Głuszec
Do świtu były jeszcze trzy godziny. Może cztery. Chłopak poprawił strzelbę na ramieniu i spojrzał na ojca. Był spokojny, stał, patrząc przed siebie i przeczesując las. Niska poranna mgła zalegała między drzewami, falując lekko i sprawiając wrażenie żywej.
Chłopak cierpliwie siedział na swoim miejscu, nie ruszając się ani o milimetr. Tak przykazał mu ojciec, a on go słuchał. Po raz pierwszy wziął go ze sobą na polowanie i nie zamierzał niczego zepsuć. Sprawdził, czy zamek jego karabinu jest zakryty. Nie mógł zmoknąć.
Dostał go rok wcześniej z okazji urodzin. Karabin wz. 1750, Pruski. Nie była to nowoczesna broń, pamiętała jeszcze powstanie listopadowe, zakończone piętnaście lat wcześniej, ale strzelała celnie i pewnie. Dopóki się o nią dbało, wszystko było w porządku.
- Tato – zaczął, jednak ten spojrzał tym swoim wzrokiem, który każe się zamknąć. A więc chłopak się zamknął. Miał na imię Zygmunt, a jego ojciec Henryk. Należeli do biednej szlachty, która jakimś cudem zachowała swój dworek po tym, jak ojciec z dziadkiem walczyli w powstaniu listopadowym.
Stracili większość pól uprawnych dookoła dworku, ale zachowali niewielką część lasu i sam budynek. Musieli co prawda płacić większe podatki niż inni, ale dało się żyć w ten sposób.
Szara sowa przeleciała im nad głowami, hucząc głośno. Zygmunt przestraszył się z początku i ścisnął mocniej karabin. Kiedy się uspokoił wrócił do prób, wydłubywania językiem resztek kolacji spomiędzy zębów.
Gdzieś daleko, po jego lewej, usłyszał plusk wody. Teren lasu, który im został, był poprzecinany bagnami i podmokłym podłożem. Zapewne jakieś spróchniałe drzewo złamało się i wpadło do wody. Zygmunt lekko podskoczył, ale Henryk za dobrze znał te lasy. Nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Nadal niewzruszenie przeczesywał las.
Czekali na głuszca.
Zygmunt oparł się wygodnie o pień i przymknął oczy. Nie spał przez całą noc, czekając na ptaka, który mógł się nawet nie pojawić. Upewnił się, że zamek jest dobrze osłonięty i odpłynął myślami całkiem w inne miejsce.
Wyobrażał sobie siebie, daleko na północy w królestwie Danii. Wiedział o nim z ,,Pamiętników” Jana Paska. Chciał kiedyś, jak już dorośnie, wędrować z wielką armią, tak jak on. Poznawać inne kraje, walczyć z wielkimi potworami morskimi i patrzeć w nieprzeniknioną toń oceanu, wdychając słone powietrze. Chciałby mieć swoją szabelkę, płaszcz, konia i wolność, by niczym ptak przemierzać świat. Nie potrzebowałby pieniędzy. Jadłby to, co mu dadzą, a szlachcicowi polskiemu dadzą na pewno!
Kto wie? Może nawet dotarłby do Afryki i zabił tygrysa? Albo krokodyla? Albo tuzin?! Uśmiechnął się pod nosem, kiedy poczuł, że coś trąca jego nogę. To ojciec.
Zygmunt wiedział, o co chodzi. Nie zerwał się na równe nogi, lecz wstał bardzo powoli, najpierw na jedno kolano, a później całkiem. Ściągnął osłonę zamka i odciągnął kurek. Henryk bardzo powoli podniósł rękę i wskazał przed siebie.
Tam, na wystającym nad ziemią korzeniu, może sto metrów od nich, siedział niewyraźny kształt. Mógł go dostrzec tylko dlatego, że pierwsze promienie słońca pojawiały się już na wschodzie. Mgła nabrała teraz jeszcze bardziej mistycznego wymiaru, płynąc delikatnie z wiatrem. Po prawej Zygmunt zobaczył ruch. Kiedy się przypatrzył, zobaczył lisa szukającego czegoś na wilgotnej ściółce, niezdecydowanego jeszcze czy iść dalej czy nie.
Chłopak dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez całą noc towarzyszył mu delikatny szum liści poruszanych przez wiatr. Co jakiś czas dało się słyszeć stukot uderzających o siebie gałęzi. Gdzieś w oddali pierwszy dzięcioł już zaczął swoją pracę. Jego rytmiczne stukanie koiło Zygmunta.
Wtedy usłyszał coś niesamowitego. Coś tak pięknego, że aż opuścił swój karabin wz. 1750, Pruski. Zaczęło się od szybkich stuków, jakby dwa uderzające o siebie patyczki. Później nastąpiło ciche kaszlnięcie, jakby aktor odchrząkiwał przed swoim występem. Kolejne klapanie, po którym tym razem nastąpiło trelowanie. I znów kaszlnięcie. I powrót do stukania.
Zygmunt poczuł, jak drga mu broda, a oczy wilgotnieją. Nie chciał płakać przy ojcu, zacisnął zęby. Wtedy zobaczył stworzenie, które wydawało te dźwięki. Wyglądający jak duży indyk, ciemny ptak z rozpostartym ogonem, nastroszonymi piórami i dziobem skierowanym ku górze. To nim wydawał dźwięk stukania.
Jego szyja w kolorze seledynowym drgała lekko, kiedy dawał przed porannym lasem swój koncert. Ogon, czarny z białymi plamkami, na zmianę rozpościerał się i składał. Tak samo brązowe skrzydła.
Głuszec, wśród płynącej powoli mgły wyglądał niczym jakaś nadprzyrodzona istota. Jak kapłan wzywający duchy umarłych. Jak guślarz odprawiający dziady. Jego majestat i piękno sprawiły, że w lesie ucichł każdy inny dźwięk. Nawet wiatr. Lis wyglądał niczym zastygła rzeźba, podnosząca lewą, przednią łapę do góry i wpatrująca się w muzyka.
Zygmunt skulił się, zamknął na wszystkie inne bodźce, prócz wzroku i słuchu. Ptak przyciągnął całkowicie jego uwagę. Zapomniał całkowicie o karabinie wz. 1750, Pruskim. Zapomniał o ojcu, o zmęczeniu i o lesie. Usiadł na ziemi i ponownie zamknął oczy.
Kwadrans później było po wszystkim. Ptak zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Zygmunt otworzył oczy i z zaskoczeniem stwierdził, że ojciec siedzi obok niego.
- Przepraszam, tato… - powiedział cicho.
- Chodź. Wracamy do domu – odparł Henryk, wstał i objął syna.
Wtedy chłopak zrozumiał. Nie przyszli tutaj, żeby upolować głuszca.
Komentarze (21)
Dobra po pierwsze to - Paaasseeek!!:) Po drugie - przyrównianie głuszca do guślarza? hmm nie wpadłabym na to :P A po trzecie - świetne jak zwykle, no i płynie się przez tekst, 5!:D
Prowadzisz może jakiegoś bloga z opowiadaniem czy coś? Jak coś to wejdz do mnie i podaj. Tymczasem ja zapraszam do siebie.
lofreee.blogspot.com
Również tutaj dodałam pierwsze dwa rozdziały ":)
Pozdrawiam :*
Pozdrawiam :)
Wydajesz się bardzo oczytany, a raczej takim fascynatem starszej literatury, którą pokazujesz i przypominasz nam w tekstach. Pozytywnie odbieram twoje utwory, mają w sobie mglisty urok, który budzi we mnie odczucia tajemniczości i takiej harmonii i melancholii, nie grasz mi na emocjach, prędzej uspokajasz i utulasz słowami. Przypominasz mi taką mgłę, jaką opisywałeś w tym utworze, a także morze z poprzednich - jeśli miałam do czegoś porównać twój styl pisania. Nie mniej czekam na dzień/ opowiadanie, w którym zagrasz na moich emocjach i sprawisz, ze wyswobodzę się z harmonijnych rozmyślań.
"ale strzelała celnie i pewnie. Dopóki się o niego dbało, wszystko było w porządku." - o nią*, bo mówisz w odniesieniu do broni :)
"przeleciała im nad głowami hucząc głośno." - przecinek po "głowami"
"Kiedy się uspokoił wrócił do prób" - po "uspokoił"
"Gdzieś daleko, po jego lewej usłyszał" - po "lewej", bo wtrącenie
"Teren lasu, który im został był" - przed "był", to samo
"konia i wolność by, niczym ptak" - ten przecinek wędruje przed "by"
"Zygmunt wiedział o co chodzi." - po "wiedział"
"Henryk, bardzo powoli podniósł rękę i wskazał przed siebie." - bez przecinka
"Tam, na wystającym nad ziemią korzeniu, może sto metrów od nich siedział" - przecinek po "nich", wtrącenie
"Kiedy się przypatrzył zobaczył lisa, szukającego czegoś na wilgotnej ściółce" - ten przecinek wędruje po "przypatrzył"
"delikatny szum liści, poruszanych przez wiatr" - bez przecinka
"ciemny ptak, z rozpostartym ogonem" - to samo
"Jego szyja, w kolorze seledynowym drgała lekko" - bez przecinka
"Ogon, czarny z białymi plamkami na zmianę rozpościerał się i składał" - przecinek po "plamkami", bo wtrącenie
"Jak kapłan, wzywający duchy umarłych. Jak guślarz, odprawiający dziady." - bez przecinka x2
"Lis wyglądał, niczym zastygła rzeźba" - bez przecinka, porównanie proste
"Przepraszam tato…" - przed "tato" przecinek.
Tekst sprzed dwóch tygodni, a mi się zdaje, że poczyniłeś ogromne postępy od tamtego czasu, to dobry znak :) Podobało mi się zakończenie i zachęciłeś mnie dosyć do brnięcia w to opowiadanie. Fajnie je napisałeś, choć tematyka może nie moja. Dlatego gratulacje, jednak ze względu na błędy jestem zmuszona zostawić tym razem 4 :(
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania