Hoc

Hoc wyglądał jak kamień. Nawet wtedy, gdy był otaczany warstwami ochronnymi, nie różnił się wyglądem od kawałka skały. Któregoś dnia korzonek młodziutkiej sosny natknął się na leżący tuż pod powierzchnią gleby niby-kamień. Zwyczajnie, korzeń ominąłby przeszkodę, ale to coś przyciągało żywe istoty. Przylgnęło do korzenia, a może spowodowało, że korzeń przylgnął do niego?

Rok po roku, wiek po wieku, początkowo włosowate, a potem coraz solidniejsze odrostki rośliny otaczały Hoc siateczką, aż stali się jednością. Sosna przeżyła tysiące lat. Potem przyszedł jej kres. Wichura powaliła sędziwe drzewo, a zbocze na którym rosła obsunęło się i obnażyło jej korzenie. Wtedy mag, wędrujący za swoją wizją, odnalazł splątaną, smukłą formę zrośniętego korzenia i zamienił ją w laskę. Symbol wiedzy i władzy. Na szczycie, w cudownie delikatnej koronce drewna tworzącej formę zwieńczenia, tkwił Hoc. Większe ziarno podobne do kwarcu, którego nikt nie dostrzegał. Nawet mędrzec właściciel. Niby-kamień pozwalał jednak czerpać magowi energię dla innych niedostępną, sam pozostając w stanie podobnym do głębokiego snu. Nie odczuwał emocji, ani upływu czasu.

Mag-znalazca dożył sędziwych lat i zakończył życie. Jego uczeń odziedziczył po nim wiedzę i laskę. Potem historia powtarzała się, aż nadeszła nowa epoka i nowe wierzenia. Magia została zakazana. Pewnie dlatego, że następcy mędrców kochających przyrodę i magię pogrążeni byli w apoteozie męczeńskiej śmierci jednej z trzech postaci boskich.

 

Jednak kostur, zwieńczony ażurową konstrukcją z Hoc nadal służył za specyficzny przekaźnik nadzwyczajnych mocy wszechświata, aż nadszedł dzień, gdy pojmano jego kolejnego właściciela. Teraz, w wilgotnym, cuchnącym padliną moczem kałem, oraz pełnym odoru potu katów i ofiar lochu, laska stała oparta o ścianę jako dowód.

Jej użytkownik oddychał urywanie i płytko co rusz charcząc, krztusząc się i tracąc przytomność. W półmroku rozświetlonym kilkoma zatkniętymi w uchwyty pochodniami ciało wydawało się czarne, choć tak naprawdę to była gama kolorów krwi. Od jasnej, różowej zmieszanej z płynem surowiczym, do ciemno brązowej. Kontrast podkreślały niby wyrysowane tuszem wąskie prawie czarne linie zakrzepłej posoki. Ofiara, rzężąca pozioma rzeźba, połyskiwała w miejscach mokrych i wydawała się falować w chybotliwym świetle żagwi.

Sklepione wejście prowadzące do lochu rozjaśniło się, gdy do wnętrza weszło czterech ludzi z łuczywami. Piąty zatrzymał się w wejściu jakby tam fetor był mniejszy. Złoty pierścień pobłyskiwał na ręce w której trzymał wzniesiony wysoko, wysadzany rubinami znak wiary.

— Kościół matka nasza w miłosierdziu swoim, jako żeś winy swoje wyznał, a szatana się wyparł, skazał cię na śmierć przez oczyszczenie w ogniu — wygłosił z namaszczeniem — zabierzcie kacerza na plac – zwrócił się do kolejnych dwu niewidocznych ludzi, stojących za nim.

Hoc z jego domem-laską, wiekowe księgi, kielichy, kreda, świece i czarne świece, cały dobytek oraz strzęp, zwany kiedyś człowiekiem, trafiły na stos. Gawiedź ze zwykłą jej ciekawością, dotrwała do chwili aż z wielkiej stery pozostał rozżarzony, siwiejący popiołem kopiec.

 

Niby-kamień, rozgrzany do czerwoności, długo nie mógł ochłonąć. Jego stan uległ zmianie. Niezwykły wzrost temperatury, spowodował uruchomienie procedur do których został stworzony. Stos popiołu wkrótce zniknął, a Hoc odkopywany kolejnymi ciżmami trafił do rynsztoka i wraz z nieczystościami spłynął do pobliskiej rzeki. Tam osiadł na dnie i szybko zapadł się w piasku, gdzie trwał można by powiedzieć, nasłuchując.

 

Rzeki zmieniają czasem bieg, a ta nie była żadnym wyjątkiem. Łacha piasku wraz z zarastającym korytem powoli oddalała się od wody. Po paruset latach, któregoś dnia ludzie zaczęli korzystać z zasobów dawnego koryta rzecznego. Powstała w pobliżu fabryka domów potrzebowała kruszywa. I tak Hoc trafił do jednego z wielkich betonowych segmentów. Niedługo później, załadowany wraz z innymi, trafił na plac budowy i uzupełnił powstające w bloku na siódmym piętrze mieszkanie.

 

Wtedy właśnie nadeszło polecenie; „Włączyć ciągłą transmisję”. Hoc nie wiedział, bo nie było mu to do niczego potrzebne, jak i skąd czerpie energię do działania. Był trochę jak ziemskie nasiona. Gdy warunki są sprzyjające – uaktywniają się. Gdy warunków nie ma – giną nie mając świadomości istnienia. Dzięki obecności żywych istot w pobliżu, niby-kamień mógł działać, do tego został stworzony i robił to.

 

Dookoła pełno było ludzi. Ekipa wykończeniowa pracowała z niewielką nocną przerwą, korzystając z długich letnich dni. Budowa mogłaby być uważana za najzwyklejszą, gdyby nie wypadki. A to któryś złamał rękę wbijając gwóźdź, a to wieloletni cieśla przerąbał sobie siekierą nogę, ktoś inny spadł z drabiny i doznał wstrząsu mózgu. Inspekcja pracy nie wykazała żadnych zaniedbań, ale wypadki powtarzały się aż do zakończenia budowy.

Potem w mieszkaniu pojawili się lokatorzy. Młode małżeństwo, może trochę nietypowe. Jego od małego nazywano Wężowaty. Każdy krok zaczynał od ruchu głowy na bok ciągnąc nią ciało, aż do nogi, która odrywała stopę i przesuwała ją do przodu, podczas gdy głowa już wędrowała w przeciwną stronę i zaczynała całą sekwencja ruchu dla drugiej kończyny. Niskie, płaskie czoło, małe oczy, krótki nos i głowa na długiej szyi, dodatkowo podkreślały podobieństwo.

Kwaczka nie była w sumie brzydką dziewczyną. Jednak głos do złudzenia przypominający Donalda-bohatera Disneya oraz obfite siedzenie i kaczy chód spowodowały, że nikt poza Markiem-Wężowatym nie nazywał jej Beatą.

Poznali się w szkole średniej, do której trafili z dwu różnych dzielnic miasta. Przezwiska trafiły za nimi. Przylgnęli do siebie w ciągu niecałego roku i tak już zostało. Ku wielkiej choć skrywanej uldze ich rodziców, pobrali się zaraz po maturach i przenieśli do nowego mieszkania – prezentu ślubnego rodzin. Nie żeby była to wielka miłość, lub niechciana ciąża. Marek i Beata doskonale czuli, że chcą mieć własny, wolny od niechęci kawałek świata, zaś rodzice rozczarowani przeciętnością intelektualną niweczącą ich aspiracje, jak i fizycznymi mankamentami dzieci, ale wychowujący ich „bo tak trzeba”, woleli pozbyć się irytującego balastu plamiącego doskonałe wizerunki. Wydawało się, że wreszcie w życiu młodych nastąpił przełom i wszystko zacznie się układać. Marek dostał pracę archiwisty, Beata, dzięki koneksjom ojca została młodszą księgową. Popołudniami, oboje kończyli stosowne kursy dokształcające. Wracali do domu wieczorem i zmęczeni kładli się spać. Co kilka nocy, któreś z nich budziło krzykiem partnera. Kładli to na karb przemęczenia choć czasem dopuszczali do siebie myśl, że może nocny koszmar jest wynikiem braku akceptacji ze strony rodziców, rodzeństwa i okrucieństwa najbliższego otoczenia. Niebawem nadeszły zmiany. Prawie w jednym czasie ukończyli kursy, a miesiąc później Beata poczuła w sobie nowe życie. Jej osobowość zmieniła się. Stała się drażliwa, lękliwa i skora do wybuchów nieuzasadnionej agresji. Gdy zdarzyło się, że Marek musiał zostać w pracy dłużej, wydzwaniała do niego co chwilę drżąc z niepokoju, co po jego powrocie przekładało się na bezpodstawne zarzuty o brak uczuć. On zaś,przejęty przyszłym ojcostwem, próbował powiększyć skromny budżet domowy, łapiąc przy każdej okazji nadgodziny.

Nocne koszmary obojga nie ustawały, Nauczyli się spędzać ten czas w czujnym śnie nasłuchiwania, ale zmęczenie powoli zarysowywało ich kruchą spójność wzajemnego wsparcia.

 

Hoc tymczasem dokonywał pracowicie analizy najbliższego sąsiedztwa, ziaren piasku i drobin cementu, oraz ustalał procesy, którym poddano substancje. Dane ciurkiem płynęły z prędkością światła gdzieś do innego świata odległego o siedemdziesiąt sześć i ponad pół parseka.

 

Im bliżej było rozwiązania tym stan Beaty był gorszy. Wreszcie, w połowie piątego miesiąca, przyszła matka wylądowała w szpitalu. Po czterech tygodniach ustabilizowano jej stan psychiczny, ale wycieńczony organizm, i ostra anemia na pograniczu białaczki oraz powiększona tarczyca spowodowały, że dziewczyna pozostała w szpitalu.

Osamotniony Marek wracał do pustego mieszkania późnymi wieczorami, czasem nawet w nocy i walił się spać często nie mając ochoty by zdjąć z siebie odzież. Nocne koszmary wycieńczały go równie skutecznie jak wytężona praca i niedożywienie. W mieszkaniu panował nieporządek, co dodatkowo stresowało przyszłego ojca, który miał do siebie pretensje iż sił mu nie starcza na generalne sprzątanie. Na tydzień przed przewidywanym rozwiązaniem wziął jednak dwa dni wolnego i spędził je doprowadzając lokum do połysku jakiego nie miało nigdy wcześniej. Łóżeczko po najmłodszym bracie, odmalowane lśniło w promieniach słońca babiego lata, a kocyk pełen misiów, króliczków i lal wydawał się unosić w oczekiwaniu na maluszka.

 

Po niezbyt wielkim wysiłku ze strony rodzącej, na świecie pojawił się Jasio. Szczęśliwa choć ciągle pełna lęków mama wróciła do stęsknionego Marka i całodobowego kołowrotka; karmienie, przewijanie, zakupy, gotowanie, pranie pieluch, karmienie. Przy czym noc pozbawiona zakupów lecz przerywana płaczem dziecka lub kolejnym koszmarem była jeszcze gorszym okresem czasu niż dzień.

 

Tymczasem niby kamień „odkrył” obecność ludzi w swoim pobliżu. Jako urządzenie nastawione głównie na analizę i przesyłanie danych, zabrał się do ustalenia nie tylko składu chemicznego, ale i wszystkich możliwych rodzajów promieniowania emitowanych przez trójkę młodych.

 

Stan Beaty pogarszał się znacznie szybciej niż poprzednio. W poniedziałek, równo trzy miesiące po urodzeniu Jasia, palcami zmienionymi w szpony zadusiła niemowlę, a sama miotając się w szale, rozbiła głową porcelitową umywalkę i podcięła sobie gardło. To pełne emocji zdarzenie wynikające z interferencji transmisji Hoca oraz fal mózgowych dziewczyny spowodowało, że uruchomiony został w niby kamieniu kolejny mechanizm; próba nawiązania kontaktu.

 

Marek wrócił z delegacji w nocy z wtorku na środę. Jego wyjazdy dawały mu chwilowy odpoczynek nie tylko od domowych obowiązków i coraz bardziej potrzebującej go Beaty, ale i od telefonów. Czas komórek miał dopiero nadejść za dekadę. Tak więc młody ojciec wracał nie spodziewając się niczego. Już gdy otwierał drzwi, zachowując ciszę by nie zbudzić śpiącej jak sądził Beaty, zsunęła na się niego jakaś czarna chmura. Zmiękłe w kolanach nogi spowodowały, że odruchowo zamknął drzwi nie zważając na cichy klik zatrzaskującego się zamka. Oparty plecami zsunął się w dół po ścianie i siedział przez chwilę otumaniały nie bardzo wiedząc gdzie jest i co tu robi. Potem ciemność ustąpiła i poczuł jakąś woń. Mieszaninę stęchlizny, specyficznego zapachu niemowlęcia i czegoś jeszcze co spowodowało, że poderwał się do góry jak dźgnięty szydłem. Gdy zobaczył Beatę, wiedział już wszystko. Pobiegł do sypialni i łóżeczka w którym z makabrycznie siną twarzyczką leżał jego synek. Wziął maleńkie ciało i zaniósł do zmasakrowanej matki. A potem poszedł do kuchni, odkręcił kurki od kuchenki gazowej i wrócił do leżących by położyć się obok nich.

 

Hoc „wyczuł” nową substancje chemiczną i w jego ciągłej transmisji pojawiła się stosowna informacja.

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (13)

  • Felicjanna 24.03.2018
    makabryczne. Czyli, jak rozumiem, Hoc przejął zachowania Kato-kato i skatowanego, a potem uraczył tym tych biedaków?
    Dawno Cię nie było i z grubej rury.
    Błędów nie ma, płynne to to.
    Pozdrówka
  • Karawan 24.03.2018
    Dzięki Feli. To miało być na bitwę "straszny dom" czy jakoś tak, ale wyszło jak wyszło - życie czasem drwi se z nas ;)
  • Pasja 24.03.2018
    Bardzo tajemnicze, a zarazem straszne opowiadanie. Czy zmiana z Hoc na Toc to zamiana na dotyk.
    Ponoć zemsta jest zawsze słodka. Tylko dlaczego tych ludzi to spotkało.
    Pozdrawiam serdecznie
  • Karawan 24.03.2018
    Dziękuję za pamięć o czarnym wozie :-) Błąd w ostatnim zdaniu miał być oczywiście Hoc. Poprawie. Dziękuję
  • Pasja 24.03.2018
    Karawan jeszcze tutaj... interferencji transmisji Toca...
    Polecam się w pamięci:))
  • Karawan 24.03.2018
    pasja Wieeelkie dzięki! ;))
  • Kim 25.03.2018
    "Niezwykły wzrost temperatury spowodował uruchomienie procedur do których został stworzony." - uciekł Ci przecinek, ale to chyba nie jest istotne.

    Kurczę, Karawan. Nie mam pytań. Kawał świetnego i poruszającego tekstu. Naprawdę. Genialny pomysł, super ujęty, ubrany w dobrze skrojone zdania. Opis mężczyzny w celi, zbrukanego krwią, chyba najlepszy. Mogłabym czytać na okrętkę. " W półmroku rozświetlonym kilkoma zatkniętymi w uchwyty pochodniami ciało wydawało się czarne, choć tak naprawdę to była gama kolorów krwi." No ekstra. Od razu to sobie wyobraziłam. Gdyby można było dowalić 10 gwiazdek, to bym je dowaliła. Super, Karawanku. Super.
  • Karawan 25.03.2018
    Zdradzę coś co mnie samego wreszcie (mam nadzieję!) doprowadziło do ładu; tekst powstawał jako bitewny ale... I został drążąc mnie widokiem pasożyta-sondy kosmicznej. Wczoraj z rana ruszyłem z kopyta. Błędy wyłapane przez Pasję, potem jeszcze i mnie wszystkie (wszystkie!!) w części pisanej wczoraj. Znaczy musi twór odczekiwać. Musi!!. Dzięki za wizytę i komentarz. ;))
  • Kim 25.03.2018
    Karawan, to prawda. Tekst musi odleżec, to cholernie pomaga. Można spojrzeć nań z dystansu :)
  • Zaciekawiony 11.04.2018
    Bardzo przewrotny tekst. Przypomina mi historię "nawiedzonego bloku" w Kramatorsku.
    Mieszkańcy jednego z bloków w centrum często chorowali, w ciągu 10 lat kilku mieszkańców zmarło na raka lub dziwne infekcje. Zaczęły krążyć pogłoski, że dom jest nawiedzony. Pod koniec lat 80. jeden z mieszkańców, uważający że przyczyną są żyły wodne, zaczął zapraszać do siebie różnych radiestetów. Jeden z nich przyniósł licznik Gigera-Muellera. Już na progu mieszkania urządzenie niebezpiecznie zawyło, a w dużym pokoju kończyła się na nim skala. Oczywiście zaalarmowano odpowiednie służby. W ścianie między mieszkaniami znaleziono pastylkę radioaktywnego cezu.
    Pastylki takie były dawniej używane w napromiennikach rolniczych, służyły do sterylizacji ziarna i warzyw. Jedno z takich starych urządzeń zostało zdemontowane, a niepozornie wyglądająca pastylka upadła w piach. Piasek został w końcu użyty do budowy domu i pastylka została wmurowana w ścianę. Mieszkańcy obu mieszkań byli narażeni na dawkę 1700 R rocznie.

    Tak z grubsza wpadło mi w oko:

    "Teraz, w wilgotnym, cuchnącym padliną[przecinek] moczem[przecinek] kałem,"

    "cuchnącym padliną (...) oraz odorem potu" - w lochu cuchnącym odorem? To jak pachnieć zapachem.

    "W półmroku[,] rozświetlonym kilkoma zatkniętymi w uchwyty pochodniami[,] ciało wydawało się czarne"

    "do ciemno brązowej." - ciemnobrązowej

    "Kontrast podkreślały niby wyrysowane tuszem wąskie[,] prawie czarne"

    "Złoty pierścień pobłyskiwał na ręce[,] w której trzymał"

    "— Kościół[,] matka nasza[,] w miłosierdziu swoim,"

    "Niezwykły wzrost temperatury,[bez przecinka] spowodował uruchomienie procedur, do których został stworzony."

    "wydzwaniała do niego co chwilę[,] drżąc z niepokoju"

    "On zaś,[ ]przejęty"

    "miał do siebie pretensje[,] iż sił "

    "lśniło w promieniach babiego lata" - babie lato to potocznie unoszące się w powietrzu pajęczynki. Jeśli u nich świecą wyraźnymi promieniami, to musi to ciekawie wyglądać. Może zamień to na "wrześniowe słońce" lub coś takiego.

    Przejrzyj jeszcze tekst, może coś mi umknęło.
  • Karawan 11.04.2018
    Nie znałem historii Kramatorska, ale pomysł był podobny; sonda - nieświadomy pasożyt. Dziękuję za korektę. Interpunkcja to niestety smutna sprawa. Szczególne dzięki za wyłapanie masła maślanego i braku słońca. Przecinkami zajmę się nieco później. Dzięki!
  • Aisak 13.04.2018
    Czyli, wg tego, co napisał Zaciekawiony, taka historia jest jak najbardziej realna...
    Może faktycznie w stych starych komunistycznych blokach jakieś licho siedzi i ludziom pada na mózg.

    A mówio, że depresja poporodowa...a to Hoc!
    5.
  • Karawan 14.04.2018
    No cóż, ciekawa teza; karawan w depresji poporodowej ;) Pytanie czy w efekcie na świat przyszedł wózek dla lalek czy też taczka do wywozu gruzu? Dzięki z a wizytę! ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania