Dwunasta zasada Zarzecza

Były we mnie dwa wilki: jeden chciał wrócić jak najszybciej do domu, na skróty, a drugi wręcz przeciwnie – bał się konfrontacji z matką. Spóźniałyśmy się razem z Jurgą już czwartą godzinę podczas powrotu z klubu Opium. Mimo wszystko – mknęłyśmy (na ile jest to możliwe w stanie upojenia) ulicami Wilna i czułyśmy, że nic nas nie zatrzyma.

Ulice już dawno ucichły. Ludzie pozamykali w swoich mieszkaniach, ptaki pochowały, i zdawało się, że tylko nietoperze radośnie lawirowały w powietrzu. Jurga zataczała się nieco i śmiała wesoło, gadając głupoty. Nawet raz czknęła, a jej głos rozniósł się echem po okolicy. Dałabym przysiąc, że wszystkie kamienice spojrzały na nas wtedy nieprzyjemnymi oczami.

Kiedy mijałyśmy kościół św. Anny, naszą drogę przebiegł czarny kot (a może wielki, parszywy szczur?), nie przejęłyśmy się nim. W zasadzie to tylko wyśmiałyśmy jego karykaturalnie wielki, obwisły brzuch, którym wręcz szurał po podłożu. Potem wspólnie ucichłyśmy, jak to miałyśmy w zwyczaju.

– A co powiesz, kochana, na spacer po Zarzeczu? – spytałam koleżanki, gdy jednak cisza między nami zaczęła być nieco zbyt cicha.

– A ty się go niedawno jeszcze nie bałaś, k o c h a n i e? – wbiła szpilkę naprawdę mocno – Jeśli się nie cykasz, że przypadkiem – ubrała to słowo w naprawdę ładny cudzysłów, znacząc go w powietrzu – złamiesz którąś z zasad Konstytucji, droga wolna!

Skłamałabym, mówiąc, że nie wyczułam w tym wyzwania. Pech chciał, że po alkoholu stawałam się zbyt spontaniczna, los natomiast sprawił, iż znalazłyśmy się naprawdę blisko głównego mostu prowadzącego do Republiki Zarzecza. Korzystając z okazji, że była trzecia w nocy, ściągnęłam krwawoczerwone szpilki i przebiegłam na drugą stronę ulicy.

– Rūta, co za entuzjazm, aż cię nie poznaję! Ale podoba mi się! You go, girl! – Słysząc ten okrzyk, zaśmiałam się wbrew sobie. Znów założyłam buty, gdyż niestety asfalt okazał się być nieprzyjemnie chłodnym. Jak później podpatrzyłam, Jurga postąpiła podobnie.

Nierówny stukot naszych obcasów o kamienne łby niósł się po okolicy. Oczyszający szum płynącej Wilenki, nad którą wisiała trzeszcząca ławka powitał nas przy wejściu. Stanęłyśmy obie na środku mostu i wtedy zrozumiałam, na co się pisałyśmy. Sławne Zarzecze. Przeklęta dzielnica artystów, narkomanów, dewiantów oraz śmierci, jak to mawiała matka. Brzmiało zbyt upiornie, bo było prawdą (chociaż wielu moich przyjaciół artystów mieszkało i miało wernisaże właśnie tam). Jednak może? Może mama miała rację?

Poczułam dłoń na swoim barku.

– Nie pieniaj, to tylko Zarzecze. Ja tędy chodzę często i żyję! Ten krejzolski posąg Rusałki nic ci nie zrobi!

Jurga nic nie rozumiała. A miała do tego pełne prawo, więc była bezpieczna. Nie chciałam jednak zbyt szybko rezygnować z wyzwania, może naprawdę nie było się czego bać.

– Gerai. Chodźmy, zanim zmienię zdanie.

W jej ciemnych oczach zaiskrzyła radość, a na twarzy zawitał najszczerszy uśmiech, jaki widziałam od dawna. Potem podeszła do barierki, złapała za jedną z licznych kłódek zakochanych, które zdobiły most i, po przeczytaniu inicjałów, szybko ją wypuściła.

A potem ruszyłyśmy całkiem same w półmrok dzikiego Užupisu, który o tej porze spał całkiem jak reszta miasta. Spodziewałam się ujrzeć bijące serce doliny rozpusty, wyuzdane wytwory miejscowych artystów, usłyszeć jęki potępionych, torturowanych przez własne umysły i spragnionych normalności. Pragnęłam doświadczyć Zarzecza w całej jego krasie. Rozglądałam się więc ciągle (połowicznie z ciekawości, połowicznie z przestrachem), lecz niewiele dostrzegłam. Światła lamp wybiórczo wybierały Zarzecze, które uważały za warte pokazania. I przyznać muszę, że było ono nieciekawe.

Nagle spostrzegłam ciepłą poświatę tańczącą na brzegach wilgotnego bruku. Nie widziałam jej źródła, gdyż znajdowało się ono za rogiem ulicy, gdzie właśnie zmierzałyśmy. Nie było ucieczki, żadnej odnogi, żadnej alternatywy, droga była tylko jedna – przed siebie. A powrót nie wchodził w rachubę. Przeszedł mnie dreszcz (czyżby strachu? a może podniecenia?) i poczułam, jak włosy na moich rękach lekko się zjeżyły.

To światło było dziwne, zupełnie inne od tego zwykłego, emitowanego przez lampy. Wydawało się… cieplejsze i o wiele żywsze. Jurga zdawała się tego nie dostrzegać i uparcie parła przed siebie, uśmiechając półgębkiem. Jej dość niskie nucenie do rytmu jednej z piosenek Lany Del Rey skutecznie podnosiło mnie na duchu. Nie na długo.

Od razu dostrzegłyśmy płomienie i ciemne kształty, które w nich trwały. Zamarłyśmy. Cienie były ostre, niskie. Niemal zwęglone. Stały o czterech nogach i trzymały głowy nisko, przy ziemi, potrząsając nimi łagodnie. Z ich grzbietów oprócz płomieni unosił się czarny jak smoła dym, podobny do tego towarzyszącemu palącym się oponom. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego.

– Ja jebie, co do kur… – usłyszałam po swojej prawej i nagle poczułam, że trzeźwieję. W świetle płomieni leżał człowiek. Maksymalnie skręcony, wyrznięty jak stara szmata. Jego ubranie zajęło się szalejącym ogniem, który zdążył już zostawić za sobą olbrzymie zniszczenia na ciele ofiary.

Jedna z istot podeszła do niego, powąchała czubek głowy i gardłowo zawarczała. Psy miały prawo być psami. A ja nie zamierzałam im przerywać. Zwłaszcza, kiedy wyglądały, jakby przybyły z piekieł. Jakby przybyły wymierzyć karę oraz sprawiedliwość.

Szkoda, że Jurga nie rozumiała zasad tego miejsca i bez namysłu sięgnęła po kamień. Nim zdążyłam ją powstrzymać, cisnęła nim w te stworzenia. Odłamek wylądował przed demonami, lecz przetoczył się wystarczająco daleko, by trącić łapę jednego z nich. Piekielne psy leniwie podniosły głowy, a ja, w panice, myślałam o tylko jednym zdaniu:

Człowiek nie ma prawa do przemocy.

– Zostawcie go, kundle! – Jurga szybciej rzuciła niż pomyślała.

Zacisnęłam pięści, wstrzymałam oddech, a psy się zjeżyły. Ich ciało, widocznie zwęglone, nabrało objętości, wręcz popękało. Widziałam jak na dłoni, jak w ich wnętrzu pulsuje lawa. Wyszczerzyły zęby, spojrzały na Jurgę nienawistnym wzrokiem. Złamała konstytucję. Jednak też miała prawo nic nie wiedzieć. Ja miałam prawo wiedzieć. I milczeć.

Czułam, że zaraz ruszą. Widziałam to po ich sylwetkach – doskonale rozpoznawałam ruchy ukrytych mięśni, ścięgien i kości. Mimo iż były milczące, doskonale wiedziałam, co robią. Od nas dzielił je tylko jeden skok. I po chwili stan ten przestał być aktualny.

Odruchowo zacisnęłam mocno oczy, czując gorąc na swej twarzy. Powtarzałam w głowie trzy ostatnie zasady Zarzecza: nie zwyciężaj, nie broń się, nie poddawaj się. Chciałam dotrzymać ich wszystkich. Jednak prawda była taka, że czekałam już tylko na koniec, nieważne czy miałby być zły, czy dobry. Tak miałam zakończyć swój żywot. W dzikim Zarzeczu, zjedzona ogniem piekielnych psów.

I wtem usłyszałam odległy śpiew Rusałki.

– Rūto, córo Ameliji, dlaczego się poddałaś? Dlaczego myślisz, że rozumiesz? Dlaczego zapomniałaś, że masz prawo płakać? – Zarzuty uderzyły mnie jak grom z jasnego nieba. – Masz prawo umrzeć, jak wszyscy. Masz prawo się nie bać, przecież doskonale o tym wiesz… Czy pamiętasz jeszcze swe prawdziwe imię?

Zamilkłam, wiedząc, że mam do tego wszelkie prawo.

– A jebał cię pies! – usłyszałam okrzyk w oddali akompaniowany głośnym skowytem, nim cały świat zalała niczym nieskalana ciemność.

 

(Zarzecze istnieje i naprawdę ustanowiło swoją własną, wyjątkową Konstytucję)

https://roadtripbus.pl/republika-zarzecza/?fbclid=IwAR1aQr7rxOiA1EnTfcfdX70HbmjmChyTgHVmiRg-gHW96NzXKC8IcgCgcL0

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania