Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Historia Wiecznego Ognia - cz. 1 - Yanestes

- Bal’a dash, malanore! [Witaj, Podróżniku!] Inteligentne spojrzenie, zgrabna sylwetka, nienaganna fryzura i przyciągający uwagę ubiór – ale dosyć już o mnie, skupmy się na tobie. Przebyłeś długą drogę, by się ze mną spotkać – Yh! Mogłeś chociaż wymyć rękę przed podaniem mi jej… Ci strudzeni bohaterowie od siedmiu boleści, zawsze ubabrani po pachy błotem... Tam masz stojak na ubrania, albo nie! Lepiej, niech wylądują w misie z wodą, aby je odświeżyć – da się zrobić. Choć nie, wiesz co… - pstryknął palcami, mamrocząc cicho inkantację, spopielającą odzienie wędrowca - Gildyjny krawiec uszyje Tobie nowe. Tutaj, siadaj proszę, napij się, tylko pozwól, że nakryję do stołu.

Mag z precyzją wykonał kilka ruchów dłońmi, a na blacie pojawiły się gorace dania z dziczyzny w żurawinie, imbryk wina i misy z egzotycznymi owocami:

- Nic nie mów, naprawdę nie musisz. Odetchnij po podróży. Pozwól, że będę opowiadał długo, gdyż mam na to czas – wszak jako Sin’dorei [Krwawy Elf] mogę przeżyć ponad 900 lat, więc nie spieszy mi się. Nocne Elfy – zakały Elfiej Krwi! – żyją nieco krócej, dzięki czemu mamy nad nimi przewagę. Co do przeszłości, myślę, że zacznę od początku, od moich dziecięcych lat. Jak wiesz, mój lud jest przesiąknięty na wskroś Magią. W tych czasach nie jest ważne, skąd pochodzisz: czy ze wspaniałej niegdyś, nieistniejącej Studni Słońca, magicznych stworzeń czy Magii Demonów – jak ja ich nienawidzę! – Magia to swoistego rodzaju pożywienie, bez którego nie byłoby tutaj ani mnie, ani każdego innego Krwawego Elfa... To głód, który jest jak silne uzależnienie od narkotyku, tylko stokroć mocniejszy. Codziennie drąży pustkę w ciele, poszerza ją, sprawiając, że chce się więcej, i więcej, i więcej. Próbowano odkryć antidotum na głód Magii, ale wielu skończyło marnie, jak Elosai, która stała się jedną z Nieszczęsnych. Głodu nie można pokonać, trzeba umieć z nim żyć, bo inaczej można się stoczyć... Ale! Zbaczam z tematu. Chaos tkwiący w każdym następnym Pokoleniu Sin’dorei czasem nie pozwala poskładać chronologicznie myśli. Nie jestem wyjątkiem. Dla ciebie jednak postaram się skupić i opowiedzieć, dlaczego wybrałem tę, a nie inną drogę.

 

W najbardziej wysuniętej na północ części Królestw Wschodnich, znajdują się Lasy Wiecznej Pieśni zaczarowane tak, aby panowała tam wieczna wiosna przemieszana z jesienią. Znajduje się w nich miasto stworzone z Magii najwyższej rangi. W Silvermoon, bo o nim mowa, a dokładniej w odnowionej obłędnie abstrakcyjnymi czarami Starszego Mistrza – Rommath, mieszkali moi poczciwi rodzice. Mój Ann’da [ojciec] – Yanizel Anar i moja Minn’da [matka] Estelle Anu mieli własne, małe gospodarstwo. Hodowali w nim głównie istoty magiczne, sprowadzone z pobliskich Lasów, jak i z odległych Zaświatów, by czerpać z nich życiodajną Magię. Kochali zwierzęta i, gdy się urodziłem, chcieli, żebym też je pokochał – stał się łowcą, jak oni. Nie takim, który by mordował zwierzęta, nie! Wręcz przeciwnie - miałem się nimi opiekować, brać pod swoje skrzydła, ażeby też z nich czerpać korzyści. Wspólne polowania, towarzysz podróży po świecie, dlatego w wieku 40 lat wysłali mnie więc do łowieckiej szkółki. Tamtejsza nauczycielka Zandine widziała we mnie potencjał, głównie dzięki mojej wrodzonej – a jakże! – zwinności, potrzebnej w chwytaniu stworów. Jednakże umiejętność ta bardziej przydawała mi się do ucieczek w Lasy Wiecznej Pieśni, bo łowczyni widziała we mnie nie tylko zwinność, ale również... Ech... Ciężko jest mi o tym mówić - pewnego dnia zabrała nas na Wyspę Sunridera, kazała nam rozebrać się do naga i na wzór wodnych stworzeń, pływać w tamtejszych wodach, by związać się z nimi empatią! Wariatka! Z jednej strony niby nic, Krwawe Elfy nie wstydzą się swoich smukłych, pięknych ciał. Tylko pojawił się problem. Kogo ciągle obserwowała? No kogo? Zgadłeś. Mnie. (...) Zboczona jędza! Bałem się, że coś mi zrobi, nie chciałem przebywać w pobliżu tej chorej kobiety! Dlatego uciekałem do Lasów, a one... Pozwalały na długie przemyślenia. Kładłem się na wiecznie zielonej trawie, pośród Kwiatów Pokoju, patrzyłem na cień liści rzucany przez Belore [Słońce], nieraz szukałem swojej drogi w chmurach. Jeszcze nie wiedziałem dokładnie, co chcę osiągnąć w życiu, jaki jest mój cel. Wiedziałem, że chcę dosiąść jednego ze Smoków Skrzydeł Pustki, wiele o nich czytałem – przynajmniej do tego się przydała wyuzdana mentorka; miała ogromną bibliotekę - podziwiałem te cudne stworzenia, chociażby ze względu na fakt, że są tworem Wirującej Pustki. Mają one swoje historyczne korzenie, sięgające po czasy Ner’zhula, gdy otworzył niebotyczną ilość portali, chcąc uratować ludność Draenoru. Właśnie wtedy, gdy rozerwał się jego świat, powstały te piękne Smoki!

 

Tak mijały miesiące – rodzice nie wiedzieli o moich ucieczkach, z oczywistych względów. Zandine nie protestowała, bo nie chciała zatargów z rodzicami. Co by było, gdyby się dowiedzieli o jej mrocznych fantazjach. Wracając, jak to bywa w życiu, zdarzają się krytyczne momenty, decydujące o naszej przyszłości. Tego pamiętnego dnia, Słońce było trochę bardziej czerwone, ptaki śpiewały ciszej, trawa bardziej poddawała się wiatrowi, jakby wszystko dookoła mówiło „Uciekaj!”. I stało się. Leżąc pod drzewem i dumając o lataniu w przestworzach, któryś z Nieszczęsnych Nieumarłych wypatrzył moje miejsce, chcąc mnie porwać! Przynajmniej tak myślałem na początku, ale pomyliłem się – trzymający długi sztylet w ręku błazen zagrodził mi drogę swoimi mrocznymi sługusami. Byłem w pułapce. Jak mogłem dać się tak podejść! Gdzie się podział niezwykły słuch? Nie wiem. Przycisnąłem się mocno plecami do drzewa, czułem, jak jego kora wbija się w moje umięśnione plecy, zdzierając je do krwi. To były moje ostatnie sekundy istnienia. Oto ja, młody Sin’dorei pośród piękna Lasów, szukający pomocy załzawionymi oczyma, na łasce wygnanego elfa, chcącego pozbawić mnie Magii do ostatniej kropli... Do dzisiaj nie mogę zapomnieć jego mrocznie drętwego uśmieszku, mętnie pustego wzroku, przerażającej ciszy dookoła. Czas wydawał się zwolnić, Lasy stały się prawie czarno-białe... Wyciągnął rękę w moim kierunku, smęcąc ponurą inkantację. Z każdym słowem czułem, jak pozbawia mnie energii, jak tracę siłę. Nie miałem jak uciec, sparaliżował mnie strach... Czułem, że przestaję oddychać, gdzieś nieopodal unosił się Many, machał smutno ogonem na pożegnanie. Nagle coś grzmotnęło! Nieszczęsny rozleciał się na kawałki w kłębach soczystej czerwieni i wściekle pomarańczowego ognia! I sługus z prawej, z lewej, następni dwaj! Pękali od Magii jeden po drugim! Przyjemne ciepło chroniącego ognia opatuliło moją twarz. Obejrzałem się. To Mag Inethven, zgłębiający tajniki wiedzy magicznej, uratował mnie z opresji. Opowiedziałem mu o sobie, jak bardzo chciałbym zostać Kimś, ale nie wiem kim; jak bardzo chciałbym latać na Smokach, mieć we władaniu Magię na wzór Przodków. Zaproponował mi, że zostanie moim nauczycielem, ale będzie sie to wiązało z poważną szkołą życia.

 

Nie zawahałem się ani chwili.

 

Pominę żmudne lata nauki arkan Magii – po prostu, byłem szkolony do 120 roku życia, kiedy to osiąga się pełnoletniość. Sytuacja w Lasach, i to, co po niej nastąpiło, przybliżyło mnie do marzeń. Jestem pełen wiary w ich spełnienie, nawet w niedalekim czasie. W końcu pracowałem na nie 80 lat. Kilka dodatkowych mnie nie zbawi. Poczekam.

 

Zawsze sprawiałem trochę zawodu. Rodzice przejęli się niechęcią ich pierworodnego do łowiectwa, ale zaakceptowali mój wybór. Zandine też było przykro, ale z oczywistych względów, miałem to w głębokim poważaniu. W trakcie nauki, wpadały mi różne głupoty do głowy, przecież miałem dopiero 65 lat. Nienawiść, którą żywiłem do nauczycielki, skierowałem na najbliższy jej sercu obiekt – zwierzęta. Od pierwszych chwil, gdy ujrzałem Inethvena w działaniu, zakochałem się w prostej acz efektownej sztuczce, którą pozwoliłem sobie przywłaszczyć, co stało się moim znakiem rozpoznawczym. Na początku było to niewinne - Wybuch Ognia od czasu do czasu rozsadzał małe leśne zwierzątka takie jak zające, węże... Wystarczyło pstryknąć palcami i Wybuch ścierał z powierzchni następne stworzenie. W ten sposób odpłacałem się jędzy. Żałuj, że nie widziałeś jej miny, gdy kąpała się z rybami, które nagle wybuchały jedna po drugiej. Nie uszło jej to na sucho! (...) Niestety na początku też, gdy nie kontrolowałem Wybuchu, pojawił się problem. Dość dużej wagi. Czasem pstrykałem palcami dla zabawy, a Magia sama działała, bez mojego udziału... Wyobraź sobie, co działo się, gdy będąc w rodzinnym domostwie, pozwoliłem sobie na serię 30 pstryknięć pod rząd.

 

Do dzisiaj muszę szukać rzadkich okazów magicznych zwierząt, aby oddać je rodzicom.

 

I właśnie dlatego, po uzyskaniu dojrzałości, wyruszyłem w głąb Azeroth...

 

(...)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Nazareth 25.07.2016
    Choć nie, wiesz co… - tu znak zapytania
    To Mag Inethven, zgłębiający tajniki wiedzy magicznej - powtórzenie
    Zdecydowanie nadurzywasz wielokropka. Wstęp, monolog, prolog - jakbyś tego nie nazwał- niezły ale właśnie w takim harakterze rozpoczęcia historii. Nie uniknąłeś banalności ale naprawdę ciężko uniknąć ich w high fantasy, więc masz wybaczone. Mało jest utworów tego gatunku na opowi, a twój jest napisany zdecydowanie lepiej od tych z którymi się spotkałem więc za to plus. Narazie trochę za mało ale zostawię pięć na zachętę i będę zaglądał do następnych części by zobaczyć co z tego wyniknie.
  • Szaqu 25.07.2016
    Fajnie opowiedziane. Jestem ciekaw jak to dalej rozwiniesz ;) Daję 5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania