Historia buszczeckiego obrazu

Błękit uchodził za wyjątkowo drogi barwnik, na który nie każdego było stać. Stosowano go dla podkreślenia szczególnej roli Przenajświętszej Panienki jako matki. Jednak teraz to nie szata zdobiąca postać Mari Dziewicy stawała się w rękach zręcznego malarza niebieska, nie szata, lecz tło, które ten natchniony artysta postanowił namalować właśnie w kolorze nieba. Złota natomiast miała zostać cała reszta, czyli: Święta Panienka w koronie z małym Jezuskiem na rękach, z dwunastoma gwiazdami naokoło głowy oraz wężem pod stopami. I mistrz wiedział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre. A gdy skończył, przeniósł „ciepłe” jeszcze dzieło do rzymskiej galerii pełnej pielgrzymów i turystów, w której czekać miało spokojnie na swojego kupca. Ten przybył z daleka, bo aż ze wschodnich rubieży Rzeczypospolitej, a nazywał się Aleksander Sieniawski i był hrabią, synem fundatorów kościoła w Buszczu, dla którego to kościoła zaplanował pozyskać ów obraz. Tak naprawdę nie chciał podarować go buszczanom, lecz zawieźć do Brzeżan, ale gdy wracał z Wiecznego Miasta i przejeżdżał przez wieś, konie stanęły nagle dęba i nie chciały się ruszyć i to był znak do tego, by pozostawić Przenajświętszą Panienkę tu właśnie. I tak rozpoczyna się historia pełna cudów i dziwów, pełna poświęceń i ludzkiego cierpienia, która karta po karcie przedstawia się tak...

***

Przez dziesiątki lat pielgrzymi udawali się do malutkiego Buszcza, by tam modlić się przed niezwykłym obrazem, który w owym czasie zdobył sobie status cudownego. Jednym z nich był Jan III Sobieski, który na tym odcinku poruszał się konno, pokonując wraz ze świtą wzgórze za wzgórzem, i Lipowce, i Ciemierzyńce, i Dunajów, teren należał bowiem do faliście ukształtowanych, obfitujących w łąki, pola oraz lasy. Zaraz za Dunajowem natknął się na starca z długą, siwą brodą, który pilnował stada owiec, a ten wskazał mu dalszą drogę:

– Konno będzie jakieś piętnaście zdrowasiek, w tamtą stronę trza jechać. – I tu pokazał laską kierunek, a gdy mu rzucono srebrną monetę, dodał: – Bóg zapłać, miłościwi panowie!

Nie był żebrakiem, tylko zwykłym biedakiem, choć on sam w ten sposób siebie nie postrzegał; ot, żył jak żyć umiał najlepiej. Jeszcze długo odprowadzał wzrokiem wolno sunących jeźdźców, tak długo, aż zniknęli za linią lasu i okolicznych wzgórz.

Król miał o co prosić niebiosa tuż przed nadchodzącą potyczką z kozakami i Tatarami, bo wrogów Polski nigdy nie brakowało. Gdy więc dostojni jeźdźcy dojechali do celu, zeskoczył z rumaka i wbiegł do niepozornego kościółka, który w żaden sposób nie mógł równać się krakowskiej ani gnieźnieńskiej katedrze. Potem padł przed obrazem i modlił się w słusznej intencji:

– Matko Przenajświętsza, Królowo Polski, po stokroć dopomóż tym, co miłują pokój i kochają swój kraj!

I dopomogła, bo była matką, która przez stulecia pilnowała, by Polacy, Rusini, Ormianie i Żydzi żyli na tych ziemiach zgodnie i bogobojnie.

***

Mijały wieki, a względny spokój trwał aż do czasu rozpoczęcia drugiej wojny światowej. Wtedy właśnie coś w narodzie rusińskim pękło. Nagle pojawiła się głęboka nienawiść do Polski i Polaków, nienawiść, która wcześniej nie rzucała się aż tak bardzo w oczy. I nieważne, że chodziło w tym wypadku o sąsiadów, którzy na co dzień się znali, lubili i szanowali. Scenariusz przećwiczony jeszcze na Wołyniu był zawsze taki sam. Naprzód bojówki wkraczały do wsi i miasteczek, a później do tych grup bojówkowych przyłączali się zwykli cywile, niosąc zapalone pochodnie i potencjalne narzędzia zbrodni – widły, grabie, drewniane pałki i sierpy – i skandując po trzykroć: „Sława Ukrajini”. Zaczynały się grabieże, gwałty, mordy i podpalenia. Upowcy nie cackali się z ludźmi, rozprawiali się z nimi nader okrutnie: ciężarnym przebijano brzuchy, niemowlęta rozrywano ciągnąc je za nóżki, a inteligentów obwiązywano drutem kolczastym i wrzucano do studni albo jeziora. Ucinano przy tym nogi i ręce, nosy i uszy, kastrowano mężczyzn i nikogo, ale to nikogo nie oszczędzano.

Nic więc dziwnego, że kiedy dla mieszkańców Buszcza nastał sądny dzień dwudziestego drugiego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego, kto żyw pognał do kościoła będącego twierdzą. Czerwone race nad najwyższym wzniesieniem były sygnałem do ataku. Przed każdym polskim domem stał teraz Ukrainiec, wskazując swoim drogę. Banderowcy poruszali się na saniach albo konno, otaczali wieś. Ludzie zgromadzeni w świątyni zaczęli się modlić i naradzać:

– Nie obronimy się, chłopy; trzeba nam uciekać do miasteczka; najlepiej tyłem, przez zakrystię, a dalej... to już przez las. A gdzie proboszcz? Co z nim? Nie ma go jeszcze?

Potem zawołał ktoś, kto wparował z nagła do świątyni:

– Podpalono dom Antosi. Uwaga: podpalają wszystkie domy! Nie ma na co czekać! Chodu! Chodu!!!

Na te słowa ludzie pognali do Brzeżan, gdzie stacjonowali Niemcy i gdzie w związku z tym panował względny spokój. Nie wszyscy jednak zdołali uciec i nie wszystkim udało się przeżyć. A oto kilka bardziej lub mniej szczęśliwych przypadków...

***

Dokładnie o dwudziestej do domu Franciszki Żołnowskiej zastukał sąsiad – pobożny Ukrainiec o imieniu Vadim. Odbyła się krótka, lecz treściwa rozmowa:

– Musisz ze mną iść, Franiu. Za chwilkę będzie tutaj piekło. Zabierz malutką Józię. Pozostali muszą sobie jakoś poradzić. Gdzie Stasiu? A mąż?

Vadim był bardzo bogobojny oraz zwyczajnie tak po ludzku życzliwy. Nie przeszkadzało mu to jednak spoglądać na urodziwą sąsiadkę, tak jak mężczyzna spogląda na kobietę i niekiedy za to się ganił w myślach.

– Poczekaj, powiem swoim, że wychodzę i polecę po małą – oświadczyła Frania, z początku zaskoczona propozycją Vadima. – Dziękuję, że o nas pomyślałeś. Dobry Bóg ci to wynagrodzi.

Takiej rzezi nikt się nie spodziewał, bo też i co złego mogło wydarzyć się w sennej parafii, nad którą pieczę od wieków sprawowała Maryja? Tak przynajmniej naiwnie sądzono, ale teraz wszystko miało się zmienić w przeciągu jednej nocy. Zbliżał się czas próby.

***

Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści. W jednym z domostw młodziutki kandydat na księdza (Franciszek Skałuba), którego buszczecki proboszcz (Filip Zając) od miesięcy potajemnie przygotowuje do święceń, odmawia brewiarz. Nagle wpadają Ukraińcy i zaczyna się jatka. Na pierwszy ogień idą mężczyźni, w tym wspomniany już Franciszek, któremu nie udaje się w porę skryć w kominie, następnie zostają wybite kobiety – wszystkie, co do jednej. Młody, barczysty Ukrainiec dopiero co uczy się strzelać i jest z tego strasznie, strasznie dumny. Instruuje go starszy i bardziej doświadczony kamrat z siwą bródką, który wygląda troszkę jak ten Lenin:

– Żwawiej, chłopie, z życiem, wal śmiało w polskie bydło, no dawaj, kurwa, dawaj!

Razem dokonują aktu okrutnej zbrodni. I już gotowi, i już mocno rozjuszeni, pędzą do kolejnego domu, by kontynuować dzieło eksterminacji i zniszczenia.

***

Dochodzi dwudziesta druga. Banderowcy z impetem wparowują na plebanię, by pojmać skromnego księdza o wyglądzie intelektualisty, ale Filipa Zająca nie ma w domu, zdołał uciec do sadu, gdzie jego koszula nocna zlała się z barwą śniegu, co go uratowało; na miejscu natomiast pozostała samiuśka służąca, która teraz stara się udobruchać intruzów słowami, które zawsze działają (działają na ludzi, nie na zwierzęta):

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

– Chwała Ukrainie! – odpowiada jej zgodny chór męski.

Ksiądz dołącza do parafian i ucieka wraz z nimi lasem do Brzeżan, podczas gdy wieś trawi ogień. Ale zniszczeniu ulega nie tylko sama wieś, bo także i świątynia, choć na szczęście nie cała, ale o tym później.

***

Nazajutrz Franciszka i mała Józia przemierzają na wpół wymarłą wieś. Wystraszone psy skomlą i popiskują, ponieważ nie wiedzą, gdzie podziali się ich właściciele, nienakarmione bydło – to, które przeżyło, a nie zostało żywcem spalone – ryczy żałośnie, koty miauczą przeciągle, tak smutno, tak tęskno jakoś. Brzeżańszczyzna. Obraz nędzy i rozpaczy. Wszędzie snują się dymy i gdyby nie pożoga, to można by było pochylić się nad tym zimowym pejzażykiem, nad tą całą melancholią.

– Mamo, mamo! – woła dziewczynka. – Jestem taka głodna. Co dziś będziemy jadły? Co na obiad?

Ale mama nie odpowiada. Jej myśli są skupione na czymś zgoła innym. Domyśla się co prawda, gdzie podziali się ludzie oraz ksiądz, ale nie ma pojęcia, że ostatniej nocy Ukraińcy zamordowali łącznie aż dwadzieścia osiem osób, wliczając w to kobiety.

– Ludzie nie są źli, są dobrzy, ponieważ stworzeni zostali na obraz i podobieństwo Boga, ale czasem robią straszne rzeczy; błądzą, bo są ułomni. Bywają też nie do końca posłuszni, jak te niegrzeczne, wiecznie rozbrykane baciary.

Franciszka dobrze wie, co w takiej sytuacji zrobić i do kogo się udać po pomoc. Ani przez chwilę nie traci wiary. Obie – matka i córka – udają się do częściowo zniszczonego kościoła, gdzie stwierdzają, że obraz Matki Boskiej się nie spalił. I tę dobrą nowinę zaniosą wkrótce do Brzeżan.

W pewnej chwili mała Józia zauważa kielichy.

– Mamo, mamo! Zawiniemy je w chusty i zabierzemy ze sobą?

– To doskonały pomysł, skarbie. Tak właśnie zrobimy. Nie możemy ich tutaj tak zostawić, bo ci Ukraińcy gotowi są jeszcze po nie wrócić.

Zdejmują z głowy chusty i zgrabnymi, zwinnymi ruchami pakują bezcenne przedmioty liturgiczne.

***

Około południa pojawia się w Buszczu miejscowy sołtys, który wraz z innymi Ukraińcami chodzi od domu do domu przekazując wyrazy współczucia. Jego misja jest oczywista. Wasyl Kucaj – tak nazywa się ów niemłody już człek – sprawdza, kto uszedł z życiem i ilu Polaków poległo.

***

Ponieważ do Brzeżan było z Buszcza około piętnastu kilometrów, a z wolna zbliżał się już wieczór, należało gdzieś spędzić nadchodzącą noc. Franciszka nie chciała nadużywać gościnności Vadima i nie była pewna, czy aby ktoś na niego nie doniósł. Co mogło grozić za ukrywanie Polaków? Wolała tego nie sprawdzać. Postanowiła zejść z córką do kościelnej piwnicy i tam przenocować. Józia trochę się bała z początku i prosiła, by matka nie gasiła gromnicy, a ta ją pocieszyła, przywołując dobrze znaną rymowankę:

– Dobranoc, dobranoc, dwa aniołki na noc, Matka Boska przy łóżku, Pan Jezus w serduszku.

– Mamo, Bozia nas przed złem uchroni i dydko nie przyjdzie?

– Nie przyjdzie, nie przyjdzie. – Franciszka pocałowała dziewczynkę.

Nazajutrz obie, idąc po wydeptanych śladach, które wiodły je skrótem przez las, udały się do Brzeżan. Rozmyślały nad tym, co robią ich najbliżsi, czyli mąż Franciszki i jej syn Staszek. A choć łapały się na czarnowidztwie, to jednak śliczna zimowa aura pozwalała choć na chwilę oderwać się od niepokojących myśli i zapomnieć, po prostu zapomnieć.

***

Jakaż to była wielka radość spotkać swoich i dowiedzieć się, że przeżyli. Łzy lały się strumieniami i nawet mężczyźni płakali.

– Najdroższa mateczko! – odezwał się Staś, przystojny i niezwykle sympatyczny młodzieniec. – Myśleliśmy z ojcem, że was zabili. Bóg jest naprawdę wielki! Co byśmy bez was robili na tym łez padole?! – wykrzykiwał umiłowany syn Franciszki.

Potem wspomniano coś o księdzu. Był goszczony w jednym z domostw. Kiedy ujrzał Franciszkę i małą Józię, zawstydził się, że to nie on wpadł na pomysł wyniesienia czar z kościoła.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – przywitała się kobieta, przekraczając próg domu i podając kielichy. – Proszę księdza dobrodzieja, tam znajduje się obraz Przenajświętszej Panienki. Może uda się po niego wrócić?

– Na wieki wieków, amen. Pomyślimy o tym, Franiu, coś się zorganizuje. Znam pewnego niemieckiego oficera, który na pewno nam pomoże. A co do kielichów jeszcze... Ja niegodny, by je wnosić do kościoła, bo o nich nawet nie pomyślałem w godzinie próby, ale ty możesz to zrobić. Zorganizujemy nabożeństwo przebłagalne w intencji poległych parafian, podczas którego uroczyście wejdziesz z nimi do świątyni, dobrze?

Jak postanowili, tak zrobili. Odbyła się adoracja, podczas której Franciszka umiejscowiła przedmioty liturgiczne na ołtarzu. I na tym mogłaby się jej rola jako dobrej katoliczki zakończyć, jednak trzeba pamiętać, że w Buszczu wciąż jeszcze znajdował się cudowny obraz, który należało stamtąd jak najprędzej zabrać, a pobożna parafianka nie zamierzała odpuszczać ani sobie folgować. A oto, co wydarzyło się w przeciągu kilku najbliższych godzin dwudziestego czwartego stycznia.

***

Ksiądz Zając poprosił oficera nazwiskiem Moravec o pomoc w zorganizowaniu konwoju, który łącznie miał liczyć osiem osób. Z początku Franc George – mężczyzna w sile wieku, głęboko wierzący, bogobojny, posiadający kręgosłup moralny – lekko się wahał, ale wkrótce zmiękł. Tak więc już po dwóch godzinach na furmance siedziała piątka niemieckich żołnierzy, zaś autem podróżowali: ksiądz Filip Zając, wspomniany wcześniej oficer Franc George Moravec i niezłomna parafianka Franciszka Żołnowska. Jechali drogą do Buszcza, całkiem – rzec by można – oficjalnie.

Oficer zagadywał Franciszkę. Mówił o jej odwadze, ale ta nic nie odpowiadała, a jedynie w zamyśleniu obserwowała krajobraz.

– Nie rozumie po niemiecku – wyjaśnił duszpasterz. – Poczciwa kobiecina, ale prosta. Ma za to wspaniały głos i zdarzyło się raz, że ktoś zaproponował jej emigrację do Ameryki i wróżył wielką karierę śpiewaczki operowej.

– I co? – w swoim języku zapytał zaintrygowany mundurowy. – Ano nic. Jej rodzice się na to nie zgodzili. Ciemnota! – ksiądz szybko ugryzł się w język i dorzucił: – Z całym szacunkiem dla ich pamięci... W imię Ojca...

Konwój przejechał wieś i zatrzymał się pod kościołem. Żołnierze wbiegli do środka i poczęli zdejmować obraz z ram.

– Nie, nie! – zaprotestował kapłan. – Zabierzemy go w całości.

Było tam jeszcze drugie, mniej cenne dzieło. Oba obrazy umieszczono na furmance i zagrzebano w sianie. Konwój ruszył z powrotem. I tutaj chciałoby się powiedzieć, że wszystko przebiegło sprawnie i bezproblemowo. Ale tak się nie stało, jako że na odcinku Buszcze-Brzeżany zjawił się nieoczekiwanie patrol gestapo, na co Franc zareagował głośnym syknięciem:

– Że też musieli zjawić się właśnie dzisiaj, cholernicy!

Konie stanęły i furmanka się zatrzymała, a gestapowcy zaczęli ją przeszukiwać. Natychmiast odkryli dwa obrazy i pokazali je swojemu zwierzchnikowi. Ten znający się na sztuce, urodzony bandyta zwrócił się do Franca:

– Może mi pan kapitan to wyjaśnić? Wiezie to pan dla siebie? Na handelek? He, he! – roześmiał się, co zabrzmiało dziwnie sztucznie.

– Dla siebie. Widzi pan, poruczniku... jestem miłośnikiem sztuki sakralnej i nie pozwolę, by te tu dzieła uległy zniszczeniu.

– Dobrze więc... w takim razie nie będziemy was dłużej niepokoili. Proszę jechać dalej!

I dał znak podwładnym, by przepuścili konwój. Konwój ruszył, a wszyscy odetchnęli z ulgą. Reszta drogi przebiegła bez niespodzianek.

***

Mijały długie miesiące zimowe i wiosenne. Hitler przegrywał wojnę, a Niemcy wycofywali się na Zachód. Front dawno już przeszedł, a pamięć o tragicznych wydarzeniach zaczęła się z wolna zacierać. Nie na darmo mówi się, że czas leczy rany, choć akurat tym, którzy potracili całe rodziny w rzezi upływ czasu nie pomagał w niczym, ale powiedzmy sobie szczerze, że tutaj dochodziła jeszcze indywidualna odporność na przeżycia traumatyczne – u jednego większa, u innego mniejsza.

Parafianie Filipa Zająca byli porozrzucani po różnych miejscowościach w obrębie powiatu brzeżańskiego i kapłan przynajmniej raz na tydzień ich odwiedzał. W jednej ze wsi ościennych zwanej Wolicą mieszkali teraz Jan Kinal i Stanisław Kielarski, którzy późną wiosną spotkali się z duszpasterzem, a wtedy wywiązała się taka oto rozmowa:

– Opiekę nad obrazami biorę na swoją głowę – oświadczył Kinal. – Zmajstrujemy dla nich solidne opakowanie. Co proboszcz na to?

– Ja na to, jak na lato. Z góry serdeczne Bóg zapłać!

Choć sam Kinal – człowiek już niemłody, ale wciąż bardzo energiczny – znał się jako tako na stolarce, to dobrał sobie dodatkowo dwóch majstrów, z którymi zabrał się wkrótce do roboty. A gdy ta była ukończona, nie pozostało nic innego, jak tylko czekać na transport na Ziemi Odzyskane.

I tu pojawił się mały problem, a mianowicie to, że tory były uszkodzone i pociągi nie dojeżdżały do Brzeżan, a jedynie do Potutorów i z tego względu należało zorganizować wywózkę świętych przedmiotów z miasteczka. Na szczęście pewien uczynny gospodarz z Olchowca użyczył koni i wozu i wcale nie trzeba było go do tego namawiać. Również mieszkańcy Buszcza nie nawalili i udali się w wyznaczonym dniu na stację. I tak oto udało się szczęśliwie dojechać i obrazom, i wieśniakom na pociąg, który zabrać ich miał do nowej – jak im mówiono – Ziemi Obiecanej.

Transport odbywał się w taki sposób, że w jedną stronę posyłano ludzi w wagonach towarowych, zaś w drugą – wojsko radzieckie zabierało zrabowane dzieła sztuki oraz węgiel. Nie wszędzie kolej dochodziła i nie wszystkie trakcje były czynne. Często improwizowano i zmieniano destynację. Zdarzały się parodniowe albo nawet parotygodniowe postoje. Pasażerowie trwali w wielkiej niepewności i znosili niewygody, ale o tym napisano już mnóstwo książek i nie ma potrzeby rozwodzić się nad tym.

Warto natomiast opisać pojawienie się dziwnych obiektów, które nocą, niby ta Gwiazda Betlejemska, niby te tarcze, która powstrzymały Aleksandra Wielkiego przed wkroczeniem do Indii, teraz wspaniałomyślnie wskazywały kierunek, w którym należało podążać. Gdy więc pociąg ruszył, ktoś spojrzał w niebo i zawołał:

– Bóg wie, gdzie naszej Maryi będzie najlepiej. I nas tam zawiedzie. Toż to cud najprawdziwszy!

– Toż to cud, toż to cud! – powtórzyli inni.

***

W Mikulczycach koło Zabrza wypadł długi, bo aż dwutygodniowy postój. Dzielni Polacy musieli stale mieć na oku zagrzebane w sianie obrazy i kielichy, jako że byli nawiedzani przez liczne patrole czerwonoarmistów, które szukały nie wiadomo czego. Z tego też względu Franciszka Żołnowska wyznaczyła dyżury, które pełnili na przemian Jan Kinal, Stanisław Kielarski i ona sama. Przejmowała się bardzo losem przedmiotów liturgicznych, choć na głowie miała także lunatykującego syna (Stanisława), któremu przecież mogła stać się jakaś krzywda. Na szczęście nic złego się nie wydarzyło.

Inaczej przedstawiała się sprawa z Rosjanami. Jeden z patroli zachowywał się wobec Kresowiaków szczególnie podejrzliwie i szukał – jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli – przysłowiowej dziury w całym. Dowódcą patrolu był wybitnie antypolsko nastawiony oficer Dmitrij, który co rusz zagadywał naszych:

– Ej, a wy tam czasem jakichś skarbów nie przemycacie, Paliaki? Od rabowania jesteśmy tutaj my, he, he! – roześmiał się, ale szybko spoważniał.

Jeden z jego żołnierzy też się roześmiał i natychmiast tego pożałował. Został przez Dmitra skarcony.

– Nu, Paliaki, pogoworim... – kontynuował oficer.

Na szczęście na „nu pogoworim” się zawsze kończyło i rewizji nie było.

***

Mijały dni pełne nudy, upalne, długie, niechcące się skończyć. Drugiego tygodnia postoju pojawił się niejaki Jan Morozowski, który rozmówił się z księdzem i jego parafianami. Był jak Mojżesz i nawet tak wyglądał (z długą brodą, efektownymi wąsami, chodzący o lasce).

– Wracam właśnie z opolskiego, ten tego... Są tam dwie wolne wsie, ten tego... Jedna z nich nazywa się Deutsch Rasselwitz i ma potencjał do tego, by już wkrótce stać się miastem. Niemcy, ten tego... wybudowali nawet ryneczek swego czasu.

– A pola? Co tam uprawiano? I jaka jest tamtejsza ziemia? – dopytywał zaciekawiony Jan Kinal, który prócz stolarki parał się także, a może przede wszystkim rolnictwem.

– Glina, ten tego... lessy, gdzieniegdzie czarnoziemy. Można uprawiać ziemniaki, pszenicę, kukurydzę, buraki... No i sprawa najważniejsza, ten tego... jest duża węzłowa stacja, do której spokojnie dojedziemy, nawet stąd, z tego zadupia... – ugryzł się w język.

Potem zwrócił się jeszcze do Filipa Zająca:

– Proszę księdza, proszę porozmawiać z władzami kolejowymi oraz Urzędem Repatriacji i zdobyć dla nas trzy wagony. Potrzebne są koniecznie trzy, ten tego... Może uda się to jakoś załatwić, choć z komuchami to nigdy nic nie wiadomo, ten tego...

– Zgoda, panie Janku, w Bogu nadzieja! – Przyklasnął duchowny.

I gdy tylko to powiedział, natychmiast ponownie zawisła na nieboskłonie świetlista kula – śliczna buszczecka Gwiazda Betlejemska.

***

Wkrótce dane było proboszczowi rozmówić się z osobą decyzyjną. Musiał w tym celu pojechać aż do Zabrza i na korytarzu odczekać swoje. Po godzinie został w końcu przyjęty. W monumentalnych wnętrzach Urzędu Repatriacji, w sali konferencyjnej, za długim dębowym stołem, przy którym stały puste krzesła, siedział łysy facet w średnim wieku. Spojrzał na księdza i pozwolił mu uczynić pierwszy ruch.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Potrzebne mi są trzy wagony i nowa destynacja. Proszę w imieniu Jezusa.

– Odpowiadam w imieniu Józefa. – Aparatczyk uśmiechnął się i wskazał palcem portret Stalina, wiszący nad jego głową; trochę dziwnie to wyglądało: na ulicach kupa gruzu, śmiecia wszelakiego, a tu w środku... porządek. – A skąd ja księdzu wezmę trzy?! – wykrzyknął włodarz. – Zresztą autorytet Kościoła tu nie sięga, nie wie ksiądz? Powinni byli przysłać kogoś z proletariatu.

– Pan nie rozumie! – Filip Zając pokiwał znacząco głową; on też był łysy. – My musimy dostać się do tych... Racławic. Jesteśmy bardzo zżyci jako społeczność i kogo by tu nie przysyłali, ćwierkałby to samo, co ja.

– Racławice, hm... Racławice Śląskie... bardzo udana nazwa... swoją drogą. Muszę powiedzieć górze, by ją zatwierdziła. No dobrze, wygrał ksiądz, zobaczę, co da się zrobić, ale nic nie obiecuję.

Gdy tylko kapłan usłyszał „ale nic nie obiecuję” wiedział, że sprawa została ostatecznie załatwiona. I że urzędnik się postara trochę poudawać i pobyć władzą z ludzką twarzą. Wrócił więc do swoich, głosząc dobrą nowinę.

***

Piętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego transport dotarł pod Wrocław, a dokładniej na Brochów. Tego dnia wypadał w Buszczu odpust, ale w tych warunkach o świętowaniu i celebrze nie mogło być mowy. Teraz należało się trochę cofnąć i dojechać do Racławic choćby i okrężną drogą, na przykład przez Kluczbork, Tarnowskie Góry, Zabrze i Gliwice. I tak też się stało.

Tej nocy dziwnych srebrnych dysków było więcej niż zwykle. Krążyły nad wagonami, pojawiały się i znikały, tańczyły niemalże, zataczały kręgi, aż w końcu znikły i więcej się już nie pojawiły.

Nowi racławiczanie przybyli do Deutsch Rasselwitz szesnastego sierpnia, gdzie rozpoczął się rozładunek, między innymi obrazów, które trafiły naprzód do pobliskiego Wierzchu, a potem, po ponad roku, do Racławic.

***

Ksiądz Filip musiał się jakoś dogadywać z niemieckim farorzem – księdzem Edwardem Scholzem, który nie trawił Polaków i nie za bardzo chciał z nimi współpracować. Na szczęście dla Filipa Zająca plebania w Wierzchu stała teraz pusta i mógł ją zająć, nie tłumacząc się i nie prosząc o nic niemieckiego duchownego. Odprawiał od tej pory msze w dwóch kościołach – kościele w Wierzchu i Racławicach. Korzystał przy tym z siły własnych nóg, chodząc polną drogą ze wsi do wsi i podziwiając malowniczy, bezkresny, cudny krajobraz.

Jednak życie w Racławii nie było usłane różami. Scholz kładł kłody pod nogi nowoprzybyłemu. Zarzewiem konfliktu stały się ornaty, których Niemiec nie chciał za żadne skarby użyczyć Polakowi.

– Ja tych szat księdzu dać nie mogę – tłumaczył. – Sam je kupowałem, ale dla siebie! Dla sie-bie!!! – wykrzykiwał, wymachując pięścią.

– A od kogo to zależy, jeśli nie od księdza? Gdzie księdza dobra wola? – odpowiadał Zając.

– Może teraz... – wtrąciła podając do stołu służąca, która znała oba języki (polski i niemiecki) i starała się jakoś załagodzić konflikt. – Może teraz podziękujemy Bogu za dary, które spożywać mamy? Trzeba wybaczać i prosić o wybaczenie. Niech proboszcz pożyczy te swoje fatałaszki, co księdzu zależy? – żartowała mądra kobieta.

***

Późnym latem czterdziestego piątego przyjechała do Racławic Baranówka. Tak nazywano jedną z kolonii Buszcza. Baranówka przywiozła swemu duszpasterzowi szaty liturgiczne i nie musiał więcej wykłócać się o nie z księdzem Edwardem.

W ogóle czas działał na korzyść Polaków. Ostatni Niemcy opuścili wieś latem czterdziestego szóstego, a wtedy ksiądz-Kresowianin mógł przenieść się na stałe do Racławic i zamieszkać na plebanii. Z Wierzchu przewieziono wtedy oba obrazy i piętnastego sierpnia czterdziestego szóstego odbył się pierwszy odpust w nowym miejscu. Boże, cóż to była za uroczystość! Radował się kapłan, radowali się ci, co przeżyli wojnę, na czele z oficerem Francem, który dowiedział się, gdzie wylądowała Najświętsza Panienka, ta z obrazu, i postanowił odbyć swoistą pielgrzymkę do Racławii.

***

Wydawałoby się, że powojennej sielanki nic zakłócić nie może, a jednak. Filipowi Zającowi nie układało się z nową władzą. Często w kazaniach upominał niewiernych, narażając się na szykany i represje ze strony komunistów:

– Co to za świat bez Boga?! Kim jest człowiek, który odcina się od korzeni?! – wołał duchowny, a parafianie mu przytakiwali.

W końcu się doigrał. Któregoś wieczora wiosną czterdziestego ósmego ktoś zastukał do jego drzwi. Była to para nowożeńców (tak przynajmniej się przedstawiała), która poprosiła o błogosławieństwo. Gdy tylko ksiądz otworzył, natychmiast tego pożałował. Kobieta i mężczyzna wdarli się do środka i zaczęli okładać biednego plebana. Pod jego adresem leciały także wyzwiska:

– Ty sukinsynie w czarnej kiecce, ty wrogu ludu, wrogu Polski Ludowej! Zginiesz marnie!

Ale kapłan – skromny bohater tej opowiastki – nie zginął ani tego dnia, ani następnego. Umarł dopiero w nocy z siedemnastego na osiemnasty sierpnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego w swoim łóżku, szczęśliwy, spełniony, do końca ufny w Bożą Opatrzność.

***

Trzeba nam na koniec wrócić do osoby Franciszki Żołnowskiej – mojej krewnej, do której zawsze zwracałem się babuniu. Z wczesnego dzieciństwa zarejestrowałem dwie scenki, dwa obrazki, które postaram się tu odmalować, choć pamięć już nie ta.

Obrazek pierwszy. Prababcia stoi w cieniu polnej kapliczki i częstuje mnie orzechami.

– Dziecinko – mówi. – Pokaż no, jak modlisz się do Anioła Stróża.

– Aniele Boży, Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy bądź mi zawsze ku pomocy.

Kobiecina jest przeszczęśliwa, ja również. Oboje brodzimy w świetle z wolna zachodzącego słońca.

I obrazek drugi. Babunia na łożu śmierci. Prosi mnie, bym szanował starszych i zawsze przed pójściem spać zmawiał paciorek.

Franciszka Żołnowska – cicha heroska tej gawędy – umiera latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego, ufna Bogu i Maryi Dziewicy. I tak kończy się pełna cudów i dziwów, pełna poświęceń i ludzkiego cierpienia historia przewiezienia obrazu buszczeckiego na Ziemie Odzyskane.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • maciekzolnowski 2 miesiące temu
    Ktoś mi coś napisze? Zachęcam do komentowania, dla autora to ważne.
  • emiliko 2 miesiące temu
    Zapraszam na moje opowiadanie kamień szlachetny, jest o kamieniu mającym moc wpływania na charakter innych ludzi wokoło.
  • mamycię 2 miesiące temu
    Skończ to żebranie.
  • maciekzolnowski 2 miesiące temu
    Mamycię, mówisz do mnie czy do emiliko?
  • mamycię 2 miesiące temu
    No przecież nie do ciebie.
  • słone paluszki 2 miesiące temu
    3896 słów, czyli 10 stron A4😲
    Lepiej byłoby podzielić na 4 części, bo ludzkość z natury jest leniwa...
  • maciekzolnowski 2 miesiące temu
    Ale masz fajnego nicka. Lubię paluszki.
    Wracając do tematu: "ludzkość jest leniwa", pewnie masz rację.
    Dzięki, pomyślę o tym. :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania