar. Pobawimy się trochę.

Albert cofnął się o krok, a potem podrapał za uchem, co robił zawsze, gdy się denerwował.

– Tobie odbiło całkiem. Ja w to nie wchodzę.

– Oczywiście, że nie wejdziesz. Ani ja. Nikt nie wejdzie. Sprawdzimy sprzęt do pole dance. A do tego potrzeba nam jakiejś wolnej cizi, prawda?

Albert niechętnie przytaknął.

Po chwili dziewczyna zjawiła się w pomieszczeniu.

– Nie jestem fanką trójkątów – poinformowała.

– My też nie. Prowadź do rury, sprawdzimy, co potrafisz – odrzekł oschle Denzel głosem, którego Albert nie poznał.

Dziewczyna była niewysoka, ale nadrabiała urodą i walorami ukształtowania terenu w okolicach piersi oraz pośladków. Denzel zaproponował, aby na początku pokazała ten słynny w tutejszym burdelu Zjazd po Poręczy. Nigdzie wcześniej nie słyszał o takich praktykach. Dziewczyna bez słowa przystąpiła więc do dzieła. Denzelowi to także zaimponowało, duża uległość w stosunku do klienta. Albert nie był takim optymista, ale wolał pozostać w cieniu i po prostu obserwować.

Dziewczyna rozpoczęła przedstawienie. Weszła na podest, a potem usiadła okrakiem na metalowej poręczy. Przybrała kusząco-erotyczną pozę i powoli zaczęła zjeżdżać, cicho przy tym jęcząc. Wszystko trwało około pół minuty.

– Masz talent, koleżanko. Jesteś dobrą reklamą tego przybytku – powiedział Denzel, a Alberta chyba najbardziej przeraziło to, że dziewczyna naprawdę ucieszyła się z tej pochwały. Wręcz zaczerwieniła i speszyła.

Gdy wyszli z powrotem na korytarz, barmanka poinformowała, że szef oczekuje ich w kabinie numer trzy.

– Idź, ja się rozejrzę na zewnątrz. Zobaczę zaplecze. Może składują tam jakieś dziadostwo – stwierdził Albert i nie czekając na reakcję Denzela, wyszedł z budynku.

Po wszystkim wystawili burdelowi cztery i pół gwiazdki na pięć. Denzel uzasadnił to pyskatą barmanką.

– Myślę, że ją niedługo zwolnią.

– Skąd ta pewność?

– Trudno się pracuje z niesprawnym okiem.

 

***

 

25 lat później

 

– Nigdy nie zdołałem zebrać się w sobie i spytać cię… tamtego ciebie, czy to ty ją tak załatwiłeś.

– Ja ci tego nie powiem. Mam dostęp tylko do twoich wspomnień.

– Przecież wiem, durniu.

Wieczór coraz mocniej przechodził w noc. Świat ciemniał, gasł. Wiatr zrywał się coraz mocniej. Albert rozpalił prowizoryczne ognisko, ale czuł, że woli po prostu iść spać. Okolica była spokojna. Żadnych zwierząt w promieniu wielu kilometrów. Dzikie psy spotkał ostatni raz na wioskach za miastem. Wyglądały tak jak zawsze, podle. Na pewno by go zaatakowały gdyby nie były zajęte jedzeniem padliny.

– Chyba chcesz, żebym sobie poszedł – stwierdził po dłuższej chwili ciszy Denzel.

– Nie jesteś prawdziwy. Nie jesteś nawet w połowie nim. Tak, chcę, żebyś sobie poszedł.

– Ale nie odpowiedziałeś mi na pytanie.

– Jakie?

– Chcesz to skończyć. Chcesz przyśpieszyć nieuniknione.

– Mówisz o samobójstwie?

– Nazywaj to jak tam chcesz.

Albert zaśmiał się cicho.

– Myślałem o nim. Czasami nawet mam poważne plany, żeby pomysł zrealizować. Ale coś potem sprawia, że nagle te chęci mijają, pryskają jak bańka mydlana. To nie jest naturalne. Człowiek jest istotą społeczną. Sam jak palec zaczyna wariować, gubi sens, gubi drogę, przestaje wierzyć w jutro. Denzel zawsze powtarzał, że to on pierwszy wyzionie ducha. Pieprzony kretyn miał rację.

– Ty też znikniesz. Prędzej niż myślisz.

– Gucio wiesz. Mówisz to co podpowiada ci moja podświadomość.

– Nawet jeśli, Denzel wyparował tak jak tamci, jak wszyscy.

Albert cisnął kawałkiem betonu w miejsce, gdzie stał Denzel. W ciemności odłamek uderzył w blachę, wydając głuchy odgłos.

– Przytkaj się! Gówno wiesz.

– Tyle, co twoja podświadomość. Sam tak uważasz w głębi i wiesz, że ciebie to też czeka.

– Rozszarpały go dzikie psy. Były tam, w tym cholernym garażu.

– Były… i uciekły z podkulonymi ogonami.

– Ja też. A Denzel został, nie wiem po co. I wtedy wyczuły okazję.

Płomień ogniska przygasł. Na nos Albert kapnęła kropla wody, w po niej następne. Zaczęło padać. Szybkim krokiem skierował się w stronę blaszaka. W środku cuchnęło starzyzną, ale przynajmniej dach nie przeciekał.

– To nadchodzi – powiedział nagle Denzel. Wyglądał na przerażonego. – Twoja podświadomość… ona znika!

– Co ty bredzisz jełopie? Spadaj i nie daj mi się wyspać.

– Jutro rano już nas nie będzie. To się dzieje powoli, ciało znika ostatnie. Rano… ranka już nie będzie, stary.

– Wiesz, co, zawsze myślałem, że Denzel jest trochę spaczonym szowinistą. A on po prostu nienawidził cholernie tego świata i kiedy nawet przygodnie dymanie tego nie zmieniło, coś w nim pękło.

– Teraz zachciało ci się na pseudożyciowe gadki szmatki? Miałem podobno spadać…

– Tak zrób. A skoro jutra ma już nie być… Żegnaj.

Gdy nastał świt, powietrze pachniało deszczem, wczesną wiosną i życiem i naturą, która poprzedniej nocy zwyciężyła. W przerdzewiałym blaszaku ze zdrowym dachem leżały jedynie stare łachmany – ciepłe płaszcze, w które wtulił się Albert. Tamtej nocy śnił, że już nigdy nie będzie musiał być testerem burdelów.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Grafomanka 3 tygodnie temu
    'wszędzie indziej' - źle brzmi, wystarczy wszędzie, tym bardziej że nieco niżej masz znowu 'gdziekolwiek indziej'

    Półki sklepowe leżały przewrócone jednak na drugiej. - jedna na drugiej

    Znajomy głos rozległ się w eterze.

    Przed Albertem stanęła znajoma postać, - zbyt blisko siebie 'znajoma', synonim potrzebny

    Denzel stała ciągle przed wejściem - stał

    Wszedł do środka, macając puste półki.
    Albert stał w bezruchu, macając kolejne regały zionące pustką. - powtarza się 'macanie', trzeba czymś zastąpić, bo to 'macanie' nie brzmi zbyt dobrze, a jeszcze powtórzone...

    Albert akurat drzemał okryty łachmanami, znalezionymi nieopodal. Znalazł też wygodny fotel,
    - masz tendencję do powtórzeń i to z sąsiadującymi zdaniami, trzeba nad tym podumać

    aby przystosować
    aby stworzyć - widzisz to?

    Wieczór coraz mocniej przechodził w noc. Świat ciemniał, gasł. Wiatr zrywał się coraz mocniej.
    - tutaj to samo

    Na nos Albert kapnęła kropla wody, w po niej następne. - bez w

    – Co ty bredzisz jełopie? Spadaj i nie daj mi się wyspać. - bez nie

    przygodnie - przygodne

    – Teraz zachciało ci się na pseudożyciowe gadki szmatki? - pseudo życiowe - zebrało ci się

    Gdy nastał świt, powietrze pachniało deszczem, wczesną wiosną i życiem i naturą, która poprzedniej nocy zwyciężyła. - i życiem, i naturą - przy powtórzeniu i stawiamy przecinek, ogólnie z przecinkami troszeczkę do dopracowania

    Ciekawe się czyta, doszlifuj, bo warto

    Pozdrawiam
  • Rubinowy 3 tygodnie temu
    Dziękuję bardzo za sugestię i chęci do wyłapywania o takiej porze! Oczyszczę jak najbardziej:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania