Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Gdzie rosną dzikie róże

- Na Anioła, puść moją rękę! - powiedziała drobna blondynka śmiejąc się głośno.

- Nie potrafię - odpowiedział mężczyzna, całując jej dłoń. -Jest zbyt idealna. Nie mogę przestać na nią patrzeć

- Stephen, uspokój się - rzekła, całując go w czoło.

- Czy jest coś złego w tym, że ktoś jest uzależniony od piękna? - zapytał, nadal trzymając ją za nadgarstek.

- Tak, jeżeli moje dłonie cierpią w ten sposób! - odparła uśmiechnięta, wyrywając rękę.

- One nie cierpią, tylko są adorowane! - pouczył ją z uśmiechem.

- Każdy nazywa to inaczej - odbiegła od niego i zaśmiała się, widząc jego zawiedzioną minę. On prędko podążył za nią.

- Celine, kochanie. Dobrze wiesz, że mnie nie da się powstrzymać.

Stanął za nią, i dyskretnie przyciągnął ją do siebie, całując ukochaną w szyję, wdychając zapach jej złotych włosów.

- Stephen, za pół godziny mamy być u Morgensternów - naciskała, lekko się od niego odsuwając.

- Pół godziny zdecydowanie mi wystarczy - uśmiechnął się i złączył jej usta ze swoimi.

 

××××××*××××××

 

- Jocelyn, gdzie są Herondale'owie? - zapytał białowłosy mężczyzna. Jego powieka drgała. Usta miał wilgotne.

- Nie wiem, kochanie. Powinni być dopiero za dwadzieścia minut. Nie denerwuj się. Pewnie już się szykują - położyła smukłe dłonie artystki na jego ramionach. Gdy się pochyliła, kurtyna rudych włosów zasłoniła mu twarz. Złożyła pocałunek na jego szorstkim policzku. Usiadła obok niego i chwyciła jego dłoń. Pod palcami wyczuła płytkie i głębokie wgłębienia. Białe blizny, które znała na pamięć. - Lightwood'ów też nie ma. O Hodge'u nie wspominając.

- Po co go tu zaprosiłaś? Nie jest mi potrzebny - jego ton był spokojny, ale przygryzanie wargi świadczyło o lekkim poddenerwowaniu. Jocelyn znała jego nawyki na pamięć.

- Nie mów tak. Zawsze warto mieć Starkweather'a w swoich szeregach - wiedziała, jak wiele jej rodzina zawdzięcza przodkom Hodge'a.

- O ile ten Starkweather nie okrywa hańbą całego swojego rodu. To niezdara. Pajac. Idiota.

- Sam mówiłeś, że w twoich szeregach przyda się każdy Nefilim. Po tych wszystkich morderstwach, po Luke'u... - w zielonych oczach pojawiły się łzy. Otarła je rękawem swetra.

- Chodź tu - wyciągnął do niej ręce i przytulił. - Wiesz, że na niektóre rzeczy nie mamy wpływu - włożył dłoń w jej włosy i westchnął głęboko.

- Ja tylko... zastanawiam się... dlaczego on? - wtuliła twarz w mankiety jego koszuli.

- Lucian był świetnym Nocnym Łowcą. Jednym z najlepszych, jakich miałem zaszczyt poznać. Wiesz przynajmniej, że zginął, jak zginąć powinien. Zachował się jak prawdziwy Nefilim. Umarł w bitwie. Nie wycofał się. I chyba dlatego powinniśmy go pamiętać.

Uśmiechnęła się lekko. Jej mąż miał talent do przemów. Szybko i łatwo zdobywał słuchaczy. I to chyba swoją charyzmą skradł jej serce.

- Jestem mu niezmiernie wdzięczna. Nie tylko za to, że był przy mnie prawie cały czas - na te słowa twarz Valentine'a wykrzywił odpychający grymas. Nie zaraziła się jednak, i mówiła dalej. - Opiekował się mną, dopóki nie znalazłam Ciebie. Jestem mu wdzięczna głównie za to, że gdyby nie on... straciłabym także Ciebie. A to byłoby dla mnie jeszcze gorsze.

- Cały Lucian - uśmiechnął się Morgenstern. - Zawsze najpierw myślał o tej drugiej osobie.

- I chyba za to go kochałam - odgarnęła rudy lok, opadający jej na czoło.

Valentine wyglądał, jakby właśnie go spoliczkowano. Jocelyn spodziewała się, że zaraz na nią wrzaśnie, ale zamiast tego powiedział:

- Przebierz się, kochanie. Niedługo będziemy mieli gości.

 

×××××××*××××××××

 

Gdy zakładał białą, flanelową koszulę, widziała czerwone ślady swoich paznokci na jego plecach. Na ten widok, jej twarz pokrył czerwony rumieniec.

- Dziesięć minut - powiedział z satysfakcją w głosie. - Mówiłem, że się wyrobimy?

- Nie chwal dnia przed zachodem słońca, Stephen. Jeszcze tam nie dotarliśmy - powiedziała, spinając długie, złote włosy w luźny kok.

- Ale dotrzemy - uśmiechnął się do niej. - A po drodze, mam dla Ciebie niespodziankę! - przechylił głowę, szczerząc białe zęby.

- Niespodziankę? - zapytała, ze spinką w dłoni. - Ty chyba nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać.

- Taki jest mój cel - odrzekł, chowając do kieszeni klucze od domu.

- Tylko pamiętaj, że mamy być na czas. Chyba nie chcesz go zdenerwować.

- Valentine'a? Co Ty, on mi ufa - gdy zauważył, że oczy blondynki patrzą na niego sceptycznie, zmienił ton głosu. - Celine. Jestem jego prawą ręką. Przecież nie zabije mnie, jeżeli spóźniony się pięć minut!

- Nie chcę Cię zamartwiać, ale obawiam się, że jest do tego zdolny.

- Wyolbrzymiasz.

- Nieprawda Stephen! Jeżeli miałby to w interesie, mógłby bez najmniejszych wyrzutów sumienia oddać Cię wampirom, jako kartę przetargową. Ten człowiek nie ma skrupułów. Zrobi to, co mu się podoba, nie patrząc, czy kogoś rani, czy zabija go od środka! - westchnęła głęboko.

- Jestem dla niego...

- Nie jesteś. I zrozum wreszcie, że mógł powiedzieć to każdemu. Dosłownie każdemu, jeżeli wyszedłby na tym na plus. On tobą manipuluje, a Ty nie potrafisz tego zauważyć. Ale ja to widzę. Jesteś wpatrzony w niego jak w obrazek. Wykonasz każde jego polecenie, bez mrugnięcia okiem!

- Kochanie...

- A co byś zrobił, jakby Ci kazał zabić mnie? Co byś zrobił? - jej głos się podniósł. Krzyczała.

- Wiesz, że nie możesz postawić mnie w takiej sytuacji...

- Naprawdę? Jesteś śmieszny! Tak odpowiada człowiek, który jest zakochany?

- Celine, ja...

- Jeżeli jest dla Ciebie taki ważny, to idź. Ja zostaję! - w buntowniczym geście, usiadła na kanapie.

- Kazał przyjść wszystkim. Nie możesz mi tego...

- Mogę. I zostanę tu, choćbyś musiał mnie zabierać siłą! - na przypieczętowanie swoich słów, uderzyła pięścią w stół.

Patrzył na nią, jakby zobaczył ducha.

- Na co się patrzysz? Idź! Idź do swojego Valentine'a. Może od razu z nim zamieszkaj i załóż rodzinę, bo jak widzę, ja Ci nie wystarczam!

- Nie mów tak - wyglądał, jak dowodzone zwierzę.

- A co mam mówić, skoro w ogóle nie ma Cię w domu? Widujemy się raz w miesiącu. Wiesz co się ze mną dzieje przez ten czas? Jak bardzo pragnę się do Ciebie przytulić, pocałować, a Ciebie nie ma? Czuję się jak tania dziwka, Stephen! Prawie nie rozmawiamy. Jak przyjeżdżasz, albo idziesz do Morgensternów, albo....

Poszedł do niej, złapał za rękę i pocałował namiętnie. Długo. Całym sobą.

- Chodź ze mną, a wynagrodzę Ci wszystkie krzywdy. Chodź.

Wstała, otrzepała sukienkę, odwzajemniła pocałunek.

I poszła.

×××××××*××××××××

 

Odgłos pukania w dębowe drzwi rozległ się w całej rezydencji Morgensternów.

Jocelyn, razem z mężem, teraz już ubrana w długą, zieloną sukienkę z odsłoniętymi ramionami i złote kolczyki podeszła do drzwi.

Przed nimi ukazał się drobnej budowy, czarnowłosy człowiek w okularach.

- O, Hodge - odpowiedział znudzony Valentine, łapiąc za klamkę i zamykając drzwi.

- Czy... Mogę wejść? - zapytał, zanim drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem.

- Jeżeli musisz - odpowiedział Morgenstern, odchylając drzwi, by Starkweather mógł wejść.

Gość przekroczył próg rezydencji i podszedł do pani domu.

- Cześć, Hodge - uśmiechnęła się przyjaźnie, przytulając się do niego - Jak tam mama?

- Coraz gorzej - odpowiedział, odwzajemniając uścisk - Cisi Bracia dali jej miesiąc życia - rzekł smutno. - A co tam u Ciebie? Czy...

- Cii... - położyła palec na ustach. - Jeszcze nie wie - wyszeptała kładąc rękę na brzuchu.

- Jesteś tego pewna? - zapytał, zdejmując okulary. -Nie wygląda na osobę, która jest źle poinformowana...

- To ma być niespodzianka - uśmiechnęła się promiennie. - Zawsze chciał mieć syna.

- Jak chcesz. Powiem tylko, że na twoim miejscu, powiedziałbym mu, zanim zacznie być coś widać. Wiesz, że nie lubi tajemnic.

- Jest moim mężem. Na pewno w końcu się dowie. A kiedy, to już tylko i wyłącznie moja sprawa. Uważam, że....

- Jocelyn, ja i Hodge musimy porozmawiać - rzekł rozkazująco, lecz ton jego głosu pozostał miękki i spokojny.

- Jasne. Idę zrobić kawę - spojrzała na Starkweather'a. - Pijesz coś, Hodge?

Jego wzrok skierował się na Valentine'a

- Dziękuję, nie kłopocz się.

 

×××××××*×××××××

 

Szli wąską ścieżką w kierunku przeciwnym, do domu Morgensternów.

- Stephen, gdzie idziemy? Nie znam tej drogi - drobna blondynka ledwo nadążała za swoim ukochanym.

- Niedaleko jest jezioro. To tam idziemy - niewzruszenie gnał przed siebie, trzymając żonę za rękę.

- Mam nadzieję, że się nie spóźnimy.

- O to się nie martw.

Szli skomplikowanym labiryntem ścieżek i w końcu, faktycznie dotarli nad mały zbiornik wodny. Nie było tam trawy. Przynajmniej ona jej nie zauważyła. Od złotej ścieżki, do niebieskiej plamy jeziora rozpościerał się dywan z krwistoczerwonych róż. Dzikich róż.

- Zatańczymy? - wyciągnął szarmancko rękę. Na jego twarzy widniały czerwone rumieńce, które utworzyły się podczas szybkiego biegu.

Przyjęła dłoń i zatracił się w tańcu. Najpierw wolno i romantycznie, potem szybko i dynamicznie. Z każdym nowym krokiem byli coraz bliżej siebie, czyli bijące od siebie ciepło, słyszeli bicie swoich serc. Pocałowali się delikatnie.

- Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką miałem zaszczyt poznać - uśmiechnął się do niej i zaszedł ją od tyłu. Pocałował jej szyję, uszy, aż w końcu dotarł do ust. Przygryzł jej wargę. Smakowała jak zawsze - wanilią i krwią. Gdy skończył, szepnął jej do ucha:

- Ale wszystko, co piękne musi umrzeć, kochanie.

 

××××××××*×××××××××

 

Gdy tylko Jocelyn poszła do kuchni, Valentine przyszpilił Hodge'a do ściany.

- Wiesz, że nie powinno cię tu być? -zapytał. Ślina kapała mu z ust

- Jocelyn... - zdążył wyjąkać.

- Jocelyn w tym momencie się nie liczy. Zaprosiłem wszystkich ważnych członków Kręgu. Więc odpowiedź mi, co tu robisz? - dłoń pokryta bliznami nadal mocno trzymała go za kołnierz.

- Nic o tym nie wspomniałeś.

- To chyba oczywiste, jeżeli wziąłeś stronę siostry Dziecka Nocy, a nie moją. Nie masz wstępu do tego domu - jego białe dotąd tęczówki zrobiły się czarne jak sadza.

- Zrobiłem tylko to, co uważałem za słuszne! - spojrzał na jego rękę. Niewątpliwie musiał mieć siłę w dłoniach. - O czym z tobą rozmawiała?

- Pytała o moją matkę - odparł wystraszony.

- Ostatni raz widziałem Cię w tym domu, Starkweather. Ostatni raz, przekroczyłeś jego próg. A jeżeli nie zastosujesz się do moich zaleceń, zrobię z Ciebie...

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Otwórz, kochanie! - dobiegł głos z kuchni.

- Już idę - odparł i wypuścił koszulę Hodge'a z garści - Pora przywitać prawdziwych gości.

 

Stanął przed drzwiami i otworzył je szeroko, uśmiechając się perfidnie.

Przed sobą ujrzał Stephena Herondale'a, całego we krwi, z rozdartą koszulą. Wyglądał żałośnie.

Szybko dołączyła do nich Jocelyn.

- Stephen! Na Anioła, nic ci nie jest? - trzymała rękę na ustach, wyglądała jakby miała zapłakać.

- Ze mną tak. Ale Celine... - otarł krew z policzka.

-Co z Celine?

- Nie żyje. Popełniła samobójstwo.

Gdy Valentine usłyszał te słowa, wziął płaszcz i wybiegł z domu.

 

××××××*×××××××

 

Przy jeziorze leżała Celine, taka, jaką zapamiętał. Długie blond włosy opadły jej na ramiona. Długa, zielona suknia była rozdarta na przedramieniu. Z miejsca, gdzie powinno być serce wystawał krótki sztylet.

Gdy go wyjął i już miał zamiar rozwinąć brzuch, zauważył coś jeszcze

Z bladych już ust, wystawała, piękna i kłująca czerwona Róża.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania