Jak w opowiadaniach Londona
Dawno, dawno temu, gdy w Bieszczadach panował jeszcze pułkownik Doskoczyński, postanowiliśmy z kolegą zabawić się w traperów i zrobić sobie taką zimową wyprawę w nieznane, o jakich pisał London. Co prawda Bieszczady to nie Alaska, ale i nam było daleko do Londonowskich bohaterów. Toteż wyprawa miała być i na miarę gór, i uczestników – tylko dwudniowa. Planowaliśmy dojechać autobusem do Rajskiego, a stamtąd doliną Sanu dojść do Tworylnego. Wiedzieliśmy, że tam jest juhaski szałas i w nim chcieliśmy po trapersku zanocować. Na drugi dzień mieliśmy już dotrzeć do ludzi, czyli do Zatwarnicy.
Był początek marca, śnieg zleżały, pogoda niezła – więc wszystko powinno było pójść jak z płatka. Do Rajskiego dotarliśmy koło południa i od razu wyruszyliśmy na trasę. Szliśmy brzegiem Sanu, bo drogi – jeśli w ogóle jakaś tam była – nie było widać. Już wkrótce okazało się, że śnieg nie wszędzie był zleżały, a nad rzeką rozmiękły i kopny. Szliśmy więc dużo wolniej, niż planowaliśmy i halę Tworylnego zobaczyliśmy już dobrze pod wieczór. Juhaski szałas, na szczęście, był nieuszkodzony i w środku bez śniegu.
– O! Jest tu nawet ława do spania – ucieszył się kolega. – Niestety jest jednoosobowa i musimy losować, komu przypadnie – zarządził, obejmując samozwańczo dowództwo naszej wyprawy.
Zalosowaliśmy i ława przypadła jemu.
Na środku szałasu było serowarskie palenisko, a do szczęścia potrzebne nam było jeszcze tylko drewno na ognisko. Mieliśmy to szczęście, bo trochę suchego drewna było w środku, a na zewnątrz spod śniegu wystawało kilka rozłupanych pieńków.
– Jest dobrze. Jak nie będziemy robić dużego ognia, to nam to wystarczy do rana – stwierdził kolega.
Rozpaliliśmy ogień, zjedliśmy kolację, wypiliśmy herbatę i nieco czegoś mocniejszego na lepszy sen, nadmuchaliśmy materace i zawinęliśmy się w śpiwory. Planowaliśmy wstać wcześnie i skoro świt ruszyć w drogę, by przed nocą dotrzeć do Zatwarnicy. Na zewnątrz zapadła nocna cisza, w szałasie pełgało ognisko, a my powoli zasypialiśmy. Wszystko było jak w opowiadaniach Londona i bardzo nam się to podobało.
Po jakimś czasie obudziło mnie zimno ciągnące od ziemi i odczucie, że leżę na gruzie. Okazało się, że z mojego materaca zeszło powietrze. Zapaliłem latarkę i wtedy zobaczyłem, że ognisko zgasło.
– Czego się tłuczesz? – zamruczał kolega ze swojej ławy.
– Mój materac nie trzyma powietrza i ognisko zgasło. Za chwilę będzie tu zimno jak w psiarni – odpowiedziałem.
Kolega wygrzebał się ze śpiwora i wzięliśmy się do reanimacji ogniska. Pod popiołem było jeszcze trochę żaru, ale żeby rozniecić ogień, potrzebne było suche drewno, którego już nie mieliśmy. Znalezione wieczorem pieńki były za grube i za mokre. Świecąc latarkami, przeszukaliśmy szałas i znaleźliśmy niewielką deskę. Była sucha, ale gruba i twarda.
– Ciule jesteśmy, nie traperzy! – złościł się kolega. – Nie wzięliśmy siekiery!
Miał rację. Mieliśmy tylko noże, które nadawały się do krojenia chleba i otwierania puszek, ale teraz musiały zastąpić siekierę. Ja świeciłem latarką, a kolega, pobijając nóż kamieniem, zaczął łupać deskę.
– Nie wal za mocno, bo jak złamiesz nóż, to moim scyzorykiem już nic nie zrobimy – ostrzegłem go.
– Nie gadaj, tylko dobrze świeć, żebym sobie palców nie poranił – odwarknął i zaczął walić jeszcze mocniej.
Udało się. Nóż wytrzymał, deska zmieniła się w stosik suchych szczapek i ognisko zostało uratowane.
Nasza zwycięska walka o ogień skończyła się około czwartej, więc postanowiliśmy już nie spać, tylko zjeść śniadanie, spakować się i o świcie wyruszyć. Tak też zrobiliśmy i około szóstej wyszliśmy na zewnątrz, by ulżyć pęcherzom i zobaczyć, jak zapowiada się dzień. Wyszliśmy… w białą pustkę. Nieprzenikniona mgła zalewała wszystko, a ściana naszego szałasu zdawała się być jakby namalowana na białym tle – żadnej głębi obrazu, żadnego dźwięku. Nie było nic widać na krok i o wymarszu nie mogło być mowy.
– O, kurwa! Ale mleko! – zaklął kolega. – Ale myślę, że za dwie, trzy godziny ta mgła zniknie. Jak słońce się podniesie, to ją rozgoni i da się iść.
Za dwie godziny mgła faktycznie się rozproszyła, ale zaraz zaczął padać śnieg. Z początku były to drobne płatki, z czasem urosły i w końcu stały się wielkimi kłapciami. Znowu biel zasnuła wszystko dookoła. Śnieg walił, czas uciekał i wiedzieliśmy, że tego dnia już nigdzie nie pójdziemy. Czekała nas jeszcze co najmniej jedna noc w szałasie.
Jedzenia mieliśmy dość, wody ze śniegu mogliśmy natopić do woli, ale brakowało nam drewna. Najbliższe drzewa były nad brzegiem Sanu odległego od szałasu chyba z pół kilometra. Były to stare wierzby i olchy, z których drewno paliło się szybko, dawało mało ciepła, ale za to dużo dymu. Należało więc nanosić go dużo, żeby starczyło do rana.
Poszliśmy nad rzekę i zaczęliśmy łamać gałęzie. Gdybyśmy mieli siekierę, to zrąbalibyśmy coś grubszego, a tak musieliśmy zbierać nawet najmniejsze patyki. Cały dzień nosiliśmy drewno znad Sanu, aż wypełniliśmy nim pół szałasu. Śnieg tymczasem padał bez przerwy. O zmierzchu usiedliśmy przy ognisku, żeby coś zjeść. Siedzieliśmy w przemoczonych butach, mieliśmy brudne i podrapane dłonie, dym gryzł nas w oczy, a padający śnieg powoli odcinał nas od świata. Wszystko było jak w opowiadaniach Londona, ale nam się to już przestawało podobać.
– Co robimy? – zapytał kolega, popijając herbatę. – Jak tak popada przez noc, to jutro będzie tu metr śniegu. A jak popada jeszcze ze dwa dni?
– Za dwa dni wyzbieramy wszystkie gałęzie w okolicy i skończy nam się żarcie – odpowiedziałem. – A jak jeszcze przyjdzie mróz i wiatr, to będzie z nami źle.
Rada w radę, postanowiliśmy skoro świt – jeśli nie będzie mgły – wyruszyć… z powrotem do Rajskiego.
Tamtej nocy prawie wcale nie spałem, chociaż kolega ustąpił mi miejsca na ławie, a sam z dobrym materacem przeniósł się na ziemię. Bałem się, że ognisko zgaśnie, więc wstawałem co chwilę, żeby dołożyć drewna. Gdy rano chciałem wyjść z szałasu, musiałem mocno napierać na drzwi, żeby je otworzyć. Świat dookoła był zasypany śniegiem, sięgającym mi do połowy uda, ale już nie padało i nie było wiatru.
– Wstawaj! – obudziłem kolegę. – Nie pada i nie wieje, więc musimy wypieprzać stąd, dopóki się da.
Zjedliśmy cośkolwiek, spakowaliśmy się w try miga i wyruszyliśmy w białą pustać. Szło nam się bardzo ciężko, bo śnieg był głęboki i mokry. Na drzewach tworzył nawisy, które co chwilę spadały nam na głowy, więc po niedługim czasie byliśmy już przemoczeni i od dołu i od góry. Gdzieś po godzinie znowu zaczął padać gęsty śnieg. Zapadając się po pas i zmieniając na prowadzeniu co kilkadziesiąt kroków, parliśmy przed siebie co sił. Mimo to czuliśmy, że drogi ubywa nam za wolno, a czas ucieka za szybko. Śnieg był coraz głębszy, widoczność coraz gorsza, a Rajskiego jak nie było, tak nie było.
W końcu jednak usłyszeliśmy stłumione przez śnieg, szczekanie psa i niedługo potem dotarliśmy do mostu na Sanie.
– No to pobawiliśmy się w traperów – powiedział kolega z kpiną w głosie.
– Chcieliśmy, żeby było jak w opowiadaniach Londona, no to było – podsumowałem. – Tylko że traperzy z nas marni.
Komentarze (13)
*miała być i na miarę gór, i uczestników - na miarę gór i uczestników
*był zleżały, a nad rzeką był rozmiękły - był zleżały, a nad rzeką rozmiękły
*drewno na ognisko - drewno na opał (aby uniknąć mimowolnego rymu palenisko - ognisko).
*bo trochę suchego drewna - bo trochę suchych szczap (aby uniknąć bliskiego powtórzenia: drewna - drewna. Przyjęło się, że nie ma powtórzenia, jeżeli między tymi samymi wyrazami są jeszcze trzy zdania.)
*pełgało się ognisko - pełgały płomyki ogniska
*Czekała nas co najmniej jeszcze - Czekała nas jeszcze co najmniej
*drewno z których - z których drewno
* i od dołu i od góry - od dołu i od góry.
Opowiadanie bardzo dobre, tylko brakuje zakończenia. Chociaż... wystarczy w ostatnim akapicie zamienić "odpowiedziałem" na "podsumowałem" i już jest.
PS. Można oczywiście ubarwiać wspomnienia (jak napisał Nuncjusz), ale i tak - dla mnie autentyk zawsze będzie wyżej w hierarchii, niż wymyślone opowiadanie. Dlatego daję 5 (mimo moich drobnych uwag do zapisu).
A na koniec wypowiem się jeszcze na temat paru zdań...
,,Szliśmy więc dużo wolniej, niż planowaliśmy (przecinek) i halę Tworylnego zobaczyliśmy już dobrze pod wieczór" - w tym zdaniu mylący mógł być ten spójnik ,,i", przed którym najczęściej przecinka nie ma, ale tutaj, gdyby wyjąć ,,niż planowaliśmy", zostałoby zdanie złożone współrzędnie, a wspomniane wyrażenie jest do niego podrzędne, tyle że wtrącone w środek, stąd przecinek;
,,więc po niedługim czasie byliśmy już przemoczeni i od dołu (przecinek) i od góry" - tak, tu wyłącznie z powodu braku tego przecinka wskazuję fragment. Nie ma tu raczej co tłumaczyć, bo na początku w ta sama konstrukcja została napisana poprawnie. Przy okazji może tak wspomnę, na temat obu zdań (i tego poprawnego i błędnego), że w tych wypadkach podobało mi się zastosowanie takiej formy, bo była ona uzasadniona. Powtórzenie tego spójnika ,,i" podkreśla to, na co miała być zwrócona uwaga;
,,W końcu jednak usłyszeliśmy stłumione przez śnieg, szczekanie psa i niedługo potem dotarliśmy do mostu na Sanie" - tutaj bez tego przecinka. Jedyny przypadek, kiedy on mógłby tu być, to gdyby ,,stłumione przez śnieg" potraktować jako wtrącenie, ale w tym zdaniu nie ma takiej potrzeby;
,,Tylko, że traperzy z nas marni" - no i tu też taki wyjątek, kiedy przed ,,że" przecinka się nie stawia, bo ,,tylko że" jest spójnym wyrażeniem, nigdy nie pisanym z przecinkiem.
Tyle ode mnie, zostawiam oczywiście 5.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania