8.

Znowu to robię.

Znowu się tnę.

Czy to kiedykolwiek się skończy? Dlaczego to robię? Nie mam pojęcia. Zupełnie jakby ktoś mnie do tego zmuszał. Może ja sama się zmuszam? Dlaczego więc nie reaguję? Dlaczego samoistnie to się dzieję? Czy aby na pewno wszystko ze mną w porządku?

Siedzę w fotelu i odpalam papierosa. Chyba już dwudziestego feralnego dnia. Wspominam tamte chwile. Chwile, gdy krew dawała upust negatywnym emocjom. Chwilę, gdy czerwony kolor krwi zdobił wodę w wannie. Gdy czerwony kolor zdobił moją dłoń. Czułam się wtedy silna. Najsilniejsza. Nikt nie mógł mnie powstrzymać.

Dziś spoglądam na te blizny z niesmakiem. Jak na barwy wojenne. Walczyłam wtedy sama ze sobą. Byleby nie rzucić się pod koła rozpędzonego samochodu. Byleby nie wskoczyć do rzeki. Byleby nie skoczyć z dachu.

Dlatego alchemia krwi stała się moim wyjściem ewakuacyjnym. Musiałam doświadczać bólu. Jakiejkolwiek formy bólu. Wiem. To trochę masochizm. Ale ból fizyczny tłumił ten psychiczny. Nie miałam wyjścia. Musiałam walczyć ze swoją psychiką.

Tak już było i tyle.

Powstaję i podchodzę do okna. Dziś perygeum Księżyca. Jak zwykle są chmury i nic nie widać. Nie jestem specjalnie zdziwiona. Gdy była noc spadających gwiazd było tak samo. Zupełnie jak na złość. Gdy bardzo czegoś pragnęłam zawsze działo się na odwrót. Zupełnie jakby krążyło nade mną jakieś fatum. I nie mówię tu tylko o chęci ujrzenia superksiężyca.

Zabawnie, zresztą to nazwali.

Odpalam kolejnego papierosa. Dwudziestego pierwszego. Niby nie tak źle, jednak noc jeszcze jest młoda. Przez godzinę potrafię spalić ich pięć.

Ich, w sensie papierosów.

To nie tak, że cały czas chcę mi się palić. Nie. Nic z tych rzeczy. Palę z nudów. Ot tak po prostu. Dla zabicia czasu.

Dla zabicia siebie.

Nie. To taki żart.

Już dawno przestałam pragnąć śmierci. Kiedyś była moją obsesją. Każdego dnia liczyłam na to, że potrąci mnie samochód, bądź zdiagnozują u mnie raka. Śmieszne.

Nic takiego, jednak nie nastąpiło.

Zupełnie jak na złość.

Wychodzę na balkon. Jest okropnie zimno. Spadł pierwszy śnieg. Trzęsę się z mrozu, jednak potrzebuję tego. To też jakiś rodzaj masochizmu. Nic z tym nie zrobię. To we mnie zostało. Katuję się na wiele innych sposobów. Blizn już mi wystarczy. Nie chcę mieć ich więcej.

Czytaliście kiedyś " Pięćdziesiąt twarzy Greya"?

Nie muszę chyba więcej mówić.

Trzęsącą dłonią zbliżam papierosa do ust. Zaciągam się. Kaszlę. Spoglądam w niebo. Jest zachmurzone. Żałuję, że nie mogę ujrzeć Księżyca. Lubię na niego patrzeć. Uspokaja mnie.

Księżyc to dla mnie takie wielkie oko, które patrzy na świat i myśli sobie " Kurwa. Co tu jest grane?". Czasem jest zmrużone, czasem nie patrzy w ogóle.

Oko. Które otwiera się i zamyka.

Słyszę kota. Miauczy pod drzwiami. Gruby skurwol, chcę jeść. Osobiście jestem zdania, że mu wystarczy. Jego brzuch ciągnie się już po ziemi.

Wchodzę z powrotem do domu. Idę do siłowni. Nie żeby coś. Często tam siedzę.

Po prostu siedzę i nic nie robię. Patrzę w ścianę. To trochę smutne, ale niektórych zachowań nie jestem w stanie się pozbyć.

Spoglądam na swój nadgarstek. Poprzeczne blizny tworzą coś na wzór linijek w zeszycie. Jest ich więcej. Są rozrzucone po całym ciele.

Czasami za tym tęsknie. W sensie za krwią. Wiem jednak, że nie chcę już tego robić. To było chore.

Ja byłam chora i nikt mi nie pomógł. A gdy sama zdecydowałam sobie pomóc, pogorszyłam swój stan.

Przez Marię.

Zielona Pani koi zmysły. Ale tylko na chwilę. By znowu je ukoiła, musisz zapalić ją znowu. Maria pomogła mi się uwolnić od krwi, jednak nie zabrała głosów, szeptów i cieni. Przez nią za bardzo w nie weszłam. W sensie, w świat, którego nie pojmowałam, a prześladował mnie z dnia na dzień.

Wtedy przeżyłam pandemonium.

Odpalam kolejnego papierosa. To jak rytuał. Palenie fajka za fajką. Sama tego nie rozumiem. Po prostu to robię. Zupełnie, jakby to miało wypełnić pustkę, którą odczuwam wewnątrz.

Nie jestem jednak jej w stanie wypełnić. Nic nie jest jej w stanie wypełnić. A może się mylę?

Nie wiem. W sumie to nic już nie wiem. Wiem tylko jedno. Że pragnę żyć. Nie wiem po co. Nie wiem dlaczego. Jednak właśnie tego pragnę. Nie ważne jak bardzo to życie miałoby być do bani.

W końcu jest tylko jedno prawda? Nikt nie odda Ci chwil, które tracisz. Nikt nie zwróci Ci czasu, który już za tobą.

Warto więc cały czas oglądać się za siebie? Nie sądzę.

Życie to taki rollercoster. Pędzi nieustannie po torze. Jeśli z niego wypadniesz- po tobie.

Heh.

Ile razy mi się zdarzyło już wypaść? Wydaję mi się, że szkoda tego liczyć. Jakim cudem więc żyję? To też dobre pytanie.

Po prostu wchodziłam znowu.

 

"Cotidie morimur".

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania