EDWARD I MAGICZNY PLECAK. MASKA SFINKSA.

Cześć, nazywam się Edward, Edward White. Myślałem, że jestem normalnym nastolatkiem, takim jak inni, jednak po ostatnich wakacjach wszystko się zmieniło. Gdy skończyłem trzynaście lat, pojechałem do dziadka na wieś. Ucieszyłem się bardzo, bo rzadko go widywałem. Mógłbym powiedzieć, że prawie go nie znałem. Ciągle gdzieś wyjeżdżał i robił rzeczy, o których nic nie wiedziałem. Gdy pytałem rodziców, gdzie jest dziadek, zawsze odpowiadali śpiewająco, jak w chórze:

– W delegacji.

Z kolei, gdy pytałem, gdzie jest ta owa delegacja, odpowiadali podobnie jak wcześniej:

– Bardzo daleko.

Na wsi spędziłem ponad miesiąc. To był najlepszy okres w moim życiu. Dowiedziałem się wtedy, że mój ukochany dziadek był sławnym poszukiwaczem skarbów. Zwiedził cały świat i przeżył tysiące przygód. Walczył z wilkołakami, przyjaźnił się z faraonami, a od najprawdziwszych czarodziejów uczył się magii. Na początku, gdy mi o tym opowiedział, nie uwierzyłem, bo kto normalny uwierzyłby w to?

– Jakie wilkołaki? Jacy czarodzieje? Mam trzynaście lat. Nie wierzę już w takie rzeczy.

Dziadek dziwnie na mnie spojrzał, zmarszczył krzaczaste brwi i podrapał się po siwej, bujnej brodzie.

– Widzę, Edwardzie, że jesteś już gotowy – powiedział stanowczo.

– Gotowy na co? – dopytywałem zdziwiony.

– Na przygodę życia – odparł, szeroko się uśmiechając.

Poszedł do pokoju obok i zaczął szukać czegoś w szafie.

– Gdzie ja to wsadziłem? – zastanawiał się na głos. – A, już wiem!

Wyszedł z pokoju, skinął na mnie głową i kazał mi iść za nim na strych. Pod oknem stała zakurzona drewniana skrzynia. Staruszek zdjął z szyi klucz i otworzył nim kłódkę. Kiedy zobaczyłem zielony, skórzany plecak wyjęty z kufra, od razu wiedziałem, że nie jest to zwyczajny plecak. Wyszliśmy do ogrodu, gdzie pokazał mi jego zawartość. Wyciągnął z niego mały, czerwony, drewniany samolot, duży żółty plażowy ręcznik, starą zakurzoną metalową procę, zwykły kompas oraz pustą klatkę. Przynajmniej wyglądała na pustą. Dziadek położył na niej jedwabną chustę ze znakami przypominającymi runy i rzekł:

– Zamknij oczy i włóż do środka rękę.

Czułem lekki opór, ale zrobiłem to.

– Teraz wsłuchaj się w bicie swojego serca – dodał.

Poczułem ciepło w brzuchu, a potem w całym ciele. Poczułem również, jak coś delikatnie usiadło na mojej ręce. Wyciągnąłem ją z klatki i zobaczyłem przed sobą dużego białego orła o błękitnych oczach.

– Nie bój się – odrzekł. – Od dziś to twój przyjaciel, będzie cię chronić zawsze i wszędzie.

– J-jak on się p-po-pojawił? – wyjąkałem.

– Ta klatka czuje, jakim jesteś człowiekiem i wręcza ci zwierzę zgodne z twoim sercem. Widocznie jesteś dzielny i odważny, dlatego dostałeś śnieżnego orła. Ja otrzymałem kameleona.

Gdy to powiedział, kolorowy jak tęcza kameleon wyszedł mu spomiędzy iście mikołajowej brody, wspiął się po twarzy i usiadł dziadkowi na głowie. Swym długim językiem złapał muchę, znajdującą się dziesięć metrów dalej, i powoli ją zjadł.

– Ma na imię Siłacz, ponieważ ma siłę dziesięciu słoni. Niech cię nie zmyli jego wygląd, bo swym językiem miażdży skały. Do tego potrafi wtopić się w otoczenie tak umiejętnie, że kompletnie go nie widać.

Po tych słowach, jak na zawołanie, kameleon przybrał siwy kolor i znikł we włosach.

– Ten śnieżny orzeł od dziś jest twoim przyjacielem i zostanie nim do końca życia. Pogłaszcz go po jego lśniących piórach, i nadaj mu imię. W ten sposób przypieczętujesz waszą przyjaźń – dodał.

Ależ on jest piękny – pomyślałem, biały jak śnieg, dostojny jak najokazalszy posąg. Z obawą wyciągnąłem rękę w jego stronę, a wtedy jego oczy zaczęły świecić na niebiesko.

– Nie bój się. On czuje każdą twoją emocję. Musisz się rozluźnić – wyszeptał, bo nie chciał spłoszyć ptaka.

– Daję ci na imię Sztorm – oznajmiłem, głaszcząc mojego nowego przyjaciela. Od razu wzbił się w powietrze i zniknął w chmurach. Podmuch, jaki wywołały jego skrzydła, powalił nas na ziemię. Dziadek szybko wstał i zaczął się śmiać.

– Wybrałeś mu doskonałe imię, w stu procentach zgodne z jego naturą. Musisz wiedzieć, że Sztorm ma jeszcze jedną umiejętność: swoim dziobem potrafi zamieniać w lód wszystko, czego dotknie.

– Dokąd poleciał? – zapytałem z ciekawością.

– Sztorm to dzikie zwierzę, które potrzebuje wolności. Ale nie obawiaj się. Zawsze, gdy będziesz potrzebował pomocy, zjawi się niczym anioł stróż.

Potem pokazał mi, jak strzelać z procy. Nie była to zwykła zabawka, lecz niebezpieczna broń, wykonana z tytanu, którego końce rozdwajały się w kształt litery Y. Na końcach przymocowana była elastyczna, mocna, szara guma, na której środku umieszczono skórzaną miseczkę. Po naciągnięciu procy, w miseczce pojawiała się szklana kula, z błękitnym piorunem w środku. Każda trafiona rzecz była rażona prądem i przemieniana w pył. Używanie jej nie było łatwe, ponieważ trzeba było mieć dużo siły, żeby ją napiąć. Podczas ćwiczeń zamieniłem w pył mnóstwo butelek. Choć na początku nie mogłem trafić żadnej, z biegiem czasu zaczęło iść mi coraz lepiej. Trzeba mieć dobre oko, żeby trafić do tak małego celu. Po wszystkim bardzo mocno bolała mnie ręka.

Po procy przyszedł czas na naukę obsługi miniaturowego czerwonego samolotu, do którego mogły wejść zaledwie dwie małe myszki, ale po rzuceniu go na ziemię i wypowiedzeniu słów „czas na podróż”, ten w mgnieniu oka zmieniał się w ogromny, prawdziwy samolot. Był to stary, solidny dwupłatowiec z dwoma siedzeniami. Dziadek wskazał mi miejsce pilota i kazał uruchomić maszynę. Od razu przyszło mi do głowy, że takie stare samoloty uruchamia się za pomocą korbki, wkręcanej w piastę śmigła, ale dziadek szybko wyprowadził mnie z błędu. Choć na desce rozdzielczej umieszczonych było wiele przycisków, okazało się, że do uruchomienia samolotu wystarczy wcisnąć dwa przyciski: najpierw PROPELLER, żeby uruchomić śmigło, a następnie START. Ze sterowaniem nie miałem większego problemu, ponieważ za ster służyła najzwyklejsza kierownica samochodowa. Gdy wystartowaliśmy, czułem się jak ptak i nawet próbowałem wypatrzeć Sztorma, aby trochę się z nim pościgać. To było niesamowite uczucie, wiatr we włosach, zapierające dech widoki i przeogromna satysfakcja z latania. Samolot nazwałem Czerwoną Rakietą, bo pędził jak prawdziwy pocisk.

Po opanowaniu sztuki latania nauczyłem się, jak posługiwać się kompasem. Była to jedna z łatwiejszych rzeczy, jaką zrobiłem do tej pory. Wystarczyło ścisnąć go bardzo mocno i wymówić cel podróży. Kompas otwierał się i wyświetlał holograficzną mapę, wskazującą miejsce docelowe. Przy okazji okazało się, że kompas jest kompatybilny z układem sterowania samolotu, dlatego też nie było konieczności ustawiania trasy lotu manualnie. Wszystko działo się automatycznie.

Na koniec przyszedł czas na żółty plażowy ręcznik. Zarzuciłem go sobie na ramiona i… zgadnij co? Zniknąłem! Tego się nie spodziewałem! Dziadek wyjaśnił mi, że ręcznik wykonany jest z najnowocześniejszego materiału, używanego tylko przez wojsko. Do zwykłej bawełny dodano DNA ośmiornicy, co spowodowało mutację jej genu i niezwykłą moc nici utkanej z tej bawełny. Ale nie wiem, czy mogę o tym mówić, bo w końcu to ściśle tajne.

Dowiedziałem się również, że do plecaka można włożyć tyle rzeczy, ile się chce, i nadal jest w nim mnóstwo miejsca. A co najważniejsze, w ogóle nie czuje się jego ciężaru.

W ostatni dzień mojej wizyty dziadek opowiedział mi o złotej Masce Sfinksa – przepięknym i mistycznym dziele sztuki – której szukał od wielu lat. Niestety, do tej pory nie trafił na jej ślad. Znajdował przeróżne skarby, takie jak Arkę Przymierza czy Świętego Graala, ale nie Maskę, na której od dwunastu lat najbardziej mu zależało. Pragnął ją mieć, ponieważ według legendy dawała możliwość spotkania ze zmarłymi. Pragnął choć raz porozmawiać ze swoją żoną, która zmarła rok po moich narodzinach. Niestety, nie dane było mi jej poznać. Babcia przez wszystkie lata ich małżeństwa, towarzyszyła mu w podróżach i przygodach. Była jego najlepszą przyjaciółką, a gdy odeszła, zaczął podróżować jeszcze więcej i szukać artefaktów z przeszłości, a zwłaszcza jednego. Dziadek był już zmęczony ciągłymi podróżami, zestarzał się i postanowił wrócić do domu.

– Edwardzie, mam do ciebie prośbę – powiedział i położył mi rękę na ramieniu. – Chciałbym, żebyś odnalazł złotą Maskę Sfinksa.

Czułem się wzruszony, skoro tak doświadczony poszukiwacz skarbów wierzy, że akurat ja mogę znaleźć ten cenny przedmiot.

– Przecież możemy ją znaleźć razem! – krzyknąłem z entuzjazmem.

Uśmiechnął się i odpowiedział:

– Jestem już w podeszłym wieku i byłbym dla ciebie tylko kulą u nogi. Niestety, mój czas przygód się skończył, ale bardzo się cieszę, że twój się zaczyna. – Gdy to mówił, w oku zakręciła mu się łza.

– Jeżeli ktoś ma ją odnaleźć, to tylko ty, lecz musisz wiedzieć, że będzie to bardzo niebezpieczna przygoda, więc jeżeli nie zgodzisz się, to zrozumiem i nie będę zły.

 Chciałem dodać, że to przygoda dla dorosłej osoby, a nie dla nastolatka, ale przypomniałem sobie o Sztormie, procy, samolocie, kompasie i ręczniku i się powstrzymałem. Z takimi magicznymi rzeczami musi mi się udać. Kompas wskaże mi drogę, samolot zabierze mnie w miejsce, gdzie znajdę Maskę, a jeśli cokolwiek będzie mi zagrażało, schowam się pod ręcznik albo użyję procy. Prosta sprawa.

– Zgoda, zrobię to! – choć się nie bałem, mój głos brzmiał niepewnie.

Twarz dziadka rozpromienił tak wielki uśmiech, że wszystkie zęby wyszły mu na wierzch i przez chwilę pomyślałem, że zaraz wypadnie mu proteza. Przytulił mnie mocno i wyszeptał:

– Kiedyś będziesz najsławniejszym poszukiwaczem skarbów na świecie. Wszyscy będą mówili o twoich przygodach.

Nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że były to prorocze słowa. Jeszcze tego samego wieczora dziadek przygotował wszystko do podróży i dał mi ostatnie wskazówki. Powiedział, na co mam uważać i jakich zasad przestrzegać. Mówił o wampirach, złych czarownicach i orkach lubiących jeść surowe mięso. Wtedy zacząłem odczuwać strach. Zrozumiałem, że to poważne przedsięwzięcie, lecz nie było już wyjścia. Z setką myśli w głowie, odpaliłem silnik Czerwonej Rakiety, założyłem gogle i skórzany kask, pożegnałem się i poleciałem prosto w mrok. Wzbiłem się nad chmurami. Księżyc był w pełni i świecił bardzo jasno. Wydawało mi się, że mogę dotknąć każdego krateru na jego powierzchni. Wyciągnąłem z plecaka kompas, ścisnąłem go bardzo mocno i powiedziałem:

– Prowadź do Maski Sfinksa!

Nad kompasem pojawił się hologram z mapą. Były na niej jakieś dziwne znaki, obrazki, rzeka, pustynia, ludziki, mumie, posągi. O co może chodzić? Egipt! Dlaczego mnie to nie dziwi? Zawsze chciałem tam pojechać. Nagle, z lewej strony, nadleciał Sztorm, czuł, że potrzebuję towarzystwa. Jego obecność dodała mi otuchy, a myśl, że obok jest ktoś, kto nie pozwoli mnie skrzywdzić, była niesamowicie kojąca. Tak szybko, jak się pojawił, tak szybko zniknął. Rozpłynął się w chmurach. Zjadłem przygotowaną przez dziadka kanapkę, włączyłem autopilot, rozłożyłem siedzenie i położyłem się spać. Byłem bardzo zmęczony, a czekała mnie daleka podróż.

Obudziły mnie promienie słońca.

– Rany, jak tu gorąco – sapnąłem, mając jeszcze zamknięte oczy.

Gdy je otworzyłem, robiłem okrążenia nad piramidami. Doleciałem do Egiptu. Wylądowałem na pustyni, na najbardziej równym terenie, jaki udało mi się znaleźć. Zielonym przyciskiem, znajdującym się na prawym skrzydle, zmniejszyłem samolot i spakowałem go do plecaka. Od razu ruszyłem prosto w tłum turystów fotografujących wszystko, co się da. Podszedł do mnie jakiś chłopak. Wyglądał na sympatyczną osobę.

– Ty chcieć woda? Ja sprzedać za dolar. – Mówiąc to, trząsł małą butelką.

– Nie, dziękuję – odparłem i odwróciłem się do niego plecami.

To był błąd. Energicznym szarpnięciem zerwał mi plecak, który miałem na prawym ramieniu.

– Ludzie! Złodziej! – krzyczałem ile sił.

Nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi.

– Oż ty łobuzie! Niech no ja cię tylko dorwę! – krzyczałem i pognałem za nim między turystami.

Wydawało mi się, że ścigam go od godziny, a tak naprawdę po paru minutach nie miałem już sił. Słońce mnie wykończyło i zdyszany upadłem na ziemię. Chciało mi się płakać. Nie to, że jestem beksą, ale pierwszego dnia mojej przygody straciłem magiczny plecak z całą jego zawartością, a przecież dostałem go od dziadka. Wiedziałem, że będzie zawiedziony. Byłem wściekły i bezsilny. Waliłem rękoma o ziemię, bo nie wiedziałem, co mam zrobić. Gdy się uspokoiłem, wstałem i zacząłem iść przed siebie. Szedłem zakurzonymi uliczkami miasta, zupełnie nie wiedząc, dokąd zmierzam. Przygnębiony, wpatrywałem się w ziemię, zastanawiając się, co powiem największemu poszukiwaczowi skarbów. „Przepraszam, jestem ciamajdą” przecież nie wystarczy. Moją zadumę przerwał znajomy piskliwy dźwięk. Podniosłem głowę i ujrzałem Sztorma siedzącego na dachu pobliskiego budynku. Wbił we mnie wzrok i zanurkował między domy. Zrozumiałem, że dał mi znak i szybko pobiegłem w tamtą stronę. Za dużym śmietnikiem, w ciemnej i nieprzyjemnej uliczce, zobaczyłem złodziejaszka, który mnie okradł. Byłem gotowy od razu mu przyłożyć, ale powstrzymałem się, gdy dotarło do mnie, co widzę. Nogi złodzieja były przymarznięte do ziemi, a mój wspaniały orzeł ściągnął dziobem plecak z jego ramienia i podał mi go.

– Dziękuję, przyjacielu – pogłaskałem Sztorma po głowie.

– Przepraszać, ja nie chcieć kraść – w głosie złodziejaszka słychać było autentyczną skruchę.

– Nie chciałeś, ale to zrobiłeś – odparłem niewzruszony.

Sztorm wzbił się w powietrze i zniknął za puszystymi jak wata cukrowa chmurami. Natomiast ja odwróciłem się i zacząłem iść przed siebie.

– Wypuść mnie! Prosić! – błagał złodziej łamaną angielszczyzną.

Nic mu nie odpowiedziałem, bo po prostu nie miałem ochoty. Poza tym wiedziałem, że lód zaraz stopnieje i złodziej uwolni się spod lodowatej zmarzliny. Zrobiłem zaledwie kilka kroków, gdy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciłem się i ujrzałem przepiękną dziewczynę. Pierwszym, na co zwróciłem uwagę, były jej brązowe oczy podkreślone czarnymi kreskami. Gdy minął pierwszy szok, przyjrzałem jej się uważniej. Miała długie, czarne, falowane włosy, w których połyskiwały złote koraliki. Na szyi nosiła złoty naszyjnik, z zawieszką w kształcie skarabeusza. Jej nadgarstki, palce i uszy, zdobiły bransoletki, pierścienie i kolczyki, dodając blasku do jej wyglądu. Ubrana była w bielszą od mleka zwiewną sukienkę przewiązaną złotym paskiem. Cały strój i wygląd dziewczyny, podkreślały jej piękno, godność i władzę.

– Piękny ptak, twój? – zapytała nieznajoma.

– Jaki ptak? – zatkało mnie. Prawie zakrztusiłem się własną śliną.

– Biały. Królewski. – Patrzyła na mnie jak na durnia.

– Tak – rzekłem z pewnością.

– Na którym poziomie magii jesteś?

– Magii? – byłem trochę zmieszany, nie miałem pojęcia, o co jej chodzi.

 Ni stąd ni zowąd u boku dziewczyny pojawił się kot, a dokładniej biała jak mój orzeł, wielka lwica o dużych żółtych oczach.

– Jesteś magiem, tak?

– Nie – odparłem.

– To skąd masz tego orła? – przybrała ostry ton głosu.

– Dostałem Sztorma od dziadka.

– To tak można? Szczęściarz. Ja musiałam uczyć się magii słońca przez cztery lata, zanim dostałam swojego stróża – powiedziała z zazdrością. – A skąd w ogóle jesteś?

– Z Anglii – odpowiedziałem niepewnie. – A ty?

– Inteligencją to ty nie grzeszysz – rzuciła sarkastycznie.

Rzeczywiście, imbecyl ze mnie. Przecież widać, że jest tutejsza. To dlatego, że jest taka śliczna. „Dobrze, że tego nie słyszała” – pomyślałem.

– „Akurat to usłyszałam”. – Na szczęście, był to tylko głos w mojej głowie. Przez te emocje miałem omamy słuchowe.

– Jak masz na imię? – tym razem to naprawdę był jej głos.

– Edward, a ty? – również byłem ciekaw jej imienia.

– Kleopatra – odrzekła dumnie.

– Kleopatra!? Dobre sobie, ha, ha, ha! – nie wytrzymałem, myślałem, że padnę ze śmiechu.

Miała grobową minę i zaciśnięte ze złości zęby.

Zrozumiałem, że chyba trochę przesadziłem. Nie tego uczyli mnie rodzice. W sumie… jeśli bliżej się jej przyjrzeć to rzeczywiście trochę przypominała dawną władczynię Egiptu. Nawet bardzo.

– Kleopatra była moją pra pra pra i tak jeszcze wiele razy babcią. Pochodzę z dynastii Ptolemeuszy, którzy rządzili Egiptem przez kilka wieków.

Miałem wrażenie, jakby piorun przeszedł mi po ciele, moja mina momentalnie zrobiła się poważna.

– Przepraszam. – Okazałem skruchę.

– Gdybyś tak się zachował dwa tysiące lat temu, straciłbyś głowę – powiedziała bez zająknięcia. – Co tu robisz?

– Szukam złotej Maski Sfinksa – wyjawiłem bez wahania.

– Po co ci ona? – dopytywała.

W głowie zakiełkowała mi myśl: „albo mnie przesłuchuje, albo zdenerwowała się przez moje niewybaczalne zachowanie”.

– Obiecałem dziadkowi, że ją odnajdę.

– A kim jest twój dziadek? – drążyła.

– Poszukiwaczem skarbów. To znaczy, był poszukiwaczem skarbów, teraz jest na emeryturze.

– A jak się nazywa? – chyba naprawdę zżerała ją ciekawość.

– Tomas White.

– Ten, popularny na całym świecie, Tomas White?! – mówiąc to, Kleopatra zrobiła wielkie oczy.

– Tak – odpowiedziałem z dumą.

– To znaczy, że jesteś jego wnukiem.

– Tak – byłem jeszcze bardziej dumny.

– To jakim cudem ten chłopak ukradł ci plecak? – zapytała zdziwiona. – Tomas White nigdy nie pozwoliłby na to.

W tym momencie zrobiło mi się głupio.

– Nieważne. Ze względu na twojego dziadka pomogę ci odnaleźć tę maskę. Wiem, gdzie jest – dodała pewna siebie.

– W sumie pomoc dziewczyny też mi się przyda – powiedziałem to tak, jakby mi nie zależało, ale w głębi serca byłem zachwycony.

– Chłopaki... – parsknęła pod nosem, wywracając do góry oczami.

Ponieważ chcieliśmy rozpocząć nasze poszukiwania po zmroku, mieliśmy jeszcze czas na posiłek i odpoczynek. Nowa koleżanka zaprowadziła mnie do straganu oferującego najróżniejsze specjały kuchni egipskiej. Poleciła, abym wziął koshari – tradycyjne egipskie danie składające się z makaronu, soczewicy, ryżu, ciecierzycy i sosu pomidorowego. Sama natomiast zadowoliła się shawarmą, czyli daniem składającym się z plasterków mięsa grillowanych na rożnie, podawanych w cieście pita z sałatką i sosami. Dała mi spróbować i muszę przyznać, że oba dania były wyśmienite. Najedzeni, znaleźliśmy trochę cienia pod pobliskim budynkiem i tam postanowiliśmy przysiąść, aby nabrać sił przed czekającym nas zadaniem.

Gdy zapadła noc, udaliśmy się pod piramidę Cheopsa. Odpaliliśmy pochodnie i weszliśmy do środka. Bez końca krążyliśmy korytarzami i miałem obawy, czy kiedykolwiek zdołamy z nich wyjść. To był istny labirynt. Wszystkie ściany pokryte były pajęczynami i wyglądały, jakby się ruszały. Przyjrzawszy im się bliżej, ujrzałem setki, tysiące wielkich, owłosionych, czarnych pająków.

– PAJĄKI! – krzyknąłem przerażony. Pot spływał mi po plecach. Od małego panicznie boję się pająków. Chyba cierpię na arachnofobię.

– Uspokój się! One nic ci nie zrobią. Ich tutaj nie ma, po prostu widzisz to, czego się boisz. – Próbowała mnie uspokoić. – To klątwa tego miejsca – dorzuciła.

Myślałem, że zsikam się w majtki. Nie uważam się za przesadnie strachliwego, ale naprawdę nienawidzę pająków. Chodziły po ścianach, po suficie, były dosłownie wszędzie.

– A ty co widzisz? – zapytałem z przerażeniem w głosie.

– Węże. Wszędzie widzę jadowite węże. Czarna mamba owinęła się wokół mojej szyi i wpatruje się we mnie swymi czarnymi, wyłupiastymi oczami – odparła, jakby było to coś normalnego.

Chyba jednak wolę widzieć te obrzydliwe pająki niż czekać na pocałunek śmierci od wyimaginowanego węża. Przez większość drogi Kleopatra ostrzegała mnie przed starożytnymi pułapkami. A było ich wiele. Od latających dookoła czarno-białych szerszeni, po zatrute strzały śmigające przed naszymi nosami. Musieliśmy być uważni na każdym kroku, bo w jednej chwili podłoga mogła się zapaść, a sufit tylko czekał, aby spaść nam na głowy. To było straszne.

– A czy w ogóle wiemy, dokąd idziemy? – spytałem zrezygnowany.

W chwili, gdy to powiedziałem, znaleźliśmy się w olbrzymiej komnacie, której ściany pokrywały egipskie freski. Na środku pomieszczenia stał lśniący złoty grobowiec. Podeszliśmy do niego i moja nowa koleżanka próbowała przesunąć jego wierzchnią płytę.

– Nie gap się, tylko pomóż mi – poprosiła zasapana.

Nie wiem jakim cudem, ale jakoś udało nam się przesunąć pokrywę grobowca, Bałem się jednak, z wysiłku pęknie mi żyła na czole.

Kleopatra zaczęła mówić w dziwnym języku. Jej gałki oczne zrobiły się białe, a w powietrzu czuć było nieprzyjemny zapach siarki. Stanęła na brzegu grobowca i wskoczyła do środka.

– Skacz zaaaaaaa mnąąą! – krzyknęła.

Usłyszałem tylko echo, jakby spadała z dużej wysokości, a gdy spojrzałem do środka, zobaczyłem… NIC. Było ciemno, jak nie powiem gdzie.

– Gdzie jesteś? – pytałem.

Nie odpowiadała. Czyżby jej tam nie było?

– Jestem odważny, jestem odważny, jestem odważny – powtarzałem sobie na głos.

Stanąłem na krawędzi, wychyliłem się do przodu i poleciałem w dół. Wleciałem w potężny wir, w którym dookoła błyskały pioruny, a ich grzmoty były ogłuszające. Nagle wylądowałem na pustyni, a prawdę mówiąc, grzmotnąłem z impetem o piasek.

– Aaauuuu, to bolało – jęknąłem.

– Z czasem nauczysz się lądować na nogach. – Za plecami usłyszałem jej głos.

– Gdzie jesteśmy?

– Na Saharze. Cofnęliśmy się kilka tysięcy lat wstecz – odpowiedziała.

Usiedliśmy na ziemi i jak zahipnotyzowani zaczęliśmy się wpatrywać w zachód słońca. Był przepiękny. Wydmy wyglądały jak złociste góry, a niebo przybrało kolor błękitnego oceanu. Cudowne miejsce.

– Rozbijemy tu obóz. Jutro będziemy szukać Maski – zakomunikowała.

Od razu zgodziłem się, bo byłem wykończony całym dniem.

– As – ara – ra… – Wypowiadając te słowa, Kleopatra zataczała rękoma kręgi.

Dwie bransolety, znajdujące się na jej nadgarstkach, zaczęły świecić. Nagle z ziemi wyrósł namiot. Choć namiot to za dużo powiedziane, bo był to malutki, jednoosobowy namiocik, wyglądający jak zabawka.

– Mamy tu spać? We dwoje? – zapytałem sarkastycznie. – Tu nawet jedno z nas się nie zmieści.

– Nie gadaj, tylko wchodź! – rozkazała.

Gdy przekroczyłem wejście namiotu, ku mojemu zdziwieniu, zobaczyłem ogromną przestrzeń, którą można by przyrównać do wielkiego domu. W salonie, jeżeli środek namiotu mogę tak nazwać, stała marmurowa fontanna. Po prawej stronie był korytarz prowadzący do pięciu sypialni, natomiast po lewej – suto zastawiony jedzeniem stół.

– Dlaczego twoje bransolety zaczęły świecić? – niecierpliwie czekałem na odpowiedź.

– To nie są bransolety, tylko ary – magiczne amulety. Dzięki nim mogę czarować. Wy w Europie używacie różdżek, a my tutaj, w Afryce, ar. Nikt ci o tym nie powiedział? – zdziwiła się.

– Akurat o tym nie.

Zrozumiałem, że podczas tej podróży dowiem się i nauczę jeszcze wielu niezwykłych rzeczy. Usiedliśmy przy stole, aby zjeść kolację. Tak się najadłem, a raczej napchałem brzuch, jakbym pierwszy raz widział jedzenie. Dobre są te egipskie przysmaki. Wszystko pachnące i soczyste, mniam… Po wielkiej uczcie udaliśmy się spać. Byłem tak zmęczony, że padłem jak zabity. Nie wiem nawet, czy cokolwiek mi się śniło. Z samego rana wstaliśmy i po prysznicu oraz porządnym śniadaniu, wskoczyliśmy do samolotu, aby wyruszyć w kierunku miejsca, gdzie powinna znajdować się Maska. Przez dłuższy czas lecieliśmy nad Nilem. Piękna rzeka wiła się jak wąż i mieniła milionem kryształów. Minęliśmy piramidy, które dopiero powstawały na naszych oczach. Tysiące słoni, bez żadnego wysiłku, ciągnęło olbrzymie kamienie.

– Wow! Oto zagadka powstania piramid została rozwiązana! – pomyślałem.

Muszę opowiedzieć o tym dziadkowi.

W końcu dolecieliśmy do budowli usytuowanej na szczycie wzgórza.

– To Świątynia Słońca – odezwała się Kleopatra. – Maska jest w środku.

– Chodźmy tam. – odparłem i zacząłem iść odważnym krokiem.

– Stój! – złapała mnie za ramię. – Nie widzisz tych dwóch mumii stojących przed wejściem? – pokazała dłonią.

– Myślałem, że to posągi.

– To strażnicy tego miejsca. Nie każdego wpuszczą do środka.

– Wiem, jak tam wejdziemy!

Wyciągnąłem z plecaka żółty plażowy ręcznik i zarzuciłem go na nasze głowy.

– Teraz z pewnością nas nie zobaczą – dodałem.

Niezauważenie prześlizgnęliśmy się do środka. Gdy przechodziliśmy obok mumii, miałem wrażenie, że na nas patrzą. Ciarki przeszły mi po ciele. Dziwne wybryki natury. Po krótkim marszu doszliśmy do wysokiego pomieszczenia, którego wszystkie ściany pokryte były hieroglifami. W powietrzu czuć było magię. Na końcu pomieszczenia, na marmurowym blacie, ujrzałem nasz skarb. Gdy podeszliśmy do niego, czułem, że dziewczyna jest zdenerwowana.

– To nie TA Maska. Co jest? – powiedziała zdziwiona.

Gdy skończyła zdanie, ze ścian zaczęli wychodzić trzymetrowi miedziani wojownicy. Każdy z nich trzymał w ręce włócznię skierowaną w naszą stronę. Bez ostrzeżenia zaczęli nas atakować. Kleopatra, przy użyciu czarów, uniosła jednego osiłka w górę i rzuciła nim o ścianę, następnie podniosła drugiego i zrobiła to samo. Szybko wydobyłem z plecaka procę i bez namysłu zacząłem strzelać na oślep. Gdy trafiłem któregoś z napastników, ten po porażeniu prądem stawał się chmurą dymiącego pyłu. Ze ścian wychodziło ich coraz więcej, a mumie stojące na zewnątrz zaczęły zamykać drzwi.

– Szybko! Musimy stąd uciekać! – krzyknęła. – Rzuć ręcznik na ziemię.

Pod wpływem stresu ledwo udało mi się to zrobić. Młoda Egipcjanka z całych sił wepchnęła mnie na niego, po czym wskoczyła za mną. Dotknęła ar, szybko wypowiedziała zaklęcie: „sa – ra – sa” i ręcznik, niczym latający dywan, wzbił się w powietrze.

– Leć! – wrzasnęła.

Wystartowaliśmy jak z katapulty. Niestety, drzwi były już prawie zamknięte. Na szczęście ręcznik złożył się wpół, zakrywając nas w środku i w ostatniej chwili przecisnęliśmy się przez małą szczelinę. Po wylocie ze świątyni spadliśmy bezwładnie na ziemię.

– Leć! Leć!! Leć!!! – krzyczałem coraz głośniej.

Lecz nic się nie działo. Skierowałem procę w kierunku mumii.

– Spokojnie, Edwardzie, nie podejdą do nas. Ich zadaniem jest niewpuszczenie nikogo do środka.

– A co z żołnierzami?

– Zniknęli w chwili, gdy wylecieliśmy. Na tę świątynię został rzucony czar obrony. Nieważne, ilu byśmy ich zniszczyli, ciągle pojawialiby się następni.

– Kto mógł rzucić ten czar? – dociekałem z zainteresowaniem.

– To najwyższy poziom magii słońca, tylko najwięksi magowie i faraonowie mają taką moc. – Zastanowiła się chwilę. – Mój wuj… – rzekła pewnie. – Ramos II, władca tych ziem.

– Co teraz zrobimy? – byłem zaniepokojony.

– Musimy do niego iść.

– A po co iść? Polecimy samolotem.

– Twój samolot, jak i wszystkie rzeczy, które miałeś w plecaku, po opuszczeniu świątyni stracił moc. Moje ary również nie działają, tak działa magia obrony.

Nie wierzyłem w to, co usłyszałem. Wziąłem do ręki kompas, ścisnąłem z całych sił i zapytałem:

– Gdzie jest Maska?

Niestety, kompas milczał.

– Mówiłam ci, głupcze. – Kleopatra pokiwała głową z niedowierzaniem. – Nie martw się, wuj to naprawi – pocieszyła mnie. – Chodźmy do niego.

 Szliśmy przez pustynię około dwóch dni. W międzyczasie robiliśmy krótkie przerwy na drzemkę. Nie mieliśmy wyboru, spaliśmy na piachu, przykryci tylko ręcznikiem, ponieważ „namiotowa” magia nie działała. W dodatku mieliśmy niewiele wody do picia, a żar lejący się z nieba nie dość, że powodował ogromne pragnienie, to jeszcze palił nam skórę. Było to męczące doświadczenie. Nie wiedziałem, że podróże mogą być aż tak uciążliwe. Wreszcie dotarliśmy do Białego Miasta. Na wzniesieniu stał Wielki Pałac, górujący nad domami. Z daleka wyglądał jak z bajki. Miał co najmniej dziesięć wież różnej wysokości i o różnej średnicy. Najwyższa z nich miała na oko sto metrów. Każda z wież zwieńczona była kopułą w kształcie srebrnej kuli. Promienie słoneczne odbijały się w nich, jak w lustrach. Żadne słowa nie opiszą tego piękna. Miałem wrażenie, że pałac został wzniesiony nie przez ludzi, lecz anioły. Niezwykłe było to, że po niebie latały dwa dziwne zwierzęta.

– Co to takiego? – zastanawiałem się, nie mogąc oderwać od nich oczu.

– Perskie smoki. Najbardziej niebezpieczne stworzenia na ziemi. Chronią królestwo – odpowiedziała z respektem moja towarzyszka.

Gdy podeszliśmy pod bramę pałacu, stała tam grupka żołnierzy. Jeden z nich, spluwając, rzucił:

– Czego tu szukacie, włóczędzy?

– Nie obrażaj mnie, sługo – syknęła władczo.

Mężczyzna wyciągnął miecz i pewnym krokiem podszedł do nas, krzycząc:

– Zanim zetnę ci głowę, powiedz swoje imię!

– KLEOPATRA – wypowiedziała dumnie.

To był niesamowity moment, dosłownie w sekundę, prawie jak na zawołanie, wszyscy żołnierze uklękli.

– Przepraszam, księżniczko, nie poznałem cię. – Mówiąc to, ze wstydem wpatrywał się w swoje buty.

Strażnicy bez wahania rozsunęli się i nas przepuścili.

– Księżniczko? – zapytałem z niedowierzaniem. Przez chwilę sam chciałem się ukłonić.

– Nic nadzwyczajnego. – Jej skromność była powalająca. – W naszych czasach nikt już mi się nie kłania, ale tutaj wciąż panują stare zasady.

Ładne mi „nic nadzwyczajnego” – pomyślałem. – Ale towarzystwo mi się trafiło!

 Długi czas szliśmy pałacowymi korytarzami i każdy, kogo mijaliśmy, kłaniał nam się w pas. Gdy dotarliśmy do wielkiej perłowej komnaty, ujrzeliśmy wysokiego mężczyznę o dobrze zbudowanej, muskularnej posturze. Twarz, z długim, prostym nosem, wyraźnymi oczami oraz szerokimi, mocno zarysowanymi ustami sugerowała, że człowiek ten jest władczy i nieustępliwy. Włosy miał ciemne i splecione w opadające na ramiona warkocze. Nosił bogato zdobiony strój. Jego suknia wykonana z delikatnej tkaniny, ozdobiona była haftami, wzorami geometrycznymi i kamieniami szlachetnymi. Na szyi nosił naszyjniki, na nadgarstkach i palcach pierścienie, a jego sandały zdobiły złote detale. Kleopatra podbiegła do tego człowieka i bardzo mocno go uściskała. Mężczyzna odwzajemnił uścisk.

– Cześć, wuju – przywitała się.

– Witaj, skarbie. Co tu robisz? – odparł zdziwiony i zadowolony jednocześnie.

– Pomagam przyjacielowi odnaleźć pewną rzecz.

Ramos II podszedł do mnie i przez dłuższy czas przypatrywał mi się bez słowa. Nie miałem pojęcia dlaczego. Może czymś go obraziłem? Może powinienem się ukłonić? W końcu jest panem i władcą tych ziem. A jeśli rzuci mnie smokom na pożarcie? Jejku, dlaczego katuję się takimi durnymi myślami? Może po prostu mu się podobam? Nie, to głupie.

– Młody pan White? – odezwał się w końcu wuj dziewczyny.

– Tak. Skąd pan wie? – byłem zdziwiony i aż mnie zatkało, że znał moje nazwisko.

– Poznałem cię po twarzy, młodzieńcze. Jesteś bardzo podobny do swego dziadka.

– Znał go pan?

– Oczywiście. Tomas White to najsłynniejszy poszukiwacz skarbów na świecie. Każdy go zna. Poza tym czterdzieści lat temu przeżyliśmy wspólnie kilka niesamowitych przygód. Niestety, od tamtego czasu nie było nam dane spotkać się ponownie – wyznał.

Byłem bardzo dumny z tych słów.

– Twój dziadek wysoko podniósł poprzeczkę. Będziesz musiał bardzo się starać, żeby mu dorównać – dodał.

– Będę się starał z całych sił – zapewniłem. Mówiąc to, stałem sztywno jak kołek. Miałem zamiar wyglądać poważnie, ale chyba mi nie wyszło.

– Czyli czego szukacie? – wuj spojrzał na Kleopatrę.

– Złotej Maski Sfinksa. Byliśmy w Świątyni Słońca, ale tam jej nie było – wyjaśniła.

– Po co wam ona? – wyraźnie się zdenerwował.

– Dla dziadka – odpowiedziałem. – Chciałby znowu zobaczyć babcię.

– Tak… Twoją babcię również znałem, była wspaniałą kobietą. – Jego głos złagodniał. – Dałbym wam ją, ale niestety została skradziona. Ukradł ją sługa cesarza Rzymu. Nawet nie chcę wymieniać imienia tego złodzieja – rzucił z pogardą.

– Odzyskamy ją! – powiedziała pewnie Kleopatra. – Tylko przywróć moc naszym magicznym przedmiotom, bo przestały działać, gdy wylecieliśmy ze Świątyni Słońca.

– Niestety, zaklęcia obrony nie da się cofnąć. Dopiero gdy będziecie z powrotem w waszych czasach, wszystko wróci do normy.

– To co teraz? – nieśmiało wtrąciłem się do rozmowy.

– Potrzebujecie ludzi, złota i broni.

Ramos II dwa razy klasnął w dłonie i do pomieszczenia wszedł służący. Położył na stole coś zawiniętego w płótno i wyszedł. Wuj z zawiniątka wyciągnął dwa przedmioty.

– Kryształowy Łuk Aniołów dla ciebie, Kleopatro. – Dziewczyna wzięła broń w obie ręce.

– A dla ciebie, Edwardzie, mam czarny  Miecz  Starożytnych  Wojowników. – Podał mi go delikatnie. – Tylko uważaj, jest bardzo ostry – dopowiedział.

Ramos opowiedział nam o magicznych mocach tych przedmiotów. Łuk zawsze trafia do celu, nie można z niego chybić. Do tego nigdy nie kończą mu się strzały. Wystarczy napiąć cięciwę, a kolejna strzała pojawia się znikąd. Natomiast miecz jest lekki jak piórko, ale twardy jak zęby smoka. Został wykonany z gwiazdy, która tysiąc lat temu spadła na ziemię. Praktycznie nie można go zniszczyć. Do tego jest tak ostry, że przecina wszystko, czego dotknie: drzewa, skały, nawet stal. Nic i nikt nie ma z nim szans, oprócz  drugiego czarnego miecza starożytnych wojowników. Ukłonem podziękowaliśmy za dary. Po chwili ktoś podszedł do faraona i szepnął mu coś na ucho.

– Przepraszam, ale muszę was na chwilę opuścić. Niedługo wrócę. –  Odwrócił się i wyszedł.

Kleopatra, wykorzystując nieobecność władcy, zapytała bez wahania z szelmowskim uśmiechem:

– Chcesz się zabawić?

 W pierwszej chwili pomyślałem, że póki co mam dość przygód, ale szybko się zreflektowałem i stwierdziłem, że przecież po to tu jestem. Po przygodę!

– Jasne. – Odpowiedziałem również uśmiechając się.

Zeszliśmy na dół, na dziedziniec.

– Rebe-neben! – krzyknęła w niebo.

Dwa smoki, które krążyły nad miastem, wylądowały przed nami. Każdy był wielkości ciężarówki. Położyły się, jakby zachęcały nas do wejścia na grzbiet.

– Siadaj, nie bój się. - zachęcała.

– Nie ma mowy! Nie wsiądę na tego potwora. – Na sam ich widok, ciarki przeszły mi po plecach.

Dziewczyna, nie zastanawiając się, wbiegła po skrzydle i usiadła na gadzie.

No ładnie, dziewczyna nie boi się, a ja panikuję jak małe dziecko. Po prostu wstyd.

– Nic ci nie zrobią. Wsiadaj! – Próbowała dodać mi otuchy.

Niepewnym krokiem podszedłem do zwierzęcia. Smok powoli skierował głowę w moją stronę, jakby nie chciał mnie przestraszyć. W jego oczach palił się ogień, skóra pokryta była grubymi brązowymi łuskami, a w powietrzu czuć było drzemiącą siłę i moc. Cóż za dostojne stworzenie. Piękne i przerażające jednocześnie. Zwierzę nabrało powietrza w płuca, po czym wypuściło je przez olbrzymie nozdrza, powalając mnie na ziemię. Kleopatra pękała ze śmiechu.

– Bardzo śmieszne – powiedziałem, wstając i otrzepując spodnie.

Dobrze, że mnie nie usmarkał. Utopiłbym się w jego glutach.

Wyczuł, że się go boję i najwidoczniej próbował rozluźnić atmosferę. Udało mu się. Prawdę mówiąc, było to nawet zabawne. Pewnym krokiem wdrapałem mu się na grzbiet.

– Ri, ri, ri, ri, ri –  dziewczyna pisnęła pięć razy.

Smoki od razu wzbiły się w powietrze.

– Trzymaj się mocno! – krzyknęła, będąc tuż nad ziemią.

Przez szum wiatru ledwo ją słyszałem. Polecieliśmy w stronę gór. Szybowaliśmy między ich wierzchołkami. Smok, na którym leciałem, zahaczył skrzydłem o wodospad, ochlapując mnie wodą.

Żartowniś mi się trafił… Zaczęliśmy nurkować w dół z taką prędkością, iż miałem wrażenie, że wypadną mi wszystkie włosy z głowy. Po godzinie takiej zabawy wróciliśmy do królestwa, akurat na kolację. Po posiłku rozsiedliśmy się na miękkich kanapach i z wujem Kleopatry przegadaliśmy pół nocy o smokach, czarach i moim dziadku. Opowiedział nam o przygodach, jakie razem przeżyli, a było ich całe mnóstwo.

Następnego dnia po południu, bo dopiero wtedy wstaliśmy, czekała na nas karawana. Dwadzieścia dwa wielbłądy i dwudziestu ludzi. Gdy żegnaliśmy się z Ramosem II, dał nam jeszcze cały worek złotych monet. Księżniczka nie chciała ich wziąć, ale wuj nalegał.

– Przed wami długa podróż. Złoto wam się przyda.

Zanim jednak dosiedliśmy wielbłądów, faraon miał nam jeszcze coś do powiedzenia:

– Przed dopłynięciem do wybrzeży imperium ujrzycie skalną bramę. Jest to portal, który przeniesie was do czasów panowania Romusa – cesarza, na którego polecenie ukradziono mi Maskę Sfinksa. Odbierzcie mu ją za wszelką cenę.

Obiecaliśmy, że na pewno odzyskamy artefakt, wsiedliśmy na wielbłądy i ruszyliśmy przez pustynię. Droga do portu zajęła nam tydzień. Pierwsze dwa dni podróży przebiegły bez problemu, natomiast kolejne trzy walczyliśmy z wężami żółtymi. Miały olbrzymie zęby, po dwadzieścia metrów długości i żyły pod ziemią. Wyskakiwały z niej bez problemu i jak w masło się w nią wbijały. Atakowały w dzień i w nocy, z każdej strony. Były bezwzględne i nieustraszone. Udało mi się ściąć głowę jednej bestii i wtedy przekonałem się, że miecz krasnoludów jest naprawdę bardzo ostry. Natomiast dziewczyna, ze swego łuku, zabiła ich osiem. Gdy chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o tych stworzeniach, każdy milczał. Egipcjanie bardzo się ich bali. Nie dziwię się, węże były przerażające. Nawet z Kleopatry nie udało mi się niczego wyciągnąć.

– Rozmowa o tych przeklętych stworzeniach przynosi pecha – stwierdziła.

Węże przestały nas męczyć dopiero wtedy, gdy przyszła burza piaskowa. Trwała kolejne dwa dni i była chyba gorsza od atakujących gadów. Piasek miałem dosłownie wszędzie, nawet w miejscach, które były szczelnie zakryte. Choć w dzień świeciło słońce, myślałem, że jest noc. Każdy oddech sprawiał problem. Nie widziałem kompletnie nic. Gdybyśmy nie połączyli liną wszystkich wielbłądów, każdy z nich poszedłby w inną stronę. Dziwiłem się, że dotarliśmy do celu. Mieliśmy chyba najlepszego przewodnika w królestwie. W porcie czekał na nas wielki drewniany statek, którym mieliśmy dopłynąć do wybrzeży imperium rzymskiego. W pierwszy dzień żeglugi męczyła mnie choroba morska. Byłem blady jak ściana i wszystkim wymiotowałem. Nawet czekoladkami, które zjadłem tydzień wcześniej. Żeglarze mieli ze mnie niezły ubaw. Mówili na mnie „szczur lądowy” i tak chyba wyglądałem. Natomiast Kleopatra czuła się jak ryba w wodzie. Cały czas siedziała w bocianim gnieździe i obserwowała morze aż po horyzont. Na drugi dzień poczułem się znacznie lepiej i gdy sądziłem, że już nic nas nie zaskoczy, ni stąd ni zowąd, zaatakowali nas piraci. Dwa statki z trupimi czaszkami na banderach były coraz bliżej.

– Do katapulty! – ryknął kapitan.

Pomogłem ją załadować i wystrzeliliśmy ognistą kulę w niebo. Niestety, chybiliśmy.

– Dwa stopnie w prawo! – wrzasnął.

Przesunęliśmy drewniane działo delikatnie w bok.

– Ognia! – tym razem krzyknąłem ja.

Nie wytrzymałem napięcia. Na moje szczęście trafiliśmy drania, który szybko zajął się ogniem. Proch, znajdujący się pod pokładem, wybuchł i łajba rozleciała się na kawałki. Podczas gdy byliśmy zajęci walką z pierwszym statkiem, drugi niepostrzeżenie podpłynął z boku. Wystrzelił salwę w naszą stronę, niszcząc część pokładu i główny maszt. Kula armatnia świsnęła mi tak blisko ucha, że poczułem jej ciepło. Napastnicy zarzucili liny na nasz statek i przyciągnęli nas do siebie.

– Do abordażu! – wrzasnął ktoś ochrypłym głosem.

Wtedy rozpętało się piekło. Setka ludzi wdarła się na pokład. Kleopatra, która cały czas była na górze, strzelała do nich jak do kaczek. Kapitan krzyczał, żebym schował się pod pokładem. Tak też zrobiłem. Dwóch osiłków pobiegło za mną. Próbowałem się schować. Niestety, nie udało mi się.

– Piękny miecz – wychrypiał jeden z nich. – Dzieci nie powinny bawić się bronią – dodał.

– Mam trzynaście lat i nie jestem już dzieckiem – odpowiedziałem przez zaciśnięte zęby.

Piraci zaczęli się śmiać, a ja wściekłem się jak nigdy.

– Zaraz zobaczymy, jaki jesteś dorosły. – Mówiąc to, jeden z oprychów rzucił się na mnie bez ostrzeżenia.

Dwoma rękoma podniósł topór, po czym z całych sił opuścił go w moją stronę. Wszystko zaczęło dziać się jak w zwolnionym tempie. Każda sekunda wydawała się godziną. Zamknąłem oczy i odruchowo podniosłem do góry swój czarny miecz starożytnych wojowników. Gdy ostrze skrzyżowało się z obuchem, usłyszałem metaliczny dźwięk i w dłoniach pirata zostały tylko resztki rękojeści. Na jego twarzy pojawiło się zdziwienie. Na nic nie czekając, zaatakowałem. Wydobyłem z siebie przeraźliwy okrzyk wojenny i ruszyłem do przodu. Ku memu zdziwieniu, piraci zaczęli uciekać. Przez dziurę w burcie udało im się wskoczyć do wody. Mieli dużo szczęścia. Gdy wyszedłem na pokład, było już po walce.

– Gdzie się schowałeś? – zapytała z przekorą Kleopatra. – Ominęła cię cała zabawa.

– Nigdzie się nie schowałem. Walczyłem pod pokładem z piratami – odparłem bez przekonania.

Udało nam się pokonać piratów, niestety nasz statek był kompletnie zniszczony, dlatego dalej popłynęliśmy statkiem pirackim. Gdy dobiliśmy do zatłoczonego portu, kapitan palcem wskazał tawernę:

– Tam znajdziecie przewodnika, który zabierze was do Rzymu. Niestety, teraz musicie radzić sobie sami – tymi słowami pożegnał się z nami.

Poszliśmy we wskazane miejsce. Złapałem za klamkę i weszliśmy do środka, gdzie pachniało skwaśniałym mlekiem i zepsutymi rybami. Choć myślę, że ten odór pochodził od osób przebywających w tawernie. Wszyscy pili wino i śpiewali żeglarskie piosenki. Podeszliśmy do baru i zamówiliśmy rybę z frytkami oraz herbatę.

– Herbatę? Dobrze usłyszałem? – barman był wyraźnie zdziwiony.

– Tak, dobrze pan usłyszał. Herbatę z kleksikiem mleka – odpowiedziałem.

– Ej, słuchajcie. Cisza! – huknął. Sala zamilkła. – Ci dwoje – wskazał na nas dłonią – zamówili herbatę z kleksikiem mleka.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kleopatra bardzo się wściekła. Myślałem, że wyjdzie z siebie i stanie obok. Chwyciła za łuk i skierowała go w stronę kawalarza.

– Gdzie znajdziemy przewodnika, kmiocie? – zapytała ze złością.

– Tam. – pytany, już nie tak roześmiany, wskazał ręką w stronę okna.

Przy stole siedział dobrze zbudowany chłopak o szerokich barkach. Wyglądał jak wiking, tyle że nie miał brody. Jego jasne, kręcone włosy, sięgały do umięśnionych ramion. Na lewej ręce nosił skórzaną bransoletę. Obok niego leżała okrągła tarcza i miecz z rękojeścią w kształcie niedźwiedzia. Podeszliśmy do niego.

– Gdzie twoja broda? – zażartowałem.

Kleopatra walnęła mnie w bark.

– A gdzie twoje mięśnie? – burknął. – Pewnie zostawiłeś w domu, bo były za ciężkie – uśmiechnął się szyderczo.

– Szukamy przewodnika. – dziewczyna szybko przerwała tę, prowadzącą donikąd, rozmowę.

– Dokąd idziecie?

– Do Rzymu.

– Wszędzie bym was zaprowadził, ale nie do tego rozpustnego miasta.

Wtedy dziewczyna cisnęła na stół złote monety.

– To kiedy wyruszamy? –rzucił bez namysłu chłopak.

Zanim jednak to nastąpiło, zjedliśmy obiad, na pobliskim targu kupiliśmy konie i ruszyliśmy w stronę stolicy imperium. Po godzinie jazdy od siodła rozbolało mnie siedzenie. Na wielbłądach było o wiele wygodniej. Przez jakiś czas musiałem jechać na stojąco, bo miałem wrażenie, że zrobiły mi się odciski na pośladkach.

– A was tyłek nie boli? – zapytałem.

– Przyzwyczaisz się – odparł nasz nowy kolega.

Miał na imię Alfarin i pochodził z wysp północy. Jego przodkami byli nieustraszeni wojownicy, którzy nie wiedzieli, co to lęk i ból. Był najmłodszym synem wodza – Alrika. Przez to, że był najmłodszy, wszyscy traktowali go pobłażliwie podczas polowań, treningów szermierki, czy w trakcie nauki żeglowania. Miał tego dość. Wydawało mu się, że wszyscy traktują go jak dziewczynę, dlatego opuścił swoją rodzinną osadę i wyruszył w świat, aby zasłużyć na szacunek starszyzny. Przy okazji chciał też pokazać braciom, że nie wiek się liczy, a męstwo i odwaga.

– Po co jedziemy do Rzymu?

– Musimy odnaleźć pewien przedmiot. – Nie miałem zamiaru zdradzać zbyt wielu szczegółów.

– Romus ukradł mojemu wujowi złotą Maskę Sfinksa, a my chcemy ją odzyskać. – Kleopatra od razu wszystko wypaplała.

– Czy dobrze zrozumiałem? – na twarzy chłopaka pojawiło się zdziwienie. – Cesarz Rzymu ma Maskę, którą wy chcecie mu odebrać?

– Tak – odpowiedziała po prostu.

– To mi się podoba! Albo jesteście bardzo odważni, albo bardzo głupi. Jedna i druga opcja mi odpowiada, dlatego wchodzę w to. Za nic nie odpuszczę takiej przygody.

Do Rzymu dojechaliśmy bez większych problemów, oprócz moich czterech liter cierpiących w siodle straszne katusze. Od razu udaliśmy się do przyjaciela Alfarina, zarządcy najlepszej szkoły gladiatorów w imperium rzymskim. To on wystawiał swoich ludzi podczas organizowanych przez cesarza igrzysk. Pokrótce, bez wdawania się w szczegóły, wytłumaczyliśmy mu, co nas sprowadza.

– Jeżeli chcecie dostać się do cesarza, będziecie musieli, w trakcie walki w Koloseum, pokonać dwa tuziny orków. Wtedy władca na pewno was przyjmie. Wiedzcie jednak, że trzy osoby nie mają szans z tyloma dzikimi górskimi orkami. Zgadzacie się? – zapytał z powagą.

– Oczywiście – powiedział z entuzjazmem młody wiking.

– A możemy to przedyskutować? – odezwałem się nieśmiało.

– A o czym tu gadać? Zgadzamy się! – dodała Kleopatra.

Czy w tym towarzystwie tylko ja myślę racjonalnie? Na samo słowo „ork” chciałem brać nogi za pas.

– Macie szczęście. Jutro cesarz organizuje zawody. Chodźcie, pokażę wam, z czym będziecie się mierzyć.

Poszliśmy na główny dziedziniec, gdzie stała wielka klatka, a w niej ogromny, dwuipółmetrowy ork. Całe jego ciało pokrywały blizny, skóra wyglądała, jakby ktoś polał ją smołą, z kolei z łap wyrastały pazury ostrzejsze i większe niż u lwa. Ryczał przeraźliwie, a z pyska wylatywała mu piana zmieszana ze śliną. Z paszczy orka wystawały ostre jak brzytwa zęby, a w czarnych jak węgiel oczach widać było jego prawdziwą dzikość. Popatrzył na mnie i obrzydliwie się oblizał. Nie wierzyłem, że natura mogła stworzyć tak straszne zwierzę. Już rozumiem, dlaczego do tej pory nikt nie miał z nimi szans.

– Krwiożercza bestia. Nie odpuści, kiedy poczuje krew – odrzekł z dumą zarządca.

Zrobiłem się blady jak ściana, a na twarzy Alfarina pojawił się dziwny uśmiech. Wyglądał, jakby nie mógł się doczekać jutrzejszego starcia. Ten chłopak naprawdę nie wie, co to strach.

Tej nocy nie mogłem zasnąć. Ciągle miałem przed oczami przeraźliwy widok orka. Z samego rana Alfarin najadł się za dwóch, podczas gdy ja ledwo dałem radę przełknąć wodę, o jedzeniu nawet nie myśląc. Po Kleopatrze też nie było widać, żeby się bała. Po południu pojechaliśmy do Koloseum. Zarządca dał nam ostatnie wskazówki i brama się otworzyła. Już nie było odwrotu. Wyszliśmy na środek areny, a dookoła, na trybunach, było tylu ludzi, jak na koncercie gwiazdy rocka. Panowała grobowa cisza. Romus, cesarz imperium rzymskiego, kiwnął głową i w tym momencie brama naprzeciwko nas zaczęła się otwierać. Wyskoczyło z niej całe stado orków, jeszcze bardziej przeraźliwych niż ten, którego widzieliśmy wczoraj. Wyglądały na wściekłe i wygłodzone.

– Miało być ich dwa tuziny, a nie pięć – powiedziałem przerażony.

– A co to za różnica? – odparował nasz kompan.

Jak na komendę, ludzie zgromadzeni na trybunach, ryknęli. Zaczęli krzyczeć jak szaleni. Nawet podczas meczów reprezentacji Anglii, na Wembley, nie jest tak głośno. Żądne krwi bestie, nie zastanawiając się długo, z furią rzuciły się na nas. Kleopatra w okamgnieniu sięgnęła po łuk i trafiła jednego z orków co najmniej dziesięć razy, a ten, choć zaczął przypominać jeżozwierza, wściekle parł do przodu. Zupełnie jakby był nieśmiertelny. Nerwowo z całej siły chwyciłem miecz, bo za nic nie chciałem, żeby wypadł mi podczas walki. Trzymałem go tak mocno, aż zsiniały mi dłonie. Machnąłem mieczem w lewo, machnąłem w prawo, a ork, w którego trafiłem ostrzem, zdążył jedynie ryknąć, nim upadł na ziemię. Spojrzałem w bok i zobaczyłem, że Alfarin nie miał najmniejszego problemu z wycinaniem wrogów w pień. Jednego, drugiego, trzeciego, czwartego, piątego, szóstego, siódmego, ósmego.

– Jest ich za dużo! – wykrzyknął.

Naprawdę było ich za dużo. Powalili go na ziemię, więc zacząłem biec w jego stronę, żeby mu pomóc. Kleopatra osłaniała mi plecy. Gdy myślałem, że jest już po Alfarinie, nie wiadomo skąd pojawił się wielki biały niedźwiedź o brązowych oczach. Łapami rozgarnął orków, uwalniając naszego przyjaciela. Ten wstał i poklepał zwierzę po plecach. Po chwili na arenę wskoczyła biała lwica. Ryknęła głośno i rzuciła się na bestie. Na niebie zauważyłem Sztorma. Ten widok dodał mi otuchy. Szybko zanurkował, chwycił orka znajdującego się za moimi plecami i zamroził go swoim dziobem, a ja dokończyłem dzieła i mieczem rozbiłem bestię na setki kawałków. Walka była ciężka i zaciekła, ale z naszymi ochroniarzami pokonaliśmy potwory. Gdy ostatni ork został zgładzony, nasze zwierzęta znikły. Tłum umilkł. Wszyscy byli w szoku, bo nie spodziewali się takiej jatki. Natomiast Romus bił brawo i wyraźnie był zachwycony widowiskiem, które mu zafundowaliśmy. Przyjął nas na ucztę z otwartymi ramionami.

– Skąd macie te zwierzęta? – spytał podczas jedzenia.

– One nie są nasze. Pierwszy raz je widzieliśmy. – Mówiąc to, Kleopatra kopnęła mnie w nogę.

– Broniły was, jakbyście byli przyjaciółmi.

– To czary – powiedziałem bez namysłu.

– Nie zapraszałem na igrzyska żadnego maga – rzekł zamyślony. – Musiał wam pomagać ktoś z widowni. Macie potężnych przyjaciół.

Na szczęście nie wypytywał nas dłużej, gdyż bardziej zależało mu na tym, aby pochwalić się skarbami, które pozwoził z całego imperium. Był koneserem sztuki, którą uwielbiał, a wręcz kochał. Miał bardzo dobry gust. Widział piękno tam, gdzie inni go nie dostrzegali. Po jedzeniu zaprowadził nas do olbrzymiej sali wypełnionej obrazami, potem do następnej z rzeźbami. Trzecia sala była cała w klejnotach, aż w końcu trafiliśmy do czwartego, największego pomieszczenia z artefaktami. I tam ujrzałem JĄ – złotą Maskę Sfinksa. Kleopatra ze złości zaczęła zagryzać wargi.

– Piękna maska. Skąd cesarz ją ma? – zapytała, nie oczekując odpowiedzi.

– Moi ludzie znaleźli ją w Egipcie – odparł Romus.

– Znaleźli... – syknęła.

Dziewczyna wyciągnęła łuk i wycelowała w głowę cesarza.

– Moim wujem jest Ramos II i do niego należy ta Maska. A ty jesteś kłamcą i złodziejem – wycedziła z pogardą.

– Nie wyjdziecie stąd żywi! – wysapał przez zaciśnięte zęby Romus. – Straż! – krzyknął.

Alfarin podbiegł do drzwi i zablokował je krzesłami. Ja w tym czasie chwyciłem Maskę i schowałem ją do plecaka. Ludzie cesarza zaczęli walić w drzwi, ale na nasze szczęście nie mogli ich wyważyć.

– Nie uciekniecie stąd. To niemożliwe! – cesarz Rzymu wpadł w białą gorączkę.

Paskiem, którym przewiązana była suknia egipcjanki związaliśmy mu ręce i nogi, a usta zakneblowaliśmy moją brudną skarpetką.

– Co teraz? – Nie byłem pewien jaki jest plan.

– Uciekniemy przez okno. – Kleopatra podniosła krzesło i rozbiła szybę.

Wyskoczyliśmy na taras. Pobiegliśmy na mur, po czym zeskoczyliśmy tuż obok naszych koni. Odwiązaliśmy je i pognaliśmy w mrok. Podejrzewałem, że ludzie Romusa będą nas gonić, a tu nic. Byliśmy zdziwieni, że nie wysłali żadnego pościgu. Natomiast Alfarin był zawiedziony. Ten chłopak tylko by walczył. Skierowaliśmy się w kierunku germańskiego lasu, gdzie były magiczne kamienne kręgi, przez które mieliśmy wrócić do naszych czasów. Jechaliśmy kilka dni i nocy, aż w końcu z daleka ujrzeliśmy olbrzymią puszczę. Myśleliśmy, że jesteśmy już bezpieczni, gdy nagle ujrzeliśmy legion rzymskich żołnierzy.

– Są za blisko. Będziemy musieli z nimi walczyć – powiedział młody wojownik.

– Z całą armią? To samobójstwo! – byłem zbulwersowany.

– I tak kiedyś umrzemy – dodał.

– To będzie piękna śmierć. – Kleopatra miała poważną minę.

– Jakie umieranie? Jaka śmierć? O czym wy mówicie?

Ale oni nic już nie odpowiedzieli. Pojechaliśmy pod las. Tam Alfarin znalazł dogodne miejsce do stoczenia bitwy. Zeszliśmy z koni, zdjęliśmy im siodła i wypuściliśmy na wolność. Nie będą nam już potrzebne, i sądzę, że po tym starciu nic nam nie będzie potrzebne. W milczeniu czekaliśmy na to, co miało się zaraz stać. Armia rzymska utworzyła formację bojową i ruszyła do ataku. „Przepraszam cię, dziadku, że nie przyniosę Maski Sfinksa i że już więcej się nie zobaczymy” – pomyślałem chwilę przed starciem. Obok pojawiły się nasze zwierzęta. Piękne, białe, dostojne. Szkoda, że będą musiały zginąć razem z nami. Gdy Rzymianie byli na wyciągnięcie ręki, z lasu wybiegły tysiące mężczyzn. Byli ubrani w futra, mieli potargane brody i długie włosy. W rękach trzymali topory i przeraźliwie krzyczeli. Zatrzymali się dopiero na rzymskich tarczach, spychając żołnierzy dwa metry do tyłu. Jeden z wojowników stanął przy nas i rzucił grubym głosem:

– Wrogowie Rzymu są naszymi przyjaciółmi.

Po czym wrzasnął na całe gardło i pognał w tłum. Zrobiliśmy to samo. Wziąłem głęboki oddech i z pustką w głowie pobiegłem przed siebie, na nic nie zwracając uwagi. Walka była zacięta. W pewnym momencie nie wiedziałem, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Panował ogromny harmider. Kurz, pot i krew były wszędzie. Zaczęliśmy odpierać wrogów i gdy wygraną mieliśmy już w kieszeni, ujrzeliśmy kolejny legion żołnierzy.

– Uciekajcie do lasu! My ich powstrzymamy! – krzyknął do nas olbrzym z brodą zaplecioną w warkoczyk.

– Nie! Zostaniemy do końca! – odkrzyknął mu Alfarin.

Mężczyzna z uśmiechem na twarzy poklepał go po plecach. Na szczęście Kleopatra zaczęła trzeźwo myśleć, chwyciła chłopaka za ubranie i wyciągnęła go z tłumu.

– Wiem, że chcesz walczyć, ale musimy iść. Udowodniłeś już, że jesteś prawdziwym wojownikiem.

– Ale ja muszę walczyć.

– Wiem, przyjacielu, jednak musimy iść. Jak chcesz, możesz zostać.

Widać było, że nie wie, co ma zrobić. Na jego twarzy pojawił się żal. Chciał walczyć, a zarazem nie mógł opuścić kompanów.

– Niech to... Moi przodkowie nie powinni mieć mi tego za złe – odparł wściekle. – Idę z wami!

Weszliśmy do mrocznego germańskiego lasu. Panowała w nim grobowa cisza. Dziwne, nie było słychać odgłosów bitwy, szumu wiatru ani śpiewu ptaków. Na dodatek wydawało mi się, że jesteśmy obserwowani. Drzewa osaczały nas z każdej strony i pochłaniały swym oddechem. Każda sekunda wydawała się minutą, każda minuta godziną, każda godzina dniem. Zaczęliśmy słyszeć śpiew, bardzo piękny śpiew. Jak zahipnotyzowani szliśmy w jego kierunku. To duchy poległych wojowników śpiewały o swoich przygodach. Odniosłem wrażenie, że droga przez las nie ma końca, ale właśnie wtedy dotarliśmy do kamiennych kręgów. Weszliśmy do środka, a Kleopatra, wyciągając ręce na boki i kręcąc się dookoła, wypowiedziała zaklęcie. Wtedy pojawił się portal.

– Wskakujemy, chłopcy – powiedziała. – Widzimy się po drugiej stronie – pomachała ręką i wskoczyła do wiru.

– Teraz ty – bąknął nieśmiało chłopak.

– Widzę, że jednak czegoś się boisz.

– Niczego się nie boję – odpowiedział głośno. – Chcę tylko, żebyś ty wskoczył pierwszy. – Odparł już ciszej.

Dałem mu delikatnego kuksańca w ramię i zanurkowałem do środka. Wylądowałem pomiędzy głazami w Stonehenge. Na moje nieszczęście wiking spadł na mnie.

– Dziękuję za miękkie lądowanie.

– Nie ma za co. – Stęknąłem i zacząłem się podnosić.

Zapanowała niezręczna cisza. Przez kilka minut nic nie mówiliśmy, tylko wpatrywaliśmy się w siebie szczęśliwi. Zrozumieliśmy, że nasza przygoda dobiegła końca. Opanowała mnie nostalgia.

– Edwardzie, tutaj się pożegnamy. Do domu musisz iść sam. Miło było cię poznać. – Dziewczyna chciała podać mi rękę, jednak ja nie wyciągnąłem swojej, tylko zamknąłem zaskoczoną przyjaciółkę w ramionach. – Kiedy będziesz wyruszał w kolejną przygodę, chętnie dotrzymam ci towarzystwa – dodała.

– Nie zapomnijcie o mnie – Alfarin przyłączył się do uścisku.

– Dziękuję za wszystko. Na pewno się do was odezwę. – Z jednej strony cieszyłem się, że jest już po wszystkim, a z drugiej czułem ogromny smutek na myśl o rozstaniu z przyjaciółmi.

– Pozdrów Tomasa White – rzekła Kleopatra i zniknęła w wirze, a za nią wskoczył chłopak.

Smutno było mi się z nimi żegnać, bo bardzo ich polubiłem. No cóż, każda podróż kiedyś musi się skończyć. Wyciągnąłem z plecaka samolot i rzuciłem go na ziemię, po czym wsiadłem i poleciałem do dziadka. Podczas lotu przypominałem sobie przygody, jakie przeżyłem: kradzież plecaka, pułapki w piramidzie, walkę z posągami w świątyni, latanie na smokach, zmagania z żółtymi wężami, atak piratów, walkę z orkami i na koniec z armią rzymską. Sporo tego było, jak na wakacyjną przygodę zwykłego nastolatka. Zanim się obejrzałem, wylądowałem na miejscu. Staruszek był w ogrodzie. Siedział w słomianym fotelu. Gdy mnie zobaczył, bardzo się ucieszył. Nie mogłem wytrzymać, od razu wyciągnąłem z plecaka Maskę Sfinksa i podałem mu ją.

– Bardzo się o ciebie martwiłem, ale wiedziałem, że ci się uda. – Patrzył na Maskę. – Jestem z ciebie dumny. – Uścisnął mnie mocno.

Zrobiło mi się bardzo miło. Usiadłem obok niego i opowiedziałem o wszystkim, co mnie spotkało. Mówiłem kilka godzin, a dziadek słuchał w ciszy. Chyba przypominał sobie to, co sam przeżył w młodości. Gdy skończyłem, wstał i założył mi Maskę na głowę. Przeniosłem się na przepiękną łąkę, pełną kolorowych kwiatów i śpiewających ptaków. Na czerwonym kocu siedziała ona – moja śliczna babcia. Miała jasne włosy, sięgające do pasa i wianek ze świeżych stokrotek na głowie. Promieniała miłością i radością.

– Witaj, Edwardzie – wymówiła ciepłym głosem. – Czekałam na ciebie. Usiądź. – Ręką poklepała miejsce obok siebie.

Od razu rzuciłem się jej na szyję. Łza poleciała mi po policzku. Czułem, jak roztapiam się w jej ramionach. Nasze serca zaczęły bić w jednym rytmie. Nie chciałem jej puścić. Przepełnił mnie błogi spokój. Wiedziałem, że jestem w niebie.

– Babciu, kocham cię – powiedziałem czule.

– Ja ciebie też, skarbie – odparła.

Zdawałoby się, że rozmawialiśmy całą wieczność. Powiedziała mi, że nawet gdybym nie odnalazł Maski, i tak kiedyś byśmy się spotkali, i że zawsze jest przy mnie, w moim sercu. Na koniec ucałowała mnie w czoło, położyła swoją rękę na mojej i przeniosłem się z powrotem do ogrodu.

– Widziałem ją, dziadku.

– Wiem – wyszeptał, a w jego oczach zalśniły łzy.

Dość długo milczeliśmy, obaj pochłonięci swoimi myślami i wspomnieniami, jednak w końcu musieliśmy się pożegnać. Ja wróciłem do rodziców, a dziadek poszedł do salonu, aby spotkać się z babcią.

Tak oto moja przygoda dobiegła końca, ale już nie mogę się doczekać następnej.

A Ty?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania