Gruźlica

GRUŹLICA

 

Początek maja. Powróciłem z podróży służbowej w późnych godzinach nocnych. Po szklance gorącej herbaty i krótkim śnie poszedłem rano do pracy. W godzinach południowych poczułem się źle. Dreszcze, łamanie w kościach, katar i suchy kaszel. Grypa, pomyślałem. Lekarz zakładowy diagnozę potwierdził. Wypisał zwolnienie od pracy na cały tydzień z podkreśleniem słów „chory powinien leżeć”. Kazał dobrze się wygrzać, aby nie było powikłań. Życzył szybkiego powrotu do zdrowia.

Wracając do domu, zrobiłem niezbędne zakupy. Byłem kawalerem, mieszkałem na sublokatorce. Na pomoc bliższych mi osób nie mogłem lub nie chciałem liczyć. Pomyślałem sobie, że niejedną grypę miałem, na ogół się nie wylegiwałem i było jakoś dobrze. Dam sobie radę.

Aspiryna, tabletka od kaszlu, przy której zacząłem się krztusić. Brr, okropnie nie lubię anyżu. Gorąca herbata. Na jedzenie nie miałem ochoty. Gdyby bulionik - to być może! Ale sam umiałem tylko zaparzyć herbatę i ugotować jajko.

Okryłem się szczelnie kołdrą. Miałem w zapasie pierzynę. Przez tydzień kuracji kilka razy zamieniałem kołdrę na pierzynę i odwrotnie. Jedno i drugie przepociłem na wylot. Żywiłem się surowymi jajkami popijanymi gorącą herbatą. Nie miałem zupełnie apetytu.

Suchy kaszel nie ustępował. Temperatura ciągle utrzymywała się na poziomie trzydziestu siedmiu i pół stopnia.

Minął tydzień i trzeba było iść do pracy. Powlokłem się na uginających nogach. Byłem zaskoczony takim przebiegiem choroby. Lekarz zwolnienia nie przedłużył, tłumacząc wszystko uporczywym wirusem, który należało przetrzymać. Dostałem aspirynę, preparat wapniowy i na tym się skończyła pomoc lekarska.

Przepona bolała od kaszlu; był suchy, drapiący w tchawicy i początek swój brał gdzieś z głębi płuc. Po kilku dniach poczułem kłujące bóle w klatce piersiowej. Poszedłem prześwietlić płuca. Do spółdzielni lekarskiej. W przychodniach były zawsze nieprzebrane tłumy.

W spółdzielni za podniszczonym biurkiem ordynował dość młody jeszcze lekarz w krótkim kożuszku bez rękawów. Po drugiej stronie biurka siedziała młoda dziewczyna, którą lekarz najwyraźniej podrywał. Nadejście intruza wyraźnie go poirytowało.

Popchnął mnie z niechęcią w stronę kabiny rentgenowskiej i rozkazał rozebrać się do połowy, stanąć na wskazanym miejscu, ułożyć brodę w odpowiednim wgłębieniu na obudowie aparatu, barki do przodu. Skończył. Idąc przodem poprowadził mnie do swego gabinetu. Dziewczyna czekała. Uskrzydlony widocznie jej obecnością zasiadł pewnie za biurkiem. Przysunął do siebie stareńką maszynę do pisania. Wkręcił ćwiartkę papieru i, stukając dwoma palcami, z pewnym mozołem napisał kilka wyrazów. Za to popisowo wyciągnął kartkę papieru z maszyny. Polegało to na tym, że ciągnął papier tylko palcami lewej dłoni, nie pomagając sobie prawą. Wyciągany energicznie papier z gęstym chrzęstem obracał wałek maszyny. Wyglądało to dość imponująco jak na dwupalcowego maszynistę. Widocznie długo ćwiczył tę fazę pracy wytrawnej stenotypistki. A obecność dziewczyny zadziałała dodatkowo. Odwrócił się w moją stronę i tonem dość oschłym, jakby ogłaszał wyrok, odczytał, że w górnej części lewego płatu płucnego występuje świeży naciek tbc. Chorego kieruje się do przychodni przeciwgruźliczej. Poinformował dodatkowo, że dzisiaj już do tej przychodni nie zdążę, gdyż jest czynna tylko do godziny piętnastej.

Noc miałem ciężką. Śnił mi się mur z jasnożółtych cegieł. Jego górna część była odpowiednio zabezpieczona przed opadami daszkiem ze zwykłych dachówek. Przed murem ciągnęły się rzędem prostokątne jakby rabaty obwiedzione betonowymi krawężnikami. Między rabatami rosły bez specjalnego porządku niewielkie, karłowate i raczej zaniedbane drzewka. Przed rabatami na ziemi leżały pokotem jakieś skłębione kształty. Kiedy się zbliżyłem, rozpoznałem, że są to resztki zwęglonych zwierząt.

Pojawili się jacyś mężczyźni. Z nimi miałem te resztki zakopać. Ubrani byli w sięgające do ziemi ciemne, zgniłozielone opończe z kapturami. Kaptury mieli nasunięte głęboko na czoło. Sięgały aż do brwi. Spod kapturów patrzyły wielkie, ciemne, obojętne oczy. Tęczówek i białek nie było widać. Opończe, wskutek błędu krawieckiego, były nienaturalnie napięte w okolicach karku. Mężczyźni poruszali się sztywno i w milczeniu. Kiedy udawało mi się czasami popatrzeć na nich od tyłu, okazywało się, że całe plecy i wnętrzności mają wypalone. Jedynie przednia część ciała stwarzała pozory normalnych ludzi. Wzdrygnąłem się i obudziłem. Byłem spocony, miałem temperaturę, serce niespokojnie kołatało...

Zaczęliśmy kopać doły w obrębie prostokątów zaznaczonych betonowymi krawężnikami. Kiedy mieliśmy już zamiar wrzucać do dołów zwęglone resztki zwierząt, okazało się, że to zwłoki ludzkie w stanie zaawansowanego rozkładu. Poczułem mdłości. I znów się obudziłem. Mdliło naprawdę, w ustach czułem szorstką suchość, gorączka utrzymywała się nadal, serce ciężko pracowało, pulsowały skronie…

Rozkładające się zwłoki zwalaliśmy mozolnie. Moi partnerzy pracowali niemrawo. Męczyłem się więc sam. Ale szło mi to też jakoś bardzo niezdarnie. W pewnym momencie pośliznąłem się. Wpadłem do jamy pełnej mazi. Z dołu widziałem, jak moi dziwni towarzysze zwartym wieńcem stali pochyleni nad wykopem i patrzyli na mnie nieruchomymi, wielkimi oczami, w milczeniu i obojętnie. Obudziłem się z krzykiem. Jeszcze na jawie echo mego krzyku tłukło się w ścianach pokoju. Byłem zlany potem. Mimo to odczuwałem wielki chłód. Serce waliło jak młot. Zbliżała się pora wstawania. Łóżko męczyło, ale nie miałem chęci wstawać. Jakaś wielka ociężałość przykuwała do niemiłej pościeli. Wstałem jednak i pociągając nogami zawlokłem się do łazienki. Z trudem się ogoliłem i umyłem. Ciężkim krokiem poszedłem do pracy.

W pracy pytano o zdrowie. Kiedy powiedziałem im o wyniku prześwietlenia płuc, na moment zapadła cisza. Później posypały się pocieszenia: że gruźlica jest wyleczalna, że obecnie medycyna w tym względzie - to ho, ho; że znają ludzi, którzy żyją i pracują jakby nigdy nic, że w ogóle nie mam się czym martwić. Nie miałem chęci zastanawiać się nad szczerością tych wypowiedzi. Poszedłem na badania do przychodni przeciwgruźliczej.

W przychodni zastałem nieprzebrane tłumy. Przed każdymi drzwiami do lekarza wiła się tasiemcowa kolejka. Po dwóch godzinach stanąłem przed lekarzem, to jest przed panią doktor. Po pierwszym jej odezwaniu nabrałem do niej zaufania. Nie komplikowała spraw. Powiedziała w sposób naturalny, wstając z krzesła - a była w gronie innych lekarzy, bo coś tam konsultowali ze sobą, a może tylko plotkowali - no to chodźmy sprawdzić te płuca. Podniosła się z krzesła z rozmachem. Mówiła też jakby z rozmachem. Wszystko jednak w sposób naturalny. Sprawiała wrażenie osoby kompetentnej. Wsadziła mnie pod aparat: broda w odpowiednie zagłębienie, barki nieco do przodu, uchwyt pacjenta za łokcie. Rozpoczęło się badanie. Dochodziły do mych uszu jej posykiwania, cmokania, postękiwania. Wreszcie z nieukrywanym zdziwieniem i pewną irytacją powiedziała, że nic w płucach nie widzi, że czego on - ten pierwszy lekarz - chce. Stukilowy ciężar spadł mi z serca. Kiedy lekarka zobaczyła moją rozpromienioną twarz, trochę się zmitygowała. Chory nie powinien być chyba taki wesoły. Powiedziała więc, że oczywiście na tym aparacie ona nic nie widzi, ale na wszelki wypadek skieruje mnie na wykonanie zdjęcia z płuc i to potwierdzi lub wykluczy wszystko. Bo zdjęcie jest najlepsze w takich razach.

Do zakładu radiologicznego już tego dnia nie poszedłem. Wypadało trochę popracować, jak też i nacieszyć się zdrowiem wobec swoich współpracowników. Idąc do domu wstąpiłem do zakładu radiologicznego, aby zorientować się w jego godzinach przyjęć. Wizyta wypadała na poniedziałek. A więc miałem przed sobą kilka dni łącznie z niedzielą w dobrym nastroju, chociaż czułem się podle.

W poniedziałek na kilka minut przed rozpoczęciem pracy zakładu radiologicznego wszedłem do jego poczekalni. A tam jak w beczce śledzi. Tłok niesamowity. Ustaliłem koniec kolejki i zająłem w niej miejsce. Przed sobą miałem dwóch mężczyzn. Jeden niższy niczym specjalnym się nie wyróżniał, w pamięci, widzę go w niebieskich dżinsach. Drugi, wyższy, miał bardzo niezdrową twarz. Obrzmiałą, woskową, pokrytą jakby trwałą, niezmywalną warstwą tłuszczu. Miało się przy tym wrażenie, że twarz jest ciągle spocona. Zaznaczał się szczególnie zarost. Wydawało się, że nie był golony od kilku dni. A może tak było rzeczywiście.

Mężczyźni przede mną w kolejce rozmawiali ze sobą niezbyt cicho, więc chcąc nie chcąc wiele usłyszałem. Właściwie to mówił tylko ten wysoki, że był w sanatorium przeciwgruźliczym w Zakopanem, że było tam z nim bardzo kiepsko. Trzy razy przyjeżdżała do niego karetka pogotowia. Odsunąłem się machinalnie od mężczyzn na przyzwoitą moim zdaniem odległość. Ale z tyłu ludzie napierali, bo też przybywało ich coraz więcej. Lekarza jeszcze nie było.

Po upływie prawie godziny wpadł do poczekalni lekarz. Był zdyszany i spocony. Przepraszał czekających za swoje spóźnienie. Usprawiedliwiał się niesolidnością komunikacji miejskiej. Miał gdzieś na drugim krańcu miasta pół etatu i właśnie z powodu fatalnych połączeń komunikacyjnych nie zdążył na czas. Słuchałem go nawet z sympatią. Większość lekarzy spóźnia się regularnie, ale nie przeprasza. Cóż, panowie życia i śmierci. Ten lekarz, jak widać, był pod tym względem inny. Był tylko radiologiem. Zabrał się też szybko do pracy. Inni lekarze, zwłaszcza kobiety, zwykle w takich wypadkach zasiadali jeszcze do piętnastominutowej kawy, za nic sobie mając czekających w kolejce chorych ludzi.

Kasety z kliszami trzaskały. Kolejka pacjentów wprost topniała. Szybko nadeszła i moja kolej. Lekarz uwinął się sprawnie i był na tyle grzeczny, że nie pytany podał dzień i godzinę odbioru wyniku.

W środę o godzinie jedenastej stawiłem się przy okienku po odbiór zdjęcia. Kiedy podałem swoje nazwisko, królowa zza szybki pytająco uzupełniła - Franciszek? Nie. Podałem swoje imię. Dalsze poszukiwania. Zdjęcia nie było. Myślałem, że się „klisza spaliła” i prześwietlenie trzeba będzie powtórzyć. Ale władcza rejestratorka wyjaśniła krótko, że zdjęcie przesłano do przychodni przeciwgruźliczej. Chłód spłynął na całe moje ciało. A jednak.

Popędziłem do przychodni, gdzie rzecz jasna kłębiły się tłumy. Zrezygnowałem na dzisiaj z walki o swoje zdrowie. Poszedłem do pracy. Współpracownicy znów rzucili się z pocieszeniami. Niektórzy uśmiechali się pół współczująco pół ironicznie.

Śniło mi się, że spotkałem swego ojca. W rzeczywistości ojciec nie żył od dwóch lat. We śnie też to wiedziałem, a mimo to spotkanie nie wywarło na mnie większego wrażenia. Akcenty emocjonalne, jak to w snach, były inaczej rozłożone.

Byliśmy w odludnej okolicy. Był mur z żółtej cegły z daszkiem ze zwykłych dachówek. Przed murem - jakby rabaty otoczone betonowymi krawężnikami. Pośród rabat karłowate drzewa, przed rabatami jakieś zmierzwione kształty... Obudziłem się gwałtownie aż jęknęły sprężyny w tapczanie. Czułem stan podgorączkowy, który mnie właściwie nie opuszczał od początku choroby. Praca serca była przyspieszona, odczuwałem nieprzyjemny chłód. Byłem w półśnie, z logiką na bakier. Na wszelki wypadek przeżegnałem się: Wszelki duch …

Ojciec był ubrany w ciemną, zgniłozieloną opończę z kapturem nasuniętym po same brwi. Opończa była nienaturalnie napięta w okolicach karku. Zauważyłem też, że ciało ojca jest prawie w całości wypalone, zwęglone. Jedynie niespalona przednia część ciała stwarzała pozory normalnego człowieka. Spod kaptura patrzyły na mnie wielkie, czarne, nieruchome i obojętne oczy.

Dopieroż ogarnęła mnie panika!

Krzyk człowieka we śnie z powodu bezwładu wiązadeł głosowych bywa nienaturalny. To jest jakiś zduszony ryk. Krzyczałem i budziłem się zarazem. Jeszcze na jawie echo mego krzyku tłukło się w ścianach pokoju. Byłem zlany zimnym potem, serce waliło jak młot, męczył stan podgorączkowy. Wstałem jednak i pociągając nogami zawlokłem się do łazienki. Z trudem się ogoliłem i umyłem. Ciężkim krokiem poszedłem do pracy.

Wcześnie stawiłem się przed drzwi lekarza, licząc na dobre miejsce w kolejce. Zastałem jednak niemały ogonek. Inni myśleli podobnie. Po około dwóch godzinach stanąłem przed panią doktor. Nie była to lekarka z poprzedniej wizyty. Ta była naturalną blondynką najprawdopodobniej od stóp do głowy. Oczy pewne siebie, ale niezbyt przytomne, otoczone białymi rzęsami. Urzędniczy sposób bycia. Rutyna. Zapytała o nazwisko i gdzieś jakby z kosza obok biurka wyciągnęła kliszę z podobizną moich płuc. Popatrzyła na zdjęcie pod światło, odwracając się za siebie w stronę okna.

Oba szczyty płuc zajęte.

Oprócz diagnozy zaskoczyła mnie spostrzeżeniem, że mam uprawnienia nauczyciela. W związku z tym kieruje mnie do sanatorium nauczycielskiego w Zakopanem. Wypisała receptę na odpowiednie lekarstwa - streptomycyna w zastrzykach i PAS. Zrobiła to sprawnie, nie patyczkując się zbytnio i nie zwracając uwagi na oszołomienie pacjenta po takiej diagnozie. A ja dodatkowo czułem się bardziej petentem niż pacjentem.

Do pracy wróciłem zupełnie zrezygnowany, ale dziwnie odprężony. Może dlatego, że skończyła się nerwowa huśtawka. Sprawa się ostatecznie wyjaśniła. Nawet zabrałem się do pracy z pewną dozą przyjemności. Przed sobą miałem długie miesiące pobytu w sanatorium. Wypocznę. Za darmo. I jeszcze mi zapłacą.

Do pokoju weszła kierowniczka sąsiedniego działu. Koleżanka mojej kierowniczki. W rozmowie dowiedziała się o moich perypetiach. Niespodziewanie stwierdziła, że nie wierzy w tę diagnozę. Poradziła mi nie poddawać się i pójść do dobrego radiologa. Dodała, że jest żoną lekarza i wie, jakie bywają błędy w sztuce lekarskiej, a zwłaszcza w radiologii. Podała mi nazwisko i adres jej zdaniem bardzo dobrego radiologa. Radziła usilnie, abym tam poszedł.

Wracając do domu udałem się pod wskazany adres. Rzeczywiście był szyld gabinetu radiologicznego. W tym dniu jednak wizyt nie było, dopiero pojutrze. Miałem więc znów przed sobą sporo godzin na falowanie emocji od nadziei do załamania.

Śniło mi się, że jechałem jako pasażer w samochodzie osobowo-towarowym zwanym potocznie dostawczakiem. W kabinie - miejsce dla kierowcy i pasażera. Zaraz za ich plecami metalowa ściana z okienkiem. Za ścianą pomieszczenie do przewożenia towaru, które stanowiło dość duże pudło metalowe. W kraju budowano takie samochody pod nazwą syrena-bosto. Ja obok kierowcy. Kierowcą był ktoś z rodziny.

Wyjechaliśmy z odludnej okolicy. Z miejsca jakby ogrodzonego jasnożółtym murem z daszkiem ze zwykłych dachówek. Pod murem prostokąty ziemi obwiedzione betonowymi krawężnikami. Między prostokątami karłowate drzewa. Przed prostokątami jakieś zmierzwione kształty...

Pomyślałem, że okolica jest mi jakoś dziwnie znajoma.

Jechaliśmy przez jakieś małe miasteczko i kiedy byliśmy poza miastem samochód nagle skręcił w pole i ruszył bardzo ostro pod dość strome, długie wzniesienie. Wzniesienie było piaszczyste. Jakieś nieużytki pokryte gęstym kożuchem suchej roślinności, typowej dla tego typu gleb. Roślinność taka zawsze kojarzyła mi się z późnojesiennymi, usychającymi powoli wrzosami. W oddali widać było równy, czysty horyzont, który był wierzchołkiem tego wzniesienia. Mknął więc nasz dostawczak pod tę górę z tak wielką determinacją, że aż mnie to zaniepokoiło. Spojrzałem pytająco na kierowcę.

Za kierownicą siedział człowiek ubrany w ciemną, zgniłozieloną opończę z kapturem nasuniętym głęboko na oczy. Spod kaptura patrzyły na mnie trochę z ukosa wielkie, ciemne, obojętne oczy. Postać była pochylona nad kierownicą, co podkreślało zdecydowanie w działaniu.

Obudziłem się gwałtownie i odetchnąłem z ulgą, że to tylko sen. Emocje ze snu jednak działały, serce waliło przyspieszonym rytmem, w ustach sucho, po ciele przebiegały gorączkowe dreszcze. Jeszcze był zmrok. Odwróciłem się na drugi bok i postanowiłem spać dalej…

Samochód już pędził z zawrotną prędkością. Horyzont szybko się zbliżał. Nie oddalał!

I nagle okazało się, że linia horyzontu jest skrajem ogromnego urwiska. W dole rozległe pola, lasy i zdaje się nawet domy. Ale to wszystko w bardzo ogromnej głębi. Samochód z całym rozpędem wyleciał w powietrze. Spadanie z tej wysokości ze świadomością niechybnej śmierci zapowiadało się na długo. Zacząłem wrzeszczeć. Krzyk mój niósł się w tej wielkiej przestrzeni bardzo donośnie, gdyż powietrze stało się nagle krystalicznie czyste i doskonale niosło dźwięk. Zerwałem się ze snu zlany zimnym potem i z sercem drgającym w gardle. Jeszcze na jawie echo mego krzyku tłukło się w ścianach pokoju. Stan podgorączkowy męczył jakoś szczególnie. Była pora wstawania. Mimo że do łóżka czułem wielki wstręt, wstawać nie miałem chęci. Wstałem jednak i pociągając nogami zawlokłem się do łazienki. Z trudem się ogoliłem i umyłem. Ciężkim krokiem ...

W odpowiednim dniu i godzinie, z łomoczącym sercem, z kroplami potu na czole i nosie stanąłem pod drzwiami radiologa. Drzwi otworzył sam doktor ze śrubokrętem w dłoni. Bardzo grzecznie powitał - co to jednak znaczy prywatny gabinet pomyślałem - i poprosił siadać, wskazując prostą, sosnową ławę pod ścianą w przedpokoju. Następnie również bardzo grzecznie oświadczył, że będzie gotów za piętnaście minut, bo właśnie kończy naprawę gniazdka elektrycznego. Mówił pogodnie, trochę przeciągle i z rezonansem nosowym.

Określenie „piętnaście minut” było jak zwykle w takich wypadkach nieprecyzyjne.

Kilkanaście razy, a może i kilkadziesiąt, robiło mi się na przemian zimno i gorąco. Pot występował na czoło. Sączył się też po plecach między łopatkami aż do pasa. Niektóre wścibskie krople przenikały bezczelnie jeszcze niżej. Odruchowo choć bezsensownie macałem dłonią ławę pod siedzeniem. A że dłonie miałem w zdenerwowaniu mokre, więc podejrzewałem siebie o najbrzydsze rzeczy. W butach były kałuże wilgoci. W ustach niemiłosierna suchość. Serce dławiło za gardło.

Wreszcie śpiewny głos zaprosił pod aparat. A więc znów broda w zagłębienie, ramiona do przodu, chwyt za łokcie… Zza aparatu dochodziło spokojne i miarowe posapywanie radiologa i wreszcie głos zaśpiewał: Piękne płuca!

Zesztywniałem. Pomyślałem, że lekarz przygotowuje mnie do przykrej diagnozy, bo nie wie, że pacjent wie. Więc zapytałem tylko, że co, że jak, że niemożliwe, że pan doktor raczy żartować. A pan doktor, że nie, że dlaczego, że na-prawdę. A ja, że mam już skierowanie do sanatorium przeciwgruźliczego. A pan doktor, że tam dopiero dostałbym gruźlicy. A ja... tym razem tylko pomyślałem: Czy lekarz powinien tak mówić o sanatoriach, o tym, co się tam robi z biednymi ludźmi pod pozorem leczenia? To ilu nie miało, a dostało „dzięki” lekarzom-konowałom?

Z sentencją lekarską wypisaną na papierku poleciałem jak na skrzydłach do przychodni przeciwgruźliczej. A tam tym razem jednak lekarka-urzędniczka. I z buzią na mnie, że dla niej to nie dokument. Że takie coś każdy może sobie wypisać. Tylko zdjęcie zdoła ją przekonać.

Kiedy wychodziłem z przychodni i w szatni odbierałem swój płaszcz, poskarżyłem się szatniarce na niesłuszne posądzanie mnie o gruźlicę. Popatrzyła na mnie uważnie i zaraz krytycznie: Aaa, jednak na zdrowego to pan nie wygląda.

Nie tylko chorowałem, lecz również pracowałem i miałem jakieś tam plany życiowe. Z tych planów właśnie wynikało, że dzisiaj wieczorem musiałem jechać do Warszawy na dwa tygodnie, aby się przygotować do poważnego egzaminu państwowego. Był to plan jeszcze sprzed choroby i jakoś do tej pory nie odstąpiłem od niego, mimo że miałem skierowanie do sanatorium. Z wyjazdu również nie zrezygnowałem. Na zrobienie zdjęcia rentgenowskiego nie było czasu, a byłem przecież pewien, że jestem zdrów. Rozpocząłem zatem przygotowania do wyjazdu. Postanowiła mi towarzyszyć moja dziewczyna. Nie była nigdy w Warszawie. Nadarzała się okazja poznać wreszcie stolicę. Odczucia miałem mieszane, bo to miło w towarzystwie, ale mniej zapowiadało się czasu na pracę.

W Warszawie zamieszkaliśmy w hotelu nauczycielskim. Nie pamiętam już, jakie warunki miała dziewczyna. Ja otrzymałem pokój siedmioosobowy, który był pierwszy w amfiladzie trzech podobnych pokojów. Ruch całą dobę.

Najgorsze były poranki. Noc nie dawała odpoczynku. Dziwna ociężałość przykuwała do przepoconej pościeli, której się wprost brzydziło i nienawidziło. Poranną toaletę w publicznej umywalni zawsze robiłem do połowy rozebrany. A tu ciągłe dreszcze zniechęcały do zrzucenia górnej części piżamy. Patrzyłem zdziwiony na swoje ciało. Było dziwnie blade, z ciągłą warstewką zimnego potu. Okolice żołądka i wątroby były jakby trochę zniekształcone. Katar. Piekący w głębi płuc kaszel. Po tylnej ścianie gardła coś jakby ciągle spływało. Ropa? To spływanie odbywało się widocznie i w nocy podczas snu, bo rano długo musiałem odchrząkiwać zaschłe w gardle kluski. W dzień wydzielinę tę widocznie połykałem. Ale w nocy, kiedy leżałem, odkładała się w zagłębieniach gardła, przełyku i zasychała. Tfu, obrzydliwość.

A może to jednak gruźlica?

Dziewczyna garnie się do migdalenia! Jak to mało wiemy o swoim partnerze sercowym. Gdybyśmy wszystko wiedzieli, to z pewnością mielibyśmy nie jeden raz chęć „uciec do Morza i zostać Marynarzem”.

Tłumaczę więc dziewczynie, że sprawa jeszcze nie wyjaśniona. Wydaje mi się, że bakcyle wielkości nietoperza latają wokół mojej osoby. Dlaczego nietoperza? A bo siedzieliśmy majowym wieczorem nad Wisłą. Za plecami warszawska Syrena. Ciepło, którego jednak normalnie nie odczuwałem. Refleksy świateł odbijają się w migoczącej wodzie. Latają owady, zwłaszcza komary, więc, polując na nie, śmigały dość często nietoperze. Właśnie jak bakcyle w mojej wyobraźni.

Ale wytłumacz coś upartej babie… Mówiła, że nie wierzy w moją gruźlicę. I rzeczywiście miała poniekąd rację. Gruźlica ponoć potęguje libido. A ze mną nic się takiego nie działo. Przeciwnie, tylko bym leżał, ale sam i bezczynnie… Więcej, i do leżenia odczuwałem niechęć.

Rano. Ja ociężały, apatyczny i słaby. Dziewczyna natomiast wesolutka jak szczygiełek. Dowcipkuje, podskakuje trzy razy tam, gdzie wystarczyłoby raz. Pogoda wspaniała.

Ponieważ przyjechaliśmy z chłodnego miasta, byliśmy ciepło ubrani. Dziewczyna zaraz sobie kupiła taniutką, perkalikową sukienkę i czuła się wyśmienicie. Ja w garniturze z kamizelką! Pociłem się, a mimo to było mi zimno. Po śniadaniu załatwialiśmy moje sprawy, gdzieś do godziny pierwszej, drugiej. Później, po obiedzie, zwiedzaliśmy stolicę. Ja ciceroniłem z bedekerem w garści.

Upał doskwierał. Pragnienie. Wypijałem ogromne ilości obrzydłej mi już gorącej herbaty. Często łakomie patrzyłem na uliczne saturatory, na ich zimną wodę zwaną potocznie…gruźliczanka. Nomen omen. Powstrzymywałem się przed jej piciem ze względu na bolące gardło.

Po kolacji dalsze zwiedzanie. Późnym wieczorem szliśmy spać do hotelu, aby nazajutrz powtórzyć podobny porządek dzienny. Kładłem się do przepoconej poprzedniej nocy pościeli. Tak było przez dwa tygodnie.

Rano dziewczyna mnie podciągała w marszu, bo była wypoczęta i rześka, a ja ociężały i słaby. Jednak około godziny drugiej po południu role się zmieniały. Nie znaczyło to wcale, że ja czułem się rześko i wypoczęty. Przeciwnie, czułem się podobnie jak rano z dodatkiem fizycznego i umysłowego zmęczenie przedpołudniowym programem dnia. To dziewczyna była fizycznie zupełnie wykończona. Ale ze zwiedzania miasta nie chciała zrezygnować. W rezultacie ja, ledwo ciągnący nogi, musiałem jeszcze holować dziewczynę.

Wieczorami dreszcze, suche i gorące dłonie, spalone wargi, pieczenie w gardle, chrypka i kaszel. Pragnienie i brak apetytu.

Tak, to chyba jednak gruźlica.

Do Warszawy jechałem z przekonaniem, że jestem zdrów. Kiedy pobyt zbliżał ku końcowi, za sprawą nękających mnie dolegliwości przekonanie to bladło. Gdybym się czuł dobrze, to nawet zła diagnoza nie psułaby mi tak humoru. Pojawiła się znów trema przed wynikiem czekającego mnie badania.

Wróciliśmy do swoich domów, a ja szybko udałem się do radiologa. Tym razem lekarz wyczuł chyba mój niepokój, a może sam był ciekaw, jak tam właściwie jest z moimi płucami. Może czegoś nie dostrzegł za pierwszym razem. Szybko się uwinął przy zdjęciu i poprosił mnie, abym poszedł na piętnastominutowy spacer. W tym czasie on wywoła zdjęcie i z mokrej jeszcze kliszy odczyta stan moich wątpiów. Po wyznaczonym czasie punktualnie stawiłem się pod drzwi lekarza, spocony i rozdygotany z emocji. Lekarz wyciągnął z wywoływacza ociekającą kliszę, położył na podświetlony czytnik i słowami z poprzedniego badania opisał stan płuc. Świat pokraśniał mi w oczach, zrobiło się tak lekko, że mógłbym frunąć wysoko, gdyby nie sufit pokoju. Lekarz patrzył na mnie z satysfakcją. Po wysuszoną kliszę miałem przyjść na drugi dzień.

Sprawa potoczyła się już z górki. Ze zdjęciem zwiniętym w rulonik i owiniętym w biały papierek stanąłem w długiej kolejce pod drzwiami lekarza w przychodni przeciwgruźliczej. Za biurkiem siedziała inna pani doktor. W tamtych czasach trudno było marzyć o leczeniu u jednego lekarza. Prywatnie można było sobie na to pozwolić. Tylko kogo było na to stać! A więc ta inna lekarka wzięła moje klisze, popatrzyła pod światło. Poszła do sąsiedniego pokoju. Przez uchylone drzwi zauważyłem, że tam właśnie jest lekarka urzędniczka. Obydwie doktórki oglądały kliszę na tle okna. Urzędniczka ze zdziwieniem i jakby zgorszeniem spoglądała na mnie przez szparę w drzwiach. Nie było więc efektownej puenty. Nosiłem się bowiem z zamiarem wygarnięcia lekarzowi, co myślę o takim leczeniu. Ale miałem pecha na całej linii. Lekarz był inny, a poza tym obok siedziała młoda dziewczyna, która - jak się po chwili okazało - była praktykantką. Doszedłem do wniosku, że może nie wypada podrywać autorytetu lekarzom wobec ucznia. Tak mnie uczono. Głosem, wydawało mi się, dość surowym i z wyrzutem poskarżyłem się, że całą tę historię przepłaciłem kuracją bellacornową. Lekarka odparła: To bardzo dobrze, że na tym się tylko skończyło.

Pudło, pudło! Nie udała się puenta całkowicie.

Na dokładkę lekarka poradziła jeszcze, aby sprawę zakończyć u innego lekarza. Nie zapytałem, dlaczego ona nie chciała sprawy doprowadzić do właściwego końca. Wypadało więc na drugi dzień znów stać w tasiemcowej kolejce, celować do innego lekarza, aby pasmo błędów poprawnie zakończyć. Wyszedłem rozeźlony i zdecydowany, że do sprawy już nie powrócę. Co mi tam formalności. Przecież jestem zdrowy, a to grunt.

Jakże się łudziłem.

Po roku czasu, kiedy o chorobie już zapomniałem i spokojnie, a nawet z przyjemnością, pracowałem przy swoim służbowym biurku, zapukano do moich drzwi. Byłem akurat w pobliżu, więc je otworzyłem. W drzwiach stały dwie ko-biety. I jak w znanym dowcipie przedstawiły się jako... społeczna trójka służby zdrowia! Ta trzecia poszła chyba na zakupy. Zapytały grzecznie, czy mogą wejść. Równie grzecznie zaprosiłem do środka. Usiadły przy stoliku, rozłożyły papiery i zaczęły wypytywać: Jak przebiegło leczenie sanatoryjne, czy mam dobre warunki mieszkaniowe, czy nie istnieje możliwość zarażenia z mojej strony rodziny, współmieszkańców lub sąsiadów, czy nie pluję krwią, czy mam apetyt itd., itp. Słuchałem cierpliwie ubawiony i poirytowany zarazem. Gdy skończyły, w telegraficznym skrócie - i może to podziałało skutecznie - wszystko im opowiedziałem. Były skonfundowane. Widocznie mój przypadek nie był znów tak powszechny w ich służbie. Znać było, że uwierzyły w moją relację. Poradziły mi jednak, że muszę, chcę czy nie, załatwić tę sprawę formalnie do końca. Takie lekceważenie spraw formalnych do niczego dobrego nie doprowadzi. Gruźlica jest chorobą społeczną i jej leczenie jest przymusowe. W przeciwnym razie mogę być ukarany wysoką grzywną, a ja dopowiedziałem: lub... wieloletnim więzieniem. A to więzienie gruźlika wyobraziłem sobie w pierwszym odruchu jako pobyt o wodzie i chlebie w zimnej celi z gołą pryczą.

Muszę więc uzyskać zaświadczenie, że nie mam gruźlicy.

Znów odczekałem swoje dwie godziny w kolejce do lekarza, znów zrelacjonowałem sprawę, znów obejrzano pod światło moje jedno i drugie zdjęcie, jeszcze raz mnie prześwietlono ruchomym aparatem: broda w dołku, ramiona do przodu, uchwyt powyżej łokci…

Jakby z pewną niechęcią wypisano mi zaświadczenie, że „pod względem gruźlicy nie mają do mnie zastrzeżeń”.

Długie lata zaświadczenie to leżało w domowym archiwum, w teczce z innymi ważnymi papierami. Pewnego razu zauważyłem, że nie ma w mojej szafie dwu teczek z dokumentami z całego dotychczasowego mojego życia. Cały dom przerzuciłem, w pracy wszystkie szafy przekopałem. Bez pozytywnego rezultatu. Zaginęły moje świadectwa szkoły podstawowej i średniej, dyplom ukończenia szkoły wyższej, zaświadczenie o zdanym państwowym egzaminie, do którego tak się przygotowywałem w Warszawie w czasie trwania mojej „gruźlicy”; dokumenty na mieszkanie spółdzielcze, na które wyczekiwałem latami; dokumenty moich awansów oraz nagród i… zaświadczenie, że nie mam gruźlicy.

A jak powrócą do tej sprawy?

Przez pomyłkę, oczywiście.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Minia215 28.09.2018
    Jakbyś to podzielił na dwie części... Byłabym Ci wdzięczna.
  • Zawodniczka 08.10.2018
    Naprawdę dobre opowiadanie. Wprawdzie wymaga korekty w zakresie interpunkcji i narracja jest trochę zbyt sprawozdawcza, nierówna stylistycznie, ale ma to coś. Wciągnęło mnie, a motyw snu nawet zmroził mi krew w żyłach. Czyżbym wyczuwała tu inspirację rosyjską literaturą?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania