Fundacja

Nie pamiętam kiedy dołączyłem do Fundacji. Nie znalazłem ogłoszenia w żadnej z gazet, nie przeczytałem o niej w internecie. Nigdzie nie wisiał bilbord z reklamą, nawet te cholerne broszury wciskane prze automaty przechodniom za każdym rogiem nie wspominały o Fundacji.

A więc nie pamiętam kiedy dołączyłem do Fundacji. Nie pamiętam też który to dzień. Czasami wydaje mi się, że to już piątek, lecz chwile potem ogłaszany jest wtorek czy czwartek. Megafony zamocowane przy każdym biurku podają wytyczne bezbarwnym tonem. W sumie, może to i lepiej. Można skupić się na pracy.

Stos czystych jak śnieg arkuszy. Idealnie gładkie, lśniące kartki A4. Choć nie posiadałem temperówki, to mój ołówek HB zawsze był wręcz pedantycznie ostry. Drukarka, niezbyt duża, ale też nie mała, w każdej chwili była gotowa wydrukować odpowiednie dokumenty. Podczas pracy nie wydawała najmniejszego bodaj skrzypnięcia. Zawsze na środku biurka stała szklanka wody. Zwykle nie chciało mi się pić. Ale każdy z pracowników dostawał codziennie odpowiednia pigułkę-śniadanie, pigułkę-obiad i pigułkę-kolację. Zwykła, biała jak prawie wszystko w okolicy mojego miejsca pracy. Przed podaniem, z megafonów głos powiadamiał o jakim smak będzie dzisiejsza pigułka. Może innym by to przeszkadzało, dzień w dzień łykanie „kompaktowych” posiłków. Mi było to obojętne. Zaraz po zażyciu w gardle i na języku odczuwało się smak mielonego, czasami kiszonych ogórków, placków ziemniaczanych, pizzy, herbaty, kawy, a czasem, wyjątkowo, ciastka z kremem. Kolejna zagadka. Pamiętam, ze nigdy nie lubiłem ciastek z kremem, ale teraz nie zamieniłbym ich na żaden inny słodycz.

Każdy z nas, pracowników jest oddzielony od drugiego niewielką kartonową ścianką. Nie wiem czy ktoś siedzący obok to kobieta, czy mężczyzna. Rudy czy czarny, wysoki lub niski. Takie rzeczy to strata czasu. Myślenie o pracy jest ważniejsze.

Sądzę, że dobrze opisałem moje miejsce w Fundacji. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie ten idiotyczny kalendarz. Ale od początku. Po kolei. Spokojnie.

Podjechał do mnie automat i podał pigułkę-obiad. Dolał wody do butelki i począł odjeżdżać lecz zawrócił. Spojrzał na mnie i wręczył mi jakiś świstek papieru. Potem zniknął an dobre. Z nieskrywanym przerażeniem powoli podniosłem papier do oczu. Był strasznie zniszczony i brudny. Bałem się go jak diabli. Było to dziwne. Nie zgłoszę tego, jest bezwzględny zakaz opuszczania biurek bez wyraźnego zezwolenia operatora. Ukrycie go to przestępstwo. Jak i posiadanie innych przedmiotów własnych. Megafon działał w jedna stronę, mikrofonu nie było. Chwyciłem szybko wiszący na ścianie regulamin. Przepatrzyłem cały kilka razy z coraz większym przerażeniem. Po chwili cały byłem zlany potem. Koszula przykleiła się do mokrego ciała tak mocno jakbym przed chwilą wyskoczył z basenu. Palce mocna zacisnąłem na regulaminie. Kartki powoli nasiąkały potem z moich rąk. W głowie mi wirowało, przed oczami pojawiały się mroczki. Kartonowe ścianki wydawały się rosnąć i rosnąć aby mnie uwięzić. Ostatni raz zerknąłem na regulamin.

Kartki w miejscu rąk prawie rozpuściły się od potu. I nagle wpadłem na pomysł. Spojrzałem na butelkę wody. Była do połowy pełna. Powinno wystarczyć. Chwyciłem ją i odkręciłem korek. Złapałem świstek i już miałem go oblać wodą, ale nagle coś mnie powstrzymało. Na kartce było mnóstwo, ale to naprawdę mnóstwo skreślonych nazwisk. Jedno za drugim, zamazane czerwonym atramentem. Nie wiedziałem kim są ci ludzie. Nie pamiętam kiedy ostatnio słyszałem jakiekolwiek imię lub nazwisko.

Obróciłem papier na drugą stronę. Był tam nadrukowany kalendarz. Daty od 1988 do 2120 były także skreślone. Lecz od 2121 widniały tylko czyste pola. Kalendarz urywał się gdzieś w połowie i widniał tam szybko nabazgrany napis „ŻYCIE-WOLNOŚĆ-RADOŚĆ”.

Patrzyłem na ten dziwny dokument. Nie wiedziałem ile czasu spędziłem studiując skrawek kartki, ale zauważyłem jeszcze pewien szczegół, który mocno mnie przeraził. Dostrzegłem pod datą 09.06.2121 napis: Hieronim Wusdka. Moje imię i nazwisko. Skąd i kto je napisał. Rozejrzałem się.

Wtem megafon zaryczał.

-A118, A118-podniósł się alarm. Zrozumiałem, TO KONIEC!

Skoczyłem z krzesła i wybiegłem z boksu. Zza rogu już nadjeżdżały automaty strażnicze. Ciężkie gąsienice skrzypiały na kafelkowej podłodze. Nie znałem ułożenia pokoi i biegłem na ślepo, niby owad złapany w pajęczynę gdy pająk już się zbliża. Alarm wył coraz głośniej, biegłem, biegłem, biegłem. Jarzeniówki sprawiały ból nieprzyzwyczajonym do mocnego światłą oczom. Powieki mi opadały, automaty wyraźnie mnie doganiały. Traciłem siły. Nogi już odmawiały mi posłuszeństwa, straszny, świdrujący ból przechodził mi po stopach. Począłem się potykać. Coś chrupnęło mi w kolanie i o mało nie upadłem. Wiedziałem, że koniec jest bliski. Nawet ręce ścierpły mi do granic możliwości.

-A118, A118!

Serce waliło mi jak młotem. Płuca dosłownie wypadały przez gardło. Język wysechł mi na wiór. Potknąłem się. Upadłem. I wtem zapadłem się i uderzyłem o ziemię. Straciłem przytomność. Gdy się na wpół obudziłem dotykałem czystej ziemi, miękkiej, pulchniej. Dotknąłem tez trawy. Wydała się taka piękna. Gdzieś zaśpiewał słowik. Szumiał wiatr, po niebie przesuwały się chmury. Słońce powoli wschodziło znad horyzontu, rzucając promienie na rzekę i las tuz przy polanie na, której leżałem. Podniosłem się na klęczki. I wtem upadłem przez okropny ból w kolanie. Był tak silny, iż nie mogłem ruszyć nogą. Nagle ujrzałem zbliżających się ludzi.

Jeden z wyglądu mężczyzna, dźwigał ciężki plecak, druga-kobieta, miała przy sobie lekką sakwę. Oboje mieli ogorzałe od słońca twarze, mocne, silne dłonie, lekkie, płócienne ubrania. Kobieta miała włosy siwe, a mężczyzna wręcz białe.

-Pomocy!-krzyknąłem.

Podeszli do mnie i znów straciłem przytomność.

Obudziłem się na miękkim łożu otoczony przez różnobarwne kwiaty. Między nimi wisiały kadzidełka, leżałem przykryty lnianym kocem. Księżyc zaglądał swoją twarzą przez otwór w dachu nade mną. Z nieba padał lekki deszcz pokrywając mi twarz małymi, orzeźwiającymi kropelkami. Uniosłem koc i spojrzałem na kolano. Było zabandażowane ale nie bolało.

-Witamy-odezwał się jakiś ciepły głos.

-Gdzie jestem?-wyjąkałem.

-Z daleka od Fundacji-powiedział głos-jesteś wolny i bezpieczny. Radujmy się, weselmy. Jesteś kolejnym, kolejnym wolnym. Fundacja upadnie, a wy powstaniecie.

-Coraz przytomnie patrzyłem na świat. Obróciłem głowę. Na stołku przy miom łóżku siedziała stara kobieta. W ręku trzymała niewielka fajkę. Nosiła niewielkie okulary, na szyi miało powieszony duży amulet. Patrzyła na mnie przenikliwymi, lecz zarazem miłymi oczami. Od razu zrozumiałem, że nie znalazłem się tu przypadkiem.

-Walczycie z Fundacją?-zapytałem.

-Fundacja uwięziła was, ludzi. Karmi się wami. Wazą wyobraźnią, radością a przede wszystkim wolnością. My jesteśmy opiekunami, aniołami lecz z Fundacją musicie poradzić sobie sami. Możemy możemy tylko wskazać wam drogę.

-W takim razie jak udało mi się uciec?

-Ostatni wolny stworzył pewną kartkę z kalendarza. Jest ona kluczem do wolności. Każdy wyzwolony przekazuje ja kolejnemu, i w ten sposób walczycie z Fundacją. Pamiętaj Fundacja ma swoje sposoby walki z nami, nasze przetrwanie wisi na włosku. Jeśli przegracie, już nikt nie odzyska życia i radości. Nawet my pogrążymy się w odmętach, jak w celi przykuci kajdanami. Nadszedł twój czas. Teraz ty pokażesz Fundacji na co cię stać…

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Sufjen 9 miesięcy temu
    Tekst cierpi na bolączki językowe i stylistyczne. Poza tym, zbitki zdań bardzo negatywnie wpływają na odbiór. Fabularnie... może być. Nic co bym wspominał, nic co bym uznał za katastrofę. Chętnie poczytam inne Twoje propozycje. Pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania